Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dyzio Rozpustnik

Użytkownicy
  • Postów

    33
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Dyzio Rozpustnik

  1. Pan też dokonał prekundracji własciwej swej prawej ręki z lewą nogą? Bryzgaj zatem, pustelniku!
  2. W momencie absolutnej, sakralnej wręcz ciszy, eksplozja rozdarła powietrze. Każdy łapał unoszące się w próżni strzępy, łudząc się, że wystarczą do niezbędnego dotlenienia organizmu. Niestety – eksplozja, rozrywając powietrze, spowodowała śmierć wszystkich zebranych w centrum handlowym. Podusiły się skurwysyny. „To już piąty raz w tym oceanie” – pomyślał rozwścieczony bóg Grey Davidson – „Czemu tak uwzięli się na te miejsca publiczne? Jakby nie można się było wysadzić gdzieś w zaciszu ogrodu, gdzie nie będzie wstydu przed innymi za bladość rozrzuconych flaków. Ci transkryptorzy to już istna plaga! Gdzie?!” Grey Davidson miał powody do wściekłości. Centra handlowe, pompy dostarczające siarczan wodoru do mieszkań, fabryki mięsnych kowadeł, wymarłe sierocińce – wszystko to stało się ostatnimi czasy celem transkryptorów. Żeby tego było mało, potrafili oni wysadzić nawet kompleks terapeutyczny dla dusz! Wyzuci Z Ciała łażą mi teraz po tapczanie, waląc bezcelowo pordzewiałymi kanistrami w czwarty wymiar – czas. - Zamknąć gęby! – wołam wiecznie w napisanym tu zdaniu (istniejąc w świecie tego opowiadania musicie sobie mnie wyobrazić jako wiecznie wołającego). Czas, obity przez dusze, wykrzywił się odrobinę i pewnikiem zaraz zobaczę siebie nawalonego na imprezie z Dyapanazym, parę ładnych lat temu. Zatem szybko, może zdążę jeszcze skończyć opowieść. GreyDavidsonbyłprzewidującymbogiem. Niechciałzadużo, niechciałzamało, starałsięutrzymywaćrzeczywistośćwewzględnejrównowadze. Teraz,kiedyludzkość odkryła zmysł apercepcji, zmysł samadhi i tzw. zmysł przeciwekskrementowy, wskoczyła niejako na wyższy poziom świadomości. (Co widzę, czas wyprostował się należycie! Widać pękła rura, dostarczająca możliwości. Z jednej strony to dobrze, lecz z drugiej sytuacja ta grozi jednostronnością. A zatem dalej, już na spokojnie.) Granica doświadczenia wykrzywiła się w kąt prosty, w którym było miejsce dla mistyków i filozofów, aż ostatecznie złamała, udostępniając wszystkim jasność życia. O, coś się stało. Grey Davidson miał (ma?) spotkanie z wysłannikiem transkryptorów w sali konferencyjnej Towarzystwa Wrogów Delfinów i Morderców Istot Żywych. Nie opowiedziałem o tym wcześniej, bo spiknęli się parę moich chwil temu, gdy czas imał się gwizdów. Grey Davidson idzie do siedziby tego Stowarzyszenia, wszedł do budynku i będzie chyba przestępował próg pokoju, obok wiszących na gruzie ogrodów. Uderzająca jest atmosfera, która tyranizuje zarówno zapachy, jak i smaki. Dominuje woń osamotnionych zwierząt, przeplatając się z niskimi, wesołymi dźwiękami gitary basowej. W tym momencie czuję się odurzony nieustającym odblaskiem światła, absurdalnie harmonizującego z wyblakłą twarzą Greya. Drepcze, biegnie, milczy, nacisnął na przycisk, utykając i przejdzie niedostępny próg. I nie krzyknie, nie parsknie, gdy wszedł. Definitywnie muszę odebrać tym debilom kanister, bo rozwalą czas dominutnie. Moment (nie patrzcie na następne zdanie). Ciekawe, że palona ektoplazma pachnie sokiem z malin. Wlazł. W środku nie było pokoju, tylko zaczarowana laga. Łatwo się domyślić, że Grey, zainteresowany jakimkolwiek obrotem sprawy, nie popadł jedynie w chwilowe zaburzenie osobowości. Obezwładniająca świadomość straconego czasu wypełniła całe bycie Greya, kierując go ku irracjonalnej interpretacji faktów: - Może to ta laga nazywa się „pokój” – wyartykułował podszepty rozpaczy – Karczma mogła się „Rzym” nazywać, to dlaczego i laga nie może nosić miana „pokoju”? – absurdalne przekonanie, mające jednak podstawy w bezwarunkowym zwątpieniu, powoli ugruntowywała go w jednoznaczności. - Laga nie laga, pokój nie pokój – chuj z tym. Przynajmniej się przeszedłem i zaczerpnąłem powietrza – a jednak zwątpienie dało o sobie znać i znalazło ujście w pojednawczym argumencie, który ani nie oskarżał, ani nie bronił. Po prostu całą konsternację wysłał do lamusa, wyrzekając się tego typu przeszłości, wykrystalizowanej w chwili. Choć jednak inną przeszłość, a mianowicie wyjście na spacer i dotlenienie, zaakceptował w pełnej rozciągłości. Grey był bogiem. Nie jakimś tam bogiem z kubła, jak coca cola czy proszek do prania. Był bogiem wojny i okopu. Nie było mu łatwo, bo nikt go nie lubił. - Być bogiem to trochę jak być samochodem – rzekł do siebie, aby się czymś zająć w przypływie agonalnej wściekłości – Raz przyjeżdżasz, raz odjeżdżasz, a i tak nikogo nie spotkasz - Pokrętny sens wypowiedzi miał swoje źródło w chęci zrobienia fikołka dla emocjonalnego odprężenia. Pokój, który Grey miał nadzieję odnaleźć, okazał się całkiem nieznaną lagą, zatem i nastrój chwili nie pozwolił pluć sobie w twarz. Harmonia, Mojra poczuła się znieważona niesprawiedliwością, jaka spotkała Greya i zaczęła się domagać rewanżu. Grey poczuł, że ma za sobą Jej wsparcie. Transkryptorzy mogli się zacząć bać. Grey zrobił więc fikołka i rozładowawszy tym żywiołowym butem elektryczność, buzującą w ladze/pokoju, wyszedł na korytarz. Od razu sparaliżowało go poczucie nieciągłości wydarzeń. „Eksplozje, zabójstwa, aczasowość sytuacji, zaproszenie na spotkanie, laga... Czy oni bawią się ze mną w ciuciubabkę?” – myślał Grey, cały czas sparaliżowany (pewnie przez tą nie do końca rozładowaną elektryczność) – „Musi nastąpić jakiś skok, jakaś rzecz przełomowa a brutalna swoim radykalizmem powinna nareperować zepsuty związek przyczynowo – skutkowy. A moja zszargana godność domaga się od”. Nie zdołał domyśleć ostatniego słowa do końca (nawet na trzy kropki nie starczyło mu czasu), gdyż nagle, po prawej stronie od miejsca, do którego jeszcze nie doszedł, ukazał się Stos Zapachów. Nie było tego dużo - a w każdym razie mniej, niż partacz w dziedzinie astrologii chciał widzieć gwiazd na niebie. Okrążając niezbity dowód tak jaskrawego ucieleśniania się formy w materii, Grey chciał choć trochę wykazać się spostrzegawczością. Wirujący płomień, nie, nie płomień - błysk, iskra, rozedrgany punkt zwrócił jego świadomość ku bezczasowości, a jednocześnie nieskończonej plastyczności obrazu. Niedocieczoność i fragmentaryczność przelotnej myśli, ułudy, wręcz śmiesznego zaczepienia wyobraźni o cokolwiek znanego, kazała Greyowi zweryfikować szkolną zdolność rozumienia. Percepcja wyczuwała kształty, kolory, zapach drażnił każdą tkankę jego zmysłowego ja, automatycznego ja, nie mającym z ja psychicznym wiele wspólnego. Automatyzm postępowania i intuicyjność zaklęta w zmysłach uzmysłowiła Greyowi cząstkowość poznawczych możliwości rozumu. Zapach roznosił się niebiański, istne ekstatyczne połączenie niebieskości z niepewnością słonecznego poranka, zapach katharsis, bluźnierstwa, uwalniającego pokłady zwierzęcej zmysłowości i zmysłowego, zwierzęcego sposobu dostrzegania piękna. Zapach ten, zadziwiające połączenie subtelności wyrazu z intensywnością odbioru, postanowił zignorować poprzednie ludzkie (a nawet boskie) doświadczenia zapachowe i zaatakował mgławicą absolutnie nieobrobionego materiału. Mając ochotę na drwiny, w całej perfidii zawładnął świadomością, naigrywając się z nosowej