Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rocznice


Roman Bezet

Rekomendowane odpowiedzi

hm... (zacznę, żeby jakoś kontunuować poprzedni wątek;)

Zaczyna się ruch wokół rocznicy, kolejnej, ale trochę innej.

W jednej z gazet dziennikarze przepytujący starszego człowieka (starszego sporo ode mnie), który "olewa" oficjalne obchody, mówią: "Ktoś musi ponieść społeczne koszty reform. W socjologii istnieje nawet termin określający pokolenie stracone, spisane na straty - takie, które trzeba poświęcić, by następna generacja mogła konsumować dobre skutki reform".

Nie czuję się kombatantem, ale jestem z tego pokolenia i jakoś mi się zrobiło, nawet bez związku, że rocznica.
A jak się czujecie Wy - przyszli/aktualni "konsumenci"?
Czym dla Was jest ta rocznica?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 67
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

urodziłem się kilka lat po wydarzeniach, których rocznicę obchodzimy teraz i muszę stwierdzić, że w moim, młodym pokoleniu mało się o tym mówi, mało się o tym wie - oczywiście nie można generalizować, ale w moim otoczeniu, w mojej szkole, wśród rówieśników rzadko był poruszany ten temat; nauka historii w szkole, w moim przypadku, zawsze kończy się na drugiej wojnie światowej, ew. Murze Berlińskim; po prostu nie wyrabiamy się z materiałem, którego jest dość dużo, jak na dwie godziny historii w tygodniu; o dalsze dzieje trzeba zadbać samemu, co niedługo zamierzam zrobić...

myślę, że obchody tej rocznicy, dość głośne, dadzą efekt i zainteresują młodych ludzi [w tym i mnie], ale na moim przykładzie widać, że szkoła tego nie osiągnęła, bo nawet o tym nie mówiliśmy;

chciałbym przypomnieć pewne zjawisko: do niedawna na Zachodzie często mylono powstanie warszawskie z powstaniem w gettcie [to drugie było dotąd czymś niespotkanym]; po publikacji "Powstania '44" N. Daviesa pomyłek jest podobno coraz mniej; myślę, że występ J. M. Jarre może dac podobny efekt;

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

hmmm, okres PRL-u, a zwłaszcza polskie lata 80 to dla mnie najciekawszy okres w historii. ja o tym wiem dużo, pewnie dlatego, że mieszkam w Gdańsku i tu przywiązuje się do tego dużą wagę. Na koncercie Jarra nie byłam, ale fajerwerki widziałam i słyszałam, czyłam się tak jakbym tam była. Dziś byłam na spotkaniu z Panem Andrzejem Gwiazdą i z jego żoną Anną. Wyświetlono film dokumentalny, nakręcony w czasie prezydentury Wałęsy. Tytuł filmu "Podwójne dno".

Na tym spotkaniu było wielu solidarnościowców, były mowy itp. Ja tę rocznicę odczytuję jako próbę rozbudzenia w ludziach ponownej walki z komuną, która się rozpanoszyła. Ludzie, głównie starsi-byli działacze, odnosili sie bardzo negatywnie do mediów. Pojawili się dziennikarze TVP, TVN i radiowcy, a z sali zaczęły padać krzyki: "wynocha stad! to nie nasze mikrofony! rozwalimy wam tą kamere!" itp.

Ja to traktuję jako ważne wydarzenie, a rocznica przypomina mi o co walczono. Ludzie maja pretensję do Wałęsy, że wygrał, ale nic nie zmienił. Andrzej Gwiazda tak dziś powiedział: "Ludzie obwiniają Wałęsę, że niczego dla nich nie wywalczył. Owszem, chcieli żeby wygrał, nie chcąc niczego dla siebie, nie stawiając żadnych żądań. On wygrał tak jak chcieli, zrobił to czego wymagano. Teraz trzeba zająć się przyszłością!"

...do przemyśleń :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cieszę się, że nie zostałem z tematem sam ;)
Dwa różne głosy, zbieżne jeśli chodzi o stosunek do historii czy też chęci poznania i zrozumienia.
Jestem zaskoczony zarówno tym