chęci współpracy. Chodząc, pędząc, wijąc się w szarzyźnie nastającego za oknami poranka, ustanowił swoista dychotomię, zróżnicował emocje, a wręcz - przeprowadził radykalny podział na "ja, który pachnę" i "cala nieistotną resztę". Upajający, rozdwajający, rozwadniający wszelkie poczucie rzeczywistości był zapachem spełnienia - choć tych, którzy go czuli, do takiego stanu nie doprowadzał. Mamił i sprawiał pozory, dawał nadzieje na osiągniecie wewnętrznej jedności, lecz ostatecznie był jeno przelotną igraszką. Przelotna igraszka może jednak sporo nabroić w nieprzelotnej nieigraszce, jaką jest czas. Zapach, jak to powszechnie wiadomo, lubi czasem podręczyć czas. Teraz też, o zgrozo!, owinął się wokół nieszczęśnika, wywlókł na poranne światło wszystkie nocne zaniedbania związane z trwaniem i wyprostował to, co wyprostować należało. Mieszanina możliwości pierzchła pod dotykiem pierwszych promieni, emanujących z jakiejś żółtej kuli na niebie, które chamsko i bez wyobraźni wdarły się do przybytku Morderców Istot Żywych. Czas, już usystematyzowany przez Stos Zapachów, przybrał formę jednego, doskonałego ciągu, w obrębie którego miało dojść do aktualizacji największej ilości substancji. Czas, mówiąc krótko, po okresie nocnego zwątpienia i poszukiwania innych form wyrazu, zaniechał tego karkołomnego zadania, z rezygnacją dostosowując się do harmonii wszechświata, symbolizowaną przez żółtą piłkę na horyzoncie. Grey stał jak oniemiały, dogłębnie odczuwając związek między swoim losem a losem czasu. „To i to” przekształciło się w „to albo to”, zgniecione w kulkę pole wyboru rozprostowało swe treści, wyprasowane na kolanie i przygniecione książką. Co z tego jednak, skoro wybór i tak pozostał absurdalny? Emocje Davidsona szarżowały pomiędzy orgazmem a śmiercią. Parsknął śmiechem na całą tę sytuację, otrzymując wynagrodzenie w postaci trzech koni. Jeden był czarny, drugi szary, trzeci biały. Czarny rwał się do przodu, próbując zniszczyć harmonię panującą w zasadzie ruchu, biały ze wszystkich sił starał się go powstrzymać, a szary miał to wszystko w dupie. Cóż za znakomita alegoria rozszczepienia intelektualnego Greya. Ten moment absolutny, metafizyczny skok nad przepaścią sensu własnego losu, odsłonił przed Greyem niewęszoną paletę smrodu, przykrytą strażackim kocem przyzwyczajenia. Transkryptorzy są niczym, nawet to, co przedsięwzięli jest niczym w zestawieniu z Ogromem, buchającym na każdego dusznymi – ba! duszącymi! – oparami Zagadki. „Dość! – wydarł się w myśli Grey Davidson, pokazując swój jakże wyjebany temperament – Tym, co było, temu, co będzie, trochę na teraźniejszość odpowiadam: Oj nie, w ferworze wszystkich tych dociekań nie jest możliwe rygorystyczne, zbawienne, nadziejne oczekiwanie na cud zza krzaka! Wiem, że nie jest łatwo korzyć się, płakać, pohańbić przed nicością okropnego tłumoka, w który zawinął ktoś nasza egzystencje, ale do cholery, czy można w jakikolwiek sposób wydobyć się, przepisać na kogoś innego, zwalić odpowiedzialność na wytatuowanego piernika, szczerzącego się w grymasie niechlujnego zaniedbania? Lecz cóż to! Oto pojawia się przede mną linia prosta, chcąc widocznie, abym w niebyt ją zamienił i w efekcie zdekonstruował równowagę, która nadeszła dopiero co poprzez poranny czas! Prostota wymaga jednowymiarowego myślenia, niebyt – pogrążeniu się w morzu bez kryteriów. Mojro! Wybaw mnie, gdyż nigdy nie powiedzie mi się ten skok w nicość! Nie oprę się pokusie zakręcenia czasem! Po trzykroć wołam więc: Wybaw! Wybaw! Wybaw!” * Cud zza krzaka jednak nadszedł.
  3. Szczerze ciesze sie z Twojego postu, dobrze mowisz, ze tekst jest przesadzony, nafaszerowany patosem i egzaltacja (choc nie zgadzam sie, ze nie zawarlem tam mojego rozumienia pewnych problemow). W kazdym razie nie zauwazylas jednej podstawowej sprawy - ten tekst mial byc absurdalny, mial wrecz stanowic pewnego rodzaju kpine z niepotrzebnych, niezyciowych problemow. Nie obchodzi mnie ani ten mnich, ani szczur, ani idiotyzm sytuacji - wszystkie pseudomądrosci zgorzknialego mnicha chcialem po prostu objechac, szczur tez jest postacia bardzo sztuczna, jak pewnie zauwazylas, a ich rozmowa i wnioski to po prostu kicz. Widac, ze nie udala mi sie sztuka ironii, skoro napisalas, co napisalas i nie dostrzeglas, ze to w zamierzeniu mialo byc absolutnie banalne. Niektore wypowiedzi mnicha sa w sumie dosyc ciekawe, szczur tez czasem mowi do rzeczy, ale ohydna, ociekajaca sztucznoscia atmosfera jest wyczuwalna na kilometr. Zauwazylas to, lecz zwalilas to na karb mojej pisarskiej nieudolnosci. Jesli nie dostrzeglas moich intencji, to pewnie nie napisalem najlepszego opowiadania :). Wierz mi, tanie moralizatorstwo to rzecz, ktorej ogromnie nienawidze (przeczytaj sobie jakis moj inny wytwor, moze sie jeszcze do mnie przekonasz :))
  4. No nie, ja jednak caly czas mam wrazenie, ze bierzesz mnie za kogos innego. Tak pozadnie pijany to ja bylem, hoho, cholernie dawno temu, a i wtedy nie skumalem sie z zadnym Jackiem :) Pewny jestes, ze ja to ten ja, o ktorym myslisz(cie)? Pozdr.
  5. Dzięki wielkie. Muszę jednak zaznaczyć, ze to jest tylko szkic, wyładowanie intuicyjne i jako takie nie jest dopracowane ani rozbudowane. Niemniej fenks za wczucie się w innowymiarowość chwili. Sam bym to zWitkaczył, zBrunonił albo zKierkegaardził i kto wie, może się pokuszę ;p Aha, a mistrza Jacka nie znam i nie wiem w ogóle, co człek ów szlachetny mógł o mnie powiedzieć. Chyba ze to był żart ;)
  6. W ochlapanej światłem przestrzeni dryfowała zielona kula. Zakrzywiona bezpostać chwili zdawała się kręcić we własnej nieskończoności. Powtarzalność tak bardzo przytłaczała brakiem kątów, że Monika zaczęła tracić cierpliwość. Zielona kula zwątpienia otarła się o światło jej wzroku. Chwila osiągnęła apogeum, niecierpliwość przedarła się przez zakrzywienie niemocy i palnęła dziewczynę prosto w łeb. - Gdzie ten pedał? – odezwała się nagle, wibracją głosu zdrżącajac wrony, które umyślnie wzięły ją za pomnik. - Czy się sprzedał? – mocniejszy ton głosu świadczył o wyizolowaniu, a następnie zagospodarowaniu niewielkiej połaci myśli, z której zaczęły kiełkować splątane ze sobą łodygi rozmaitych roślin. Mgła niepewności nie dozwalała dojrzeć wszystkich kombinacji roślinnych połączeń, jednak zapachowa kakofonia niosła się przez wszystkie płaty mózgowe. Chwila, zastój, swoista emocjonalna rubryka domagała się wpisu. Niepewność, urzeczywistniając swoją istotę, wywołała podejrzenie. Podejrzenie stało się przyczyną zdrętwienia kończyn i odczuwania coraz intensywniejszych zapachów emanujących z Myślnej Rośliny. Wszystko to składało się na chwilę, wszystko było zasmuconą fantazją zdradzonej pewności. - Dość mam tego patafiana – ze wstrętem orzekła rzecz ostateczną. - Idę – zielona kula umknęła za światło, pozwalając chwili działać po linii prostej. Wieczny powrót odrętwienia, punktowa świadomość oczekiwania rozprężyły się i nabrały innych treści. Triumfalnie powracać zaczęła wola na miejsce konieczności, natomiast punkt rozrysował sobą bryłę dla ruchu możliwości. Powróciło życie duszy. Monika wstała, unikając głosu fałszywych podejrzeń, zamykając się w baryłce własnej prostoty. - Nie przyszedł. Trudno. Innym razem. Monika odeszła, a chwila, na długo zamknięta w powtórzeniu, zmieniła się w przeciąg.
  7. Hej, Ty jestes jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich widziałem. Pozdrawiam z całego serca! (P.S. - czemu te cholerne akapity nie działąją? Wrr)
  8. I Przez podniesione ramię zakwitło słońce, nabywając quasi – autentyczną aureolę świętości. Obecność niedostrzegalnego była w ręce nienamacalna, ogólnie jednak miła. Uderzył pierwszy piorun. - Wygląda na to, że będziemy mieli piękną ziemię – rzekł na całe gardło mól książkowy – Telewizja już tu jest! - A o czym będzie reportaż? – niespodziewanie odezwał się jego rozmówca, pan Plus – Słyszałem, że coś nie tak z reporterami? - Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi – ze złością przewrócił się Mól Książkowy – Człowieku, idź lepiej zastanów się nad sobą i nad tym, co chcesz o tym świecie wiedzieć. Onti... - Teraz twoja kolej! – uderzył drugi grom. - A teraz bez kolejki! – uderzył ósmy, po czym uciekł przed zemstą współtowarzyszy. - Świat się ma ku końcowi, skoro nawet pioruny walą, jak im się chce. – Plusowi nie chciała z oka wylecieć ani jedna łza. Mól natomiast podniósł się z ziemi i zaczął podróżować. - Cztery siedem, cztery osiem, mam cię teraz w nosie! – zakrzyknął olśniony odkryciem wolnej woli – Muszę ostrzec telewizję, że ludziom dzieje się źle! - Wiem! – głuchy, potężny głos echem odbił się od ziemi i trafił w swoje źródło. Okazało się, że źródłem tym był Głos. Wiele się dowiedziałem, kiedy go zobaczyłem. - Wiem! – zakrzyknąłem, lecz głos mój rozrósł się w powietrzu i rozrzedził na tysiące zbutwiałych liści. Zrozumiałem tylko to, że moją porą była jesień. - Zbutwiały liść mnie przykrył, ała, ała, zaraz mnie ukąsi bezwolne zwierzę! – darł się Mól, który wybierał się w drogę z zadaniem zbawienia ludzkości przed dziadem, symbolizującym niewielką niemoc. - On i w kiełbasie by zgubił drogę – odezwał się gwałciciel, gwałcąc gwałconego. Z tej sceny emanowała radość życia, a na twarzy gwałciciela widniał pogodny uśmiech. - Dobrze więc, pójdę sam do miasta i zaniosę ludziom Prześliczną Nowinę. Mól nie podołał zadaniu, zakryty liśćmi jak Bóg zakrywa dłonią swą ofiarę. Gdzie Mól nie mógł, może Pies podoła. - Oj, panie – Plus, wyczuwając we mnie minusa, gardził mną i kochał zarazem. Przyglądałem mu się z całą bezwzględnością psiego węchu – Niełatwo być Psem w dzisiejszych czasach. Jeśli zginiesz – nikt nie będzie płakał, jeśli zwyciężysz – nikt tego nie zauważy. - Cholerny zboczeńcu! – zakrzyknąłem skryty za falbankami słownymi. Gwałciciel zwrócił na mnie swoją pogodna twarz, lecz zauważywszy, że nie o niego mi chodziło, rozmarzył się – Zauważać to ty możesz swoją ciotkę, nic mnie to nie ton! – kontynuowałem, już bardziej spod spodu – Ale żywszy jestem od twojego lisiego gęgania, Jednostronny Wymiarze Rzeczywistości! – za(uwa)żywszy go w ten sposób odseparowałem to, co niepotrzebne od niejednego, czego nie widać. - Poczekaj, telewizja przyjeżdża, gromy, grom, grom z jasnego P, ja wiem, wiem...! – głos cichł coraz bardziej, ponieważ Plus zmniejszał się w miarę oddalania się od niego. Kiedy spojrzałem się na Plusa po dwóch minutach, zrobił się taki malutki, że mogłem go schować w dłoni. Jego piskliwy głosik przerodził się w skrzek w momencie, kiedy dłoń zacisnąłem w pięść. II - Ptasie gniazda! Ptasie gniazda i zeszyty! – przekupnio dobroczynnie zachwalał swoje towary, znalezione prawdopodobnie za stolikiem – Panie, kup pan wiejskiego szczura! – jeden z przekupniow uderzył mnie w twarz pajęczyną – Palancie, to jest tanie jak twoja matka! – próbował mnie przekonać do jakości swoich wyrobów. - A ile chcesz za tę małpę na twoim pysku? – spytałem, nieobyty z facjatą tak Wysokiej Mości. Na to on uśmiechnął się w sposób nie pozostawiający wiele do życzenia i odciął się: „Spadam”. Rzucił jeszcze wesołe „Jesteś fiutem” na pożegnanie i zwinął swój bezsens z mojej drogi, jakże przecież widocznej. Miasto było szumne, to pierwsze rzucało się w oczy. Szumne i długie – dało się słyszeć, że stanowczo za długie jak na reguły konwencji „Krótkich miast zazdroszczących długim”. Udało mi się jednak przemierzyć całą tą długość nie czując współczucia dla kroków już postawionych – ba, czułem swoistą radość ze stworzenia sensu i celu dla mej wędrówki. Idąc, nagle poczułem pulsujący w skroni jakiś potworny kolor, coś jakby widok odjazdowych pomarańczy na granicy snu i jawy. Nie chciałem pamiętać tego uczucia, więc zanegowałem swoją tożsamość, usuwając z psychiki owo niechlujne zdarzenie. Zmieniło się moje miejsce urodzenia. Z Psa stałem się Zwierzchnikiem, za młodu kursującym między Bangladeszem a Mołdawią. Heroiczna przeszłość, niepamięć zdarzeń i w efekcie – nijakość teraźniejszości. - Czy teraz kupisz gniazdo ptaka dodo, obsrany pojebie? – zagadnął mnie ponownie przekupnio, otwarcie siedząc na jeżdżącym taborecie. - Nie durniu, nawet na chujowy niebieski zeszyt się nie zdecyduję – wysiliłem się na uprzejmość mimo irytacji spowodowanej utratą tożsamości. - Pierdol się, ten zeszyt to gówno, bierz go sobie – zachęcony moją skłonnością do współpracy przekupnio rozpoczął licytację. - Twoja mać ma więcej w głowie, niż jest słów w tym zeszycie – nieskładna reakcja na jego zaczepki zaowocowała erekcją. - Bierz go i nie chcę w zamian nawet pierdnięcia, bo i tyle nie jest wart ten szajs – przekupnio rzucił mi w twarz zeszytem, patrząc w niebo. - Nie, za darmo to ty możesz swoją matkę rozdawać, ja mam odrobinę godności – używając starego chwytu retorycznego „na matkę” pragnąłem rozstrzygnąć targ – Masz tu stary bukłak z korkiem w kształcie onanizującego się proboszcza parafii św. Wąsa z Bezbożnej Pustoty Duchowej, zabytek wart kreciego skalpu. - Ale z ciebie kutas, dobra, biorę to. Ale nigdy więcej nie próbuj mnie na to złapać – przekupnio wstał z jeżdżącego taboretu i minął osiem beczek fig grających w rozbieranego pokera. Wygrywała beczka bez liny. Zeszyt okazał mi więcej dobroci, niż lew źdźble trawy. Powróciła tożsamość, a wraz z nią uczucie pulsującego koloru. Zbadanie tej sprawy to chyba więcej, niż można przeżyć, kulejąc. III - Szkoda, że jestem taka niedościgniona – odezwała się na głos Parapetowa Dżeny. Miała więcej stóp wzrostu niż niejeden mógłby jej pozazdrościć. Paliło się światło – A więc, szkoda, powiadam, że jestem taka niedościgniona – Coś zakrakało w odpowiedzi. To dzban pragnął wkurwić filiżankę. Nic więcej. W salonie wrzało, para gryzła w oczy, pantalony działały hipnotyzująco, a Parapetowa Dżeny mówiła na głos niemodne rzeczy. - Ty to taka sowizdrzałka jesteś – zagaił jeden pantalon, chcąc zbrukać niedorozwiniętą moc psychicznej bariery Dżeny – Sowizdrzałka, i to w dodatku: zjedzona! – po całej sali przeszmuglował się instynkt śmiechu, nikt jednak nie dał mu wyrazu w czasie. Dopiero poniewczasie, kiedy Dżeny chciała odezwać się po raz trzeci, śmiech, zagubiony w podziemiach, znalazł wyjście w narządzie jamy gębowej. Pantalony owijały się w basałyki ze śmiechu, rozweselony dzban obrażał wszystkie naburmuszone filiżanki, a płomień trajkotał z parą o rzeczach nie z tej ziemi. Parapetowa Dżeny zadrżała, bojąc się ruszyć. „Jak się przestanę ruszać – myślała – może przestanę być sobą. Jak nie będę oddychać, może mnie nikt nie zauważy”. Bo ona nie chciała być sobą, nie teraz, nie w tej chwili. W gruncie rzeczy to nigdy tego nie chciała. Zawsze marzyła o przytulnym etosie wypasacza jednorożców. Spokój i samotność – oto jej ciche marzenia. Świat jednak nie dał się wziąć na litość i zmusił ją do bycia pośmiewiskiem dla ust i przyczepionych do nich pantalonów. O tak, definitywnie nie chciała być sobą. Kiedy tak siedziała skulona, starając się zmienić i nie zwracać uwagi na wieczne „teraz, kiedy się ze mnie śmieją”, stała się rzecz dziwna. Łuna, pomarańczowe Nic wtargnęło do gospody „Wnieś kukłę” i zakazała ludziom spotkań. Każdy stał się obcy, każdy był podejrzany, każdy dla każdego mógł być każdym. Wszechobecna obcość dała o sobie znać w przejawie bezlitosnej furii odwiecznego archetypu przestępcy. Śmiech, z gromkiego i tubalnego skowytu, przerodził się w ciche i podstępne rechotanie, w okrywającą się płaszczem sarkazmu tajemnicę indywidualnej osobowości. Parapetowa Dżeny, poruszona (a przez to przywrócona świadomości) nagłą zmianą, uwieczniła się na ścianie. Śmiech z wieczności przeszedł w chwilę, chęć ucieczki stała się chęcią powrotu, a tumany iskier z kopulacji ognia i pary wypaliły pole dla radości i pełni egzystencji. Dżeny nie pragnęła już zaniku swej skóry (kiedyś w tym celu nacierała się piaskiem i kapiszonami), wydobyła się z otchłani i zanurzyła w świetlistym „teraz” – w „teraz” takim, jakiego pragnęła. Zaczęła wypasać jednorożce. IV Ja jestem Tym, Który To Napisał i jednocześnie Tym, Który Wędruje po mieście Tęcza Brahmana. Ja tworzę i cierpię, ja wiem i nabywam wiedzę. Światło pomarańczy jest moim dziełem, a jednocześnie doprowadziło mnie do utraty osobowości. Czterdziesty raz powtórzę: jestem szaleńcem. V Zgubiłem moją Prześliczną Nowinę. Czułem ją, czułem, że jest blisko, w paskudnym bólu pulsującej skroni dostrzegłem obietnicę fikuśnej radości. Czemu ją zignorowałem na początku, czemu dopiero przekupnio zdołał mnie przekonać do akceptacji własnej tożsamości? Gównianie to wszystko wyglądało, bo mi Nowina (jaka Prześliczna) uciekła. Tak rozmyślając przemierzałem ulice Tęczy Brahmana, aż tu nagle oczom mym ukazał się niezwykły przybytek. Była to piętrowa kamienica, z drzwiami wychodzącymi na ulicę i oknami ustawionymi w dwa rzędy. Zaintrygowany specyfiką tego budynku postanowiłem przyjrzeć mu się dokładniej. Niestety – z bliska nie prezentował się już tak interesująco. Dwa morsy strzegące wejścia wyróżniały się tylko odblaskowymi kamizelkami, prawdopodobnie mającymi za zadanie zwrócić uwagę na ich obecność. Potężne drzwi o kształcie smoczej paszczy posiadały bardzo niezwykłą kołatkę, która wydawała dźwięk przypominający szamotanie się ryby w sieci. Na piątej ścianie kamienicy widniał napis: „Strzeż się kurzej stopy”, jednak to polecenie nie wydawało mi się godne zapamiętania i wygląd liter szybko wyleciał mi z głowy (choć sens pozostał). Słowem – był to prawdopodobnie zakon farbiarzy ziela. Prawdopodobnie, bo żaden z zapytanych morsów nie raczył udzielić odpowiedzi. Wtem zapadł zmierzch. Słońce nie dorosło chyba jeszcze do swojego zadania i szybko poszło w kimę, bo rozległo się potężne chrapanie, zagłuszające miejski zgiełk i rzucające na kolana deklamatora dytyrambów. Według mojej rachuby nie nadeszło jeszcze południe, a w tym mieście zaległa już ciemność. Słońce tu jeszcze młode, a i ludzie niedojrzali. Jak jeden mąż powrócił do swych licznych żon ból w skroni i zaczął z nimi wszystkimi naraz kopulować. Orgazmy kobiet były tak potężne, że omal nie rozsadziły mi głowy. Dojrzałem światło. Gdzieś na górze, na grani, wysoko. Ze szczytu góry Potwór z Lochness wykwitło pomarańczowe, pachnące widokiem niedźwiedzia światło, zalewające mój umysł i doprowadzając męża i żony do najwyższej ekstazy. Znalazłem moją Prześliczną Nowinę. VI Jeździła na oklep na jednorożcu, śmiejąc się sama z siebie. Wtedy dojrzałem ją w pełni szczęścia, w absolutnym rozchełstaniu emocjonalnym i najczystszym samospełnieniu. Wówczas widziałem ją po raz ostatni i wówczas była najczystsza. Kiedy mnie spostrzegła, pełnym wdzięku ruchem zsiadła ze swego wierzchowca. Nie wstydząc się swej nagości zrobiła krok w moją stronę, spoglądając na mnie pytającym wzrokiem. Nagły błysk zrozumienia – i już wiedziała. Wiedziała, że chcę ją sprowadzić do miasta. Wiedziała, że znów będzie musiała oddawać się ludziom, i że znów zostanie zbrukana. Prześliczna Nowina nie chciała zejść i zabiła mnie na łące, na szczycie góry.
  9. Podpisuje sie pod powyzszym, jednak z malym zastrzezeniem: nie wyzwolimy sie z wiezow, w ktorych sie rodzimy, bo wlasnie z nich korzystamy, tworzac absurd. Gdyby tych wiezow nie bylo, nie byloby tez czemu sie sprzeciwiac i nasze absurdalne opowiadania nie tylko nie mialyby celu, ale tez nie moglyby powstac (bo nie mielibysmy narzedzi). Choc przyznaje, ze taka droga, ktora Ty czy ja podązamy, stara sie sprowadzic naloty tradycji do minimum.
  10. "Ogólnie podany przez Ciebie podział na dwie osobowości jest bardzo hipotetyczny, istnieje wiele wiele innych teorii" - ja mowie tylko o podziale na swiadomosc i podswiadomosc. Taki podzial jest dla mnie punktem wyjscia (poza tym jest na tyle ogolny, ze moge bez przeszkod oprzec na nim swoje dywagacje). A co do "wielu innych teorii" - są inne, np. behawiorystyczne badź socjalne, jednak przy uwaznym przygladnieciu sie im i tak dochodze do wniosku (z reszta nie tlko ja), ze wszystko to mozna sprowadzic do opozycji swiadomosc - podswiadomosc. I wlasnie zarys tej opozycji miałem czelność przedstawic w swoim ostatnim poscie (co prawda wyszło mi to troche "mitologicznie" :)) "Zresztą czy naprawdę spychamy wewnętrzne obawy do naszej podświadomości?" - tak, jesli nie chcemy ich w sobie i sie ich boimy. "Czy mamy nad nią jakąkolwiek kontrolę?" - nie, do momentu, az sobie je uswiadomimy. A do tego musimy dostaczenie dobrze siebie poznac i zaakceptowac swoja nature. "Równie dobrze moglibyśmy kontrolować sny..." - sęk w tym, że mozna to robic. To nawet nie jest takie trudne, wymaga tylko psychicznego przygotowania. Polecam, fajna zabawa. A Wojtyły w autobusie jeszcze nie widzialem ;d;d
  11. Bartek napisal: 1. Dyziu: "Jako ze jestem ateistą nie wiem, co oznacza słowo Prawda" vs "Sprzeciwiam sie pozornej Prawdzie" - Dyziu! (studiujący filozofię, chyba logikę też macie) trzeba wiedzieć jak wyglada oryginał (np. obrazu) aby odróznić go od falsyfikatu (pozoru). 2. Dlaczego nazywasz wyrazanie przeze mnie własnych opinii moralizatorstwem? Morał to "karcące uwagi i umoralniające pouczenia". Ad.1 Nie wiem, jakim cudem jeszcze tego nie zauwazyles, ale ja nie uznaje istnienia zadnego oryginału. Nie wierze w Prawde Ostateczną, absolutną, ktora moglaby byc wzorcem dla "reprodukcji". Dlatego nie wiem, co oznacza slowo "Prawda" (pisane przez duze P). A kiedy pisze, ze sprzeciwiam sie pozornej Prawdzie, mam na mysli sprzeciw wobec ogłaszaniu czegos "Prawdą Ostateczną" na blizej nieokreslonych podstawach. Sprzeciwiam sie sytuacji braku refleksji nad taką "Prawdą", co bynajmniej nie musi oznaczac, ze w Prawde Ostateczną wierzę. Jezeli pojdziemy Twoim tropem i dojdziemy do wniosku, ze nasz swiat jest swiatem pozoru, zaczniemy wierzyc w byty idealne i popadniemy w jakąś platońską metafizykę. Nie jestem idealistą i uwazam, ze w wielu przypadkach ludzkie prawdy są rownosilne (wezmy za przyklad nasza dyskusje. Gdzie jest prawda?). Ad.2 Ja caly czas odnosze wrazenie, ze chcesz nas pouczac (np. po co wklejales cytaty z Biblii?). Dlatego stwierdzilem, ze za duzo w Twoich wypowiedziach moralizatorstwa. "Tylko słowa" jak się wyraziłeś, są wyrazem wewnętrznej postawy autora - z tego punktu widzenia - to co mówimy, jakich uzywamy słów, ma fundamentalne znaczenie przy konstruowaniu "umysłowej mapy" rzeczywistości " - zgadzam się z tym. To, co i jak mowimy ma wplyw na nasze dzialanie i ogolne mechanizmy postepowania. Chodzi o osobistą mozliwosc wyrazenia (indywidualnej) rzeczywistosci, a słowa spelniają ogromną rolę w naszej percepcji i rozumieniu otoczenia. "pondto słowa oprócz warstwy poznawczej zawierają w sobie element emocjonlany, który nadaje koloryt naszym wypowiedziom (porównaj słowo "mama" ze słowem "mamusia" czy "matka"- trzy słowa opisujące jedną osobę, ale trzy różne znaczenia). " - emocje, zaklęte w słowach, reprezentują nas jednoczesnie na zewnątrz, a my pozniej w owym "zewnątrz" się poruszamy. Zgadzam sie, ze nadanie slowu innego zabarwienia emocjonalnego wpływa bezposrednio na mówiącego. Dlatego słowa to potężna rzecz i warto zdawac sobie sprawę z wlasnego sposobu mowienia. "Pisarz - dosłownie kładzie słowa na papier i odsuwjąc sie na kilka kroków od tego co namalował - sprawdza czy ten efekt chciał uzyskać." - w swoim opowiadaniu osiagnalem efekt, jaki chcialem uzyskac. Jestem zatem dobrym pisarzem :) Cały czas mowimy o rzeczywistosci indywidualnej i o tym, jak wypowiadanie i artykulowanie slow wplywa na mowiacego. Zdaje mi sie, ze nie probujemy skupic sie teraz na jakiejs abstrakcyjnej prawdzie, ktora mozna wyrazic za pomocą słow. Dlatego zgadzam się praktycznie w 100 procentach z ostatnim postem Bartka. A co do wczesniejszego postu Starego Kreutza: "Moje pytanie: czy wiara w Boga naprawdę ogranicza rozwój? Jeśli tak, to jaki aspekt chrześcijaństwa? I jaki rodzaj rozwoju jest wtedy tamowany?" - ogranicza w ten sposob, ze wciska juz w jakas forme i kladzie szczegolny nacisk na "jedne sprawy", a "inne sprawy" odrzuca badz spycha na margines. Natomiast czlowiek wcale nie posiada jednej, "dobrej" natury, ktorej moglby poswiecic caly swoj wysilek autokreacyjny. Bardzo uproszcze swoją mysl, dlatego zabrzmi to nieco infantylnie, ale czlowiek ma dwie natury - świadomą i ukrytą (choć niektorzy kwestionują teorię podswiadomosci, ja jestem jej zwolennikiem). Strona świadoma to strona "jasna", codzienna, znajoma, to to, co o sobie wiesz oraz kim jestes w swoich oczach. Dominuje intelekt, panowanie nad sobą, wstrzemięźliwość itd. Strona "ciemna" jest tym, czego nie chcesz o sobie wiedziec, co przeraza (np. sklonnosc do zbrodni) Twoją stronę jasną i dlatego ta ostatnia zamyka rożne mroczne popędy w umysłowej piwnicy. Instynkt, intuicja, może jakas zwierzęcosc i nienasycenie miotają sie w takich podziemiach. Wiara rozwija tylko i wyłącznie stronę jasną, a tą "indywidualną ciemność" spycha w jeszcze głębsze piwnice. Przypomina mi się jedna przypowieść z "Tako rzecze Zaratustra" Nietzschego, w ktorej pewien młodzian przyrównany jest do drzewa - im bardziej chce dotrzeć do nieba, tym głębiej w ziemię, w ciemność zapuszcza swoje korzenie. Słowem - wiara potrafi dotrzeć tylko do "jasności", natomiast "ciemność" zepchnie głębiej w otchłanie psyche, bo nie będzie mogła w ogole zdzierżyć istnienia ciemnosci w człowieku. A ta nieuswiadomiona ciemnosc, pęczniejąca w nas, ma zgubny wpływ na całą naszą osobowość. Jung pisał o procesie indywiduacji - procesie wywlekania z piwnicy brudów na światło świadomości, którego ostatecznym celem jest jedność psychiczna. Chodzi o dostrzeżenie i zaakceptowanie w sobie obydwu światów - ciemnego i jasnego - aby w syntezie tych pojęć wyjść, jak to mówł Hegel, na wyzszy poziom zrozumienia, choc w naszym przypadku: na wyzszy pozim istnienia. I zobacz teraz, jak moralnosc ogranicza. Narzuca wartosci, narzuca schematy postępowania, narzuca schematy myslenia, ktore mogą byc tylko szkodliwe w czynnosci "rozbudzania w sobie smoka" :). Presja zewnetrznej moralnosci (tego, czego sie od Ciebie oczekuje) moze byc tak duza, ze stłamsisz w sobie i wyprzesz to, czego się boisz o sobie dowiedziec. Wiara jest tą samą przeszkodą - pakuje człowieka w ramy myślenia i sprzeciwia się procesowi indywiduacji. Dlaczego? Ponieważ przyjęty sposób myslenia moze zmusic człowieka wierzącego do braku akceptacji wobec siebie samego (swej "dzikiej, ciemnej natury"). Chodzi też o to, że wartosci prezentowane przez wiarę mogą zdeterminowac całe poznanie - i w efekcie całe postępowanie człowieka. Dlatego wiara przeszkadza w rozwoju.
  12. "A co jeśli ktoś wychowa drugiego człowieka w otoczeniu pozbawionym poszanowania dla wartości moralnych? Powinniśmy uszanować tego kogoś?" - zadal pytanie Stary. Moja odpowiedz brzmi - "tak, powinnismy". Czlowiek, ktory jest w ten sposob wychowywany, nie jest odpowiedzialny za to, jakie normy przyswaja i internalizuje. To jego rodzice, jego otoczenie ma spory wplyw na to, jakim bedzie czlowiekiem i czym bedzie sie kierowal w zyciu. Z reszta dla mnie, jak mowilem, moralnosc jest sprawa umowna, wiec mnie w zaden sposob nie zaskoczy czlowiek, ktory postepuje niemoralnie. Wszystko jest kwestia wychowania. A co do rodzicow, ktorzy nie ucza dziecka moralnosci - coz, pokazuje to tylko wzglednosc tego pojecia (ktorym od zawsze lubia ludzie szafowac) i mnogosc rodzicielskich rozwiązan :) "A co do patriotyzmu, to jaki może być konkretny powód dla pojawienia się chęci oddania życia za kawałek ziemi w ludzkim sercu?Przecież nie narzucam, iż należy zakazać miłości do danego miejsca, elementu kultury, języka itp. Ale nie powinno się kształtować w ludziach kultu flagi, hymnu, itp." Jest spora roznica miedzy patriotyzmem a fanatyzmem. Jedno moze prowadzic do drugiego, lecz wcale nie musi. Czy mam krytykowac patriotyzm tylko dlatego, ze istnieje mozliwosc przeksztalcenia sie patrioty w nacjonaliste? Ja sam nie uwazam sie za wielkiego patriote, niemniej jednak potrafie zrozumiec ludzi, dla ktorych ojczyzna jest najwieksza wartoscia. Potrafie zrozumiec, ale juz nie poczuc. "Chęć tworzenia wspólnoty ludzi, którzy mogą się rozwijać, wspólnoty światowej, przepełnionej tolerancją, poszanowaniem... Takiej chęci nie odczuwa człowiek słaby" - ja juz sporo napisalem o moim stosunku do rozwoju w ramach nauki chrzescijanskiej, wiec jakby co, to poszukaj na gorze ;) Powiem tylko jedno zdanie jeszcze - mocny chrzescijanin potrafi dokonywac radykalnych zmian na przestrzeni wiary, lecz czlowiek potężny potrafi wyrzec się wiary, nadziei i bezpiecznego poczucia "bycia umilowanym przez Boga" na rzecz indywidualnego, ciężkiego rozwoju, ktory oparty jest wyłącznie o wlasną wolę. Mozesz powiedziec: "ale moją wola jest wiara", takie podejscie jednak zawsze bedzie ograniczające i umozliwiające bezpieczne schronienie. Jezeli się nie ma zadnej podpory w wierze, religii, jesli wypleni sie z serca poczucie "transcendentnej bliskosci z Bogiem" i zastąpi je duchowoscia opartą o wyłącznie o swoją bezbozną wolę, jesli bedzie sie czulo ekstatyczną radosc z mysli, ze smierc jest koncem wszystkiego - wtedy mozna poczuc smak absurdu oraz pochłaniającej głebi. Nie chce, zeby to brzmialo jakos kiczowato-gornolotnie, sądze jednak, ze czlowiek potęzny, o zelaznej woli, moze sobie darowac wiare i kształcic sie na wlasną rękę. Owszem, moze sie zagubic na tej pozbawionej kierunkowskazow drodze, dlatego wlasnie musi wystarczajaca dobrze znac swoje mozliwosci. Poza tym ryzyko tylko urozmaica poznanie :) "boi się nawet zaburzenia porządku moralnego. Człowiek silny szuka rozwoju, chce wspierać ideały, które uważa za szlachetne. Moralność, podług której postępuję, nakazuje mi żyć tak, aby nie zakłócać rozwoju innym poprzez walkę, nienawiść, i te wszystkie emocje i zachowania, które uważam za po prostu proste i marne." Dlaczego kierujesz sie moralnością? Negujesz tradycję, a moralnosci nie poddajesz krytyce? PRzeciez ona jest częscią kutury, tak samo jak tradycyjne wzorce i wartosci. Nie ma dla mnie emocji "prostych i marnych". Wszystkie są potrzebne i ze wszystkich mozna sie czegos nauczyc. Byc moze rzeczywiscie nie wymaga zbyt wiele pomyslunku poczucie nienawisci np. do innych ras, ale to nie oznacza, ze samo to uczucie jest zbędne. Ja nienawidze wielu rzeczy, zdaje sobie z tego sprawę i, co wiecej - nie uwazam tego za słabosc. To jest integralna czesc charakteru i naturalna sprawa. "Wiem, że może się wydawać, iż jeśli uniżamy się przed innymi, poświęcamy własny zysk dla innych to jest to słabe i infantylne. Ja tak nie uwazam". Ja tez. Ludzie mocni potrafią powstrzymac sie przed łatwym egoizmem i wysilic sie w mocnym altruizmie. Zgadzam się. Jednak "zly" altruizm, kiedy pomagamy innym tylko po to, aby uciec od siebie, jest naganny (tak samo jak bezrefleksyjna, źle ukierunkowana nienawisc, ktora sprowadza sie po prostu do głupiej wściekłości). Na zakonczenie powiem, ze jesli mialbym byc chrzescijaninem, uznałbym Twoją drogę wiary za najlepszą i najbardziej wartosciową. Dla mnie jednak monstrualnym wysilkiem, ktory potrafi wzbogacic najbardziej, jest destrukcja wszystkiego, czego jestes swiadomy, aby pozniej na tych gruzach zbudowac tylko siebie. Wiadomo, ze nie wyplenie z siebie kultury ani nie zmienie swojego charakteru, mozna jednak starac sie te wplywy zminimalizowac.
  13. "(...)groteskowe przedstawianie postaci Jezusa oraz Jego Matki jest zabiegiem niebezpiecznym, ponieważ grozi wypaczeniem Ich obrazu u niektórych osób - "Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza. Biada światu z powodu zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie." (Mt 16, 6 - 7.)" No to już, nad Bałtyk ze mną :) Tak, slowo "wypaczenie" pasuje idealnie ;). Trzeba sie posmiac z tak zwanych "swietosci", to moze wtedy inaczej sie na nie spojrzy. Tą "świetosc" Jezusa i Marji narzuca nam 2000-letnia tradycja chrzescijanska. A ja mowie - zasmiej sie, a wtedy dostrzezesz, ze tradycja nie musi byc zadnym wyznacznikiem myslenia i postepowania. Moze wlasnie cos takiego, taki bluznierczy smiech bedzie iskra do tego, aby czlowiek zaczal bardziej samodzielnie myslec i w efekcie - aby wizal na siebie wieksza odpowiedzialnosc za swoje czyny? Dlaczego nie? Myslisz, ze poprzez ten tekst wypieram z siebie "to, z czym nie moge sobie poradzic"? Coz, jest to baaardzo przesadzone stwierdzenie, choc nie mowie, ze tradycja chrzescijanska nie oddzialuje na mnie w zaden sposob. Moj tekst rzeczywiscie moze byc odczytany jako po prostu sprzeciw, jako emocjonalne wyładowanie się za pomocą smiechu. W pewnym sensie tak. Sprzeciwiam sie pozornej Prawdzie, jaka jest zapisana w tradycji, sprzeciwiam sie głupiej, slepej wierze, ktora sprowadza sie do prawienia świetoszkowatych banałów i wmówienia sobie, ze pojdzie sie do jakiegos nieba, sprzeciwiam sie przywiazaniu do grubej ksiazki napisanej przez paru nawiedzonych baranków bożych, którzy potępiają silnych i gloryfikują słabych. Słowem - jestem za indywidualnym, świadomym rozwojem, za próbą walki ze stereotypami i z bezmózgim przywiązaniem do rytuałów.
  14. W wiekszosci zgadzam sie z tym, co powiedzial Stary Kreutza, jednak nie ze wszystkim. Jako ze jestem ateistą nie wiem, co oznacza słowo Prawda i nie zgadzam sie ze stwierdzeniem, ze "Warstwa językowa jest bezbronna w starciu z jakąkolwiek prawdą" - bo czesto jezyk taka prawde warunkuje. Nie ma dla mnie zadnej "Prawdy objawionej" albo "Prawdy ostatecznej", dlatego oczywiscie nie przyjmuje "zbawienia" za aksjomat. To, w co wierzymy, jest efektem tego, gdzie zyjemy. Wiara, jest rzeczą względną, wytworzoną przez kulturę na potrzeby ludzkiego współżycia i zaspokojenia potrzeb duchowych (choc duchowosc "masowa" jest malo gleboka, niemniej jednak wystarczająca ludziom, ktorym nie zalezy na rozwoju osobowosci). Podobnie jest z moralnością. Dlaczego należy "czcić Jezusa"? Dla mnie byl on zacietrzewionym mlodziencem, ktory zafascynowany naukami Jana Chrzciciela i przepelniony determinacją sprzeciwil się sanhedrynowi. Był czlowiekiem, ktory wziął swoją wewnetrzna rzeczywistosc za bardziej realną niż ta zewnetrzna i za tą swoją wizję oddał zycie. Lubię go, ale nie czczę. Czy to, jak cierpiał, dowodzi jakiejkolwiek prawdy? Pokazuje tylko to, w jaki sposob karano buntownikow, probujacych sprzeciwic sie panujacemu systemowi spolecznemu. Cierpiał za swoją wizję, cierpiał za swoj bunt i umarł za idee, w ktore wierzyl. Nic mniej, ale tez nic wiecej. No nie zgodze sie tez z tym, ze patriotyzm albo tradycja nie jest potrzebna. Zdaje mi sie, ze wiekszosc ludzi o wartosci przez te pojecia prezentowane buduje swoją samoswiadomosc i tozsamosc. To, ze Ty bądź ja zdajemy sobie sprawę z ograniczeń, jakie nam narzuca tradycja nie oznacza, ze jest ona zbedna. To kwestia naszych charakterow i podejscia do zycia. Ja rozumiem takich ludzi i nie mam zamiaru niczego im narzucac, bo to jest kwestia tego, gdzie jak i kiedy ktos sie wychowal, jakie wartosci panowaly w rodzinie i, jak mowilem - kwestia charakteru. Niektorzy sa w stanie oddac zycie "za ojczyzne", bo takie wartosci przyswoili i tak jest zbudowana ich osobowosc. Nie mam zamiaru tego wartosciowac. Kultura determinuje czlowieka w duzym stopniu, jednak nie calkowicie. Przez uswiadomienie sobie ograniczen czlowiek moze ze sobą zacząć "cos robic" zmieniac tor swojego zycia wg wlasnej woli (choc jego wola jest wtorna wobec kultury, w jakiej sie wychowal). Co do reszty sie zgadzam, i ciesze sie z trzezwego podejscia Starego Kreutza do wlasnej wiary. I nie rozumiem, dlaczego Bartek ma tak wielkie sklonnosci do moralizatorstwa :)
  15. Nie chcialbym sie jednak zagłebiac w meandry ontologii, czym bowiem jest ten Twój Byt? Pełnią? A skąd wiesz, kiedy ona ma miejsce? Transcendentym "przeczuciem"? A dlaczego takie przeczucie miałoby być inne od wszystkich innych przeczuc? I skad pewnosc, czego to jest przeczucie? Byt - to jest gładkie slowo, kryjące jednak niesamowitą ilosc znaczen i odniesien. Heidegger np. probowal wyjasnic ów "Byt", jednak dla jego wyjasnienia musial a priori zalozyc istnienie transcendencji i hierarchicznosci, ktorych koniecznosc dopiero mial dowiesc. Dla mnie Byt moze byc jedynie przeczuciem całosci, dążeniem do spełnienienia np. podczas stosunku seksualnego albo podczas kontemplacji. Jednak czy to spełnienie jest stanem ostatecznym, czy mozna wyjsc jeszcze dalej? Ta niepewnosc zawsze bedzie towarzyszyla. Mówisz: "Człowiek istnieje tylko w dialogu z drugim." Ja bym raczej powiedzial (co prawda powtarzam za Jaspersem, ale w pelni sie z nim zgadzam), ze człowiek poznaje siebie w kontakcie z innym człowiekiem. Mozliwe jest przeciez istnienie bez innych ludzi (wez za przyklad pustelnikow, albo jakichs męczennikow), ktorym nie byly potrzebne symbole kulturowe ludzi, poniewaz mieli swojego Boga. Byc moze nieco im odbilo na odludziu, choc tak w zasadzie zmienili jedynie swoją swiadomosc, tożsamosc i osobowosc oparli na głebokich religijnych przezyciach, a nie kulturze czlowieka i kontaktach z innymi. Bóg im wystaczal, Bóg, który był upersonifikowaną projekcją wartosci, tradycji, stanowił też "osobowość idealną". No tak, mozna powiedziec, ze Bog to rowniez twor czlowieka, ujarzmiający jego tworcze zapędy i sprowadzajace je na inny tor, ale to juz inna sprawa. No chyba ze masz na mysli sytuacje, w ktorej czlowiek od poczatku nie przebywa wsrod ludzi, jak np. ta sprawa z Amalą i Kamalą, ludzkimi dziecmi wychowanymi przez (chyba) wilki. Łazily na 4 łapach bez samoswiadomosci i zadaly klam teoriom, ze czlowiek rodzi sie ludzki. Szczerze mowiac nie wiem, co to znaczy "prawdziwy", "dobry" i "piękny". Nie zrozum mnie zle, nie chce uchodzic za skrajnego relatywistę, bo mimo wszystko wierze w rzeczy obiektywne, ale "prawdziwe" bądź "dobre" niewiele mi mowi. Chyba ze za tym wszystkim kryje się ta koncepcja Bytu-Całości, ktora nadaje sens tym pojęciom. (nie czytales moze kiedys Platona?). Skąd jednak bedziesz wiedzial, kiedy ta calosc "nastąpi"? Czy ona nie jest przypadkiem następną ułudą, w którą nie powinno sie popadac? Poczucie calosci, pelni, pozwala czlowiekowi odpocząć, zapada sie w swoisty błogostan, ale moze w tym wszystkim nie ma nic poza przyjemnoscia? Nie chce tez mowic o transcendentaliach czy innych tego tupy rzeczach, bo niektorych przezyc po prostu nie da sie opisac. Moze z tego wszystkiiego, co napisalem moze wynikac, ze caly czas jestem w pogoni za nowymi wrazeniami i szukam spelnienia podswiadomie wiedzac, ze ono nie nadejdzie, bo zawsze postawie sobie jakis nastepny cel. Moze z tego wszystkiego wynikac, ze boję sie zatrzymac. Taki wniosek bylby bardzo błędny (choc moze jest w tym bardzo male ziarno prawdy), dlatego prosze sie tego typu konkluzji wystrzegac :) Sory za troche bełkotliwy styl i nieco poplątane wynurzenia, ale umieram po pierwszym dniu na uczelni. A ja z kolei mam w zanadrzu fajny wiersz Nietzschego, traktujący o "prawdach" poetów (kawałek "Pieśni Posępku"): Gdy dzienny już przygasa blask, Gdy rosy ukojenie Na ziemię sączyć się poczyna, Niewidocznie, i bezgłośnie - Łagodnymi bowiem kroki Stąpa rosy ukojenie jako wszyscy miłosierni: Pomnisz wonczas, pomnisz serce me płomienne, Jak pragnęłoś ongi, Łez niebiańskich, roś kojących Wyczerpane i łaknące. Jak żółtym szlakiem po murawie Wieczornego słońca wejrzenia złośliwe Skroś czarnych drzew wokół cię padały, Oślepiające skwarnego słońca blaski urągliwe? Prawdy oblubieniec? Ty? - szydziły one - Nie! Poeta tylko! Zwierzę chytre, łupieżcze, pełzające, Co kłamać musi, Z wiedzą, z wolą musi łgać: Łupu łaknąć, Za jaskrawą maską tkwić, Samemu sobie larwą, Samemu sobie łupem być - I to - prąwdyż to miłośnik? Nie! Szaleniec tylko! Tylko poeta! Co od rzeczy gada, Spoza larw błazeńskich jaskrawe brednie głosi, Po fałszywych mostach snów ciągle się snujący, Po barwistych tęczach, Gdzie fałszywe nieba I ziemie fałszywe, Ciągle się snujący, zawsze tułający, To szaleniec tylko! To tylko poeta! Więc to prawdy oblubieniec? Nie cichy, nie drętwy, nie gładki, nie zimny, I nie sposągowiały Jako posąg Boga, Przed chromami nie stawiany Jako warta Boża: Nie! Tyś mi wrogi prawdy tym posągom, W każdej puszczy bardziej swojski niźli przed świątnicą, Pełen kociej samowoli, Poprzez każde okno walisz Skokiem! w każdy spadasz traf, Każdą knieję rad powęszysz, Zadnie - tęsknie w nozdrza chłoniesz, Aby w puszczy uroczysku Wśród drapieżców gdzieś plamistych Biegać piękny, kraśny, grzesznie zdrów, Tak śpiewał wiła; zaś wszyscy obecni wplątali się niepostrzeżenie jak ptaki, w sieć jego chytrej i posępnej rozpusty. Tylko sumienny z ducha nie dał się omotać: czem prędzej odebrał wile harfę i wołał: - Powietrza! Wpuśćcie świeżego powietrza! Niech Zaratustra tu wejdzie! Uczyniłeś tę jaskinię duszną i jadowitą, ty stary wiło! Wabisz, przebiegły fałszerzu, w nieznane pożądania i puszcze. I biada, gdy tacy jak ty, o prawdzie mówią i świadczą! Z obwisłem! żądzą wargi, Błogo szyderczy, piekielny, błogo krwiożerczy W mateczniku krążyć, rabując, pełzając i łżąc - Lub jak orzeł, co długo W przepaściach drętwy topi wzrok, W swoich przepaściach: O, jakże się tu one w dół, W otchłań, w bezdeń, W coraz to głębszą kłębią głąb! Potem, Nagle, w drżący grot, W śmigły lot, Już wjagnięta orzeł godzi. Gromem spada ptak rozżarty, Jagniąt krwi łakomy, Jagnięcym zawsze duszom wróg, Wróg wszystkiemu, co spoziera Sennie, jagnięce, z runy kędzierzawej, Co patrzy szaro, owczo, poczciwie, jagnięce! Tak oto Orle, panterze Są tęsknoty poety, Są twoje tęsknoty pod masek tysiącem, Ty szaleńcze! Ty poeto! Ty, coś dojrzał w człeku Równie Boga, jak i owcę - Chcesz Boga rozszarpać w człowieku Oraz owcę w człeku, A rozszarpując śmiać się - Oto, oto twa szczęśliwość! Szczęśliwość pantery i orła! Szczęśliwość błazna i poety! Gdy dzienny już przygasa blask, Gdy zielony sierp księżyca Pośród nieba już purpury Zawistnie pomyka: - wrogi dniowi, W każdym kroku skrycie Girlandy róż wiszących Sierpem zetnie, aż padną I blade w nocy runą głębie - Tak zapadłem niegdyś ja Z obłędu prawdy mego, Z moich tęsknot dnia, Znużony dniem, od światła chory, - runąłem wstecz, w mrok i w cień: Spiekotą jednej prawdy Niegdyś tak spragniony: - zali pomnisz, pomnisz jeszcze, serce moje wrzące, Jak mżyłoś ongi? - Żem wygnańcem jest Z dziedzin wszelkiej prawdy, Szaleniec tylko! Tylko poeta!
  16. Tak, opisales zachowanie zbuntowanego nastolatka, jednak ten schemat srednio sie do mnie stosuje. Mam wyrozumialych rodzicieli, ktorzy nawet zbytnio sie nie obruszyli kiedy im powiedzialem, ze chce studiowac filozofie :). Wymagania rodzicow mnie nie tłamszą, nie powodują zaniku mojej pasji tworczej. Nie znajduję w sobie buntu przeciwko rodzicom (nawet podswiadomie nie mialbym ku temu wiekszych przeslanek). Dlatego bardzo prosze nie wpisywac mnie w formę zarozumialego mlodego buntownika, aby pozniej nadac tej formie schematyczną tresc. Oczywiscie slusznie mowisz o tozsamosci, w wyrobieniu takiej tozsamosci niewątpliwie pomaga wiara, religia, tradycja, o która mozna oprzec budowanie swej osoby. Ja jednak, jak mowilem, chcialbym wyjsc "poza", uswiadomic sobie, jak nikłe i łamliwe są owe podstawy, do czego się one sprowadzają. Mozna powiedziec, ze takie poszukiwania, jakie ja proponuje, maja sporo wspolnego z pytaniem :"kim jestem poza tradycją i społeczenstwem" i "czy jestem w ogole kimkolwiek poza nim". Sądzę, że tak, bo zasadniczą sprawą jest tutaj wolna wola i świadomosc ograniczen. Ja zatem chcialbym tworzyc osobowosc nie w oparciu o tradycję, tylko o własną wolę i zasadę odpowiedzialnosci. Moze przebija sie tutaj moja fascynacja Nietzschem bądz Jungiem, ale to chyba nic złego (choc Nietzsche obrósł złą legendą). Nie nosze zadnych koralikow ani nie pale kadzidelek, przeciez to potworny infantylizm. Przez takie gesty/symbole czlowiek chce się wtopić w daną formę i powiedziec sobie i innym - patrzcie jestem fascynatem wschodu, patrzcie, jestem taki a nie inny. Przeciez cos takiego to tez odruch obronny, nadawanie sobie jakiejs częsciowej tozsamosci i próba podążania jednym szlakiem. Nie obchodzą mnie fetysze. No i tak, smieje sie z męczennikow, ktorzy tak bardzo chcieli się za cos poswiecic i za cos umrzec. Inne czasy, inna atmosfera, inna swiadomosc - owszem, bylo zupelnie inaczej niz w nazsych gnijących czasach, ale jednak tak przeogromna wola wzięcia swojej wewnętrznej rzeczywistosci za bardziej prawdziwą niz ta zewnętrzna wywoluje u mnie usmiech. Oni są przykladem tego, jak bardzo potrzebna jest silna wola do eksploracji swojej psychiki. Mówisz o wyprobowywaniu roznych rol. Cóz, uwazam, ze ten etap mam juz w wiekszym stopniu za sobą. Owszem, lubie eksperymenty, ale moja osobowosc jest juz w ten sposob wyksztalcona, ze zawesze po eksperymentowaniu powracam do siebie, do swego rodzaju trzonu. Nowe doswiadczenia ten rdzeń mogą wzbogacic, jednak jego najwazniejsza funkcja pozostaje niezmienna. Słowem - nie jestem "rozproszony" ani "zdezorientowany" w tym, kim jestem, jak zdajesz się sugerować. A co do mojego tekstu - mowie znow, ze to byl zart, smiech, moze z ukierunkowaniem na destrukcje, niemniej jednak mial na celu przede wszystkim rozsmieszac ( w pierwszej kolejnosci mnie :)). Trudno sie we "Wstręcie" doszukac tego wszystkiego, o czym w Tobą rozmawiam. No i dzieki, choc błagam nie patrzec tak z góry na bidnego Rozpustnego autora, bo człek to zbyt ciekawy twór, aby go brac tak jednowymiarowo :)
  17. Oj kolego, z tym studiowaniem to troche nie trafiles, bo tak sie sklada, ze jestem studentem filozofii (dziennie) i psychologii (zaocznie) i wiem co nieco na te tematy :) A co do moich filozoficznych pasji - powiedzmy, ze mocno podpisuje sie pod filozofia egzystencjalna (Kierkegaard jest dla mnie przykladem tego, jak powinien wygladac chrzescijanin), lubie Sartre'a, choc bardziej obpowiada mi egzystencjalizm w wydaniu, hm, bardziej psychologicznym jak np. filozofia Jaspersa. Jednak najbardziej zainspirowal mnie Nietzsche swoim bezkompromisowym dążeniem do poznania siebie, swoją przenikliwościa (co prawda czasami naciąganą i skierowaną w zlym kierunku) i przede wszystkim żelazną wolą. Niektorzy mogą mnie wziąć za przyklad czystego postmodernisty, ja jednak w ten sposob bym siebie nie okreslil. Owszem, autoironia, zwątpienie, moze nawet cynizm nie są mi obce, wszystko jednak z zachowaniem umiaru. A co do filozofow piszących w duchu chrzescijanskim - przypadl mi do gustu chyba tylko Mistrz Eckhart. Z psychologii cenie sobie bardzo pana Gustava Junga, ktory inspiruje mnie w tym samym stopniu co cały nurt filozofii egzystencjalnej. Nietzsche wlasciwie nie byl egzystencjalista, mozna go zaklasyfikowac chyba tylko jako "filozofa życia". A co do religii - od zawsze fascynowala mnie duchowosc wschodu, Indii, wraz ze swoją głębią, wyczuciem i subtelnością. A co do religii chrzescijanskiej - no coz, znam nieco Biblię :) A na lekcjach religii nie uwazalem za bardzo, to prawda. Nie bylo jednak moją intencją pisac tekst teologiczny, tylko na pol przesmiewczy, na pol...hm....ludzki? Dlatego kolega widzi, ze nie utrafil troche ze swoim zarzutem. P.S. Zamienilem "m" na "ś"
  18. No i wybacz, ale w tym, co napisales nie widze ni krzytny mądrosci, tylko same świetoszkowate banały, ktore nijak sie maja do mojej poprzedniej wypowiedzi
  19. Nic nie zrozumiales z tego, co napisalem :( Nie bede sie powtarzal, powiem zatem tlyko jedno zdanie: osoba prawdziwie uduchowiona musi PRZEJSC przez chaos, nihilizm i calkowite zwatpienie po to, aby na tych gruzach budowac swoja prawdziwa osobowosc. A to, ze caly moj wywod tak ładnie spłyciles i podciagnales pod depresje i zaburzenie psychiczne swiadczy tylko to Twojej ignorancji i braku zrozumienia
  20. Człowiecze, błagam... Po pierwsze, pytasz, co proponuje w zamian i wyliczasz pare propozycji. Mnie najbardziej do gustu przypadlo "gorącą pustynię namiętności odbierającą życie zabłakanym podróżnikom". Tak, jesli mialbym wybierac z Twojej palety mozliwosci, wlasnie to bym wybral. Ale niestety wybor nie jest taki łatwy. Ja chcialbym, aby czlowiek zmierzyl sie z mozliwoscia nicosci, zeby wydarl ze swojego serca próbę samopocieszenia, jaką jest religia chrzescijanska i, ze tak powiem, wziął życie na klatę, bez osłony i papierowych tarczy. Ja bym chcial widziec czlowieka w niczym nie skrępowanej woli autokreacji, a nie zamkniętego w klatce dogmatów i przytłoczonego tradycją. Dlatego proponuje skruszyc glaz - aby człowiek mógł tworzyć siebie. O co miałby się opierać podczas tej kreacji, jesli nie o jakas tradycje, jakąś ostoje, mogłbys zapytac. Odpowiedz jest dosc prosta - o swoją wolę. Po co człowiek z mocnym charakterem miałby sie opierac o tradycje, ktora tylko go ogranicza? Po co ma wierzyc w kłamstwa, które mają mu niesc tylko ulgę i pocieszenie? Człowiek potrzebuje rewolucji i samospełnienia, a nie umierającego Boga. Mozesz powiedziec, ze tradycja chrzescijanska rozwija, ze daje czlowiekowi duchową strawe, pokazuje kierunek i "dobra droge". Tak, nie neguje, ze chrzescijanstwo urozmaica i moze pogłębic swiadomosc, ale niestety ono nie tworzy, tylko wskazuje. Czlowiek nie kreuje, nie wydobywa z siebie, nawet nie szuka, tylko jest naprowadzany na droge i tą drogą za pasterzem jak baranek podąża. Jest to pojscie na łatwiznę, błogie nasladownictwo i leniwa ulga dla duszy. Wg mnie prawdziwą duchowoscia jest poznawanie siebie w nicości, bez zadnej podpory, bez niczego, o co moznaby sie oprzec. Prawdziwa duchowosc to chaos, cierpienie, zwątpienie. Tylko ktos, do przezyl męki bezboznosci i nihilizmu moze zacząc tworzyc wlasna duchowosc. Mowisz o "wysilku poznawczym setek pokolen". Wysilek poznawczy? wiara? Nie wiem, co wiara moze miec wspolnego z poznaniem. Prędzej z nadzieją. Nadzieja/wiara = poznanie? Pewnie, ze sie smieje z męczennikow. Ich meka czego miala dowiesc? Prawdy? Dowiodla tylko ich nienawisci do zycia i do samych siebie. A moj tekst byl tylko na wpol powazny, niemniej chcialem sie posmiac z pozornej wielkosci czegos, co tak naprawde sprowadza sie do tradycji i nadziei. Tak tak, Kohelet i jego smuty. Po co mi to tu wkleiles? Widze tylko to, ze wysmiewa silnych i gloryfikuje slabych. Raczej nie ma nic sensownego do powiedzenia....
  21. Kłaniam się zamaszyście i z wdziękiem
  22. Dzieki, dziewczyno, za komentarz. haha, zapedy narcystyczne? chodzi Ci o moj komentarz do wlasnego tekstu? :) to wlasciwie byla bardziej ...hm, ironia, moze tez troche autoironia. Ironicznie chcialem troche podburzyc publike, autoironicznie posmiac sie z wlasnego tekstu. Klnę dla uwypuklenia pewnych elementow. Moj tekst to byl raczej żart, srednio- konstruktywne przesmiewanie dogmatow i proba zartobliwego niszczenia ustalonych schematow. Te moje bluzgi podczas narracji mialy - po pierwsze: jeszcze bardziej obezwladnic czytelnika "glupkowatością" (czesto dobrze umieszczone przeklenstwo wzmaga wesolosc, potegujac wrazenie chaosu i szalenstwa). po drugie: zatrzec nieco przepasc miedzy narratorem a postaciami, po trzecie: jako ze tekst byl tzw. "szydem", chcialem troche namieszac i w zasadach pisania opowiadań. "On" to swego rodzaju "kamienny schemat Boga", ktory probuje sie nam wpoic. Mozna powiedziec, ze zartobliwy ton calego opowiadania ma jeszcze i tą funkcje - niechaj Czytelnicy śmiechem skruszą ów głaz.Niech się smieja ze schematów, niech nie ukrywają przed samymi sobą, ze smieszy ich Maria, Jezus zaprezentowana tak, jak ja to uczynilem. Niech cala ta hieratycznosc spadnie z tych postaci i odsloni...no wlasnie co? Moją propozycja jest zakonczenie. Choc kazde inne byloby tak samo "prawdziwe". Pozdr. dla damy R. i reszty Czytelnikow
  23. co poradze?co poradze?co poradze?co poradze?co poradze?co poradze?co poradze?co poradze? Bywa, ze jestem banalny w swoich sądach, bywa ze pseudoartysci tacy jak ja, ktorzy po prostu chca sie wyszumiec piszac jakies ironizujace brednie, nie przepadaja za takimi tekstami. Dets ol, maj frend.
  24. Zgadzam sie z pierwsza opinia. Nudy na pudy, nic ciekawego, ba - nic wartosciowego. Typowe mysli wyrazone w typowy sposob. Nic ponad banały w gruncie rzeczy. Mozesz powiedziec, ze wlasnie w tej prostocie zawiera sie prawda, ze te najprostrze prawdy sa najprawdziwsze. Jak dla mnie takie gadanie byloby tylko wyrazem niemocy artystycznej. Takie tam.
  25. A ja, że chcę sobie podłubać w nosie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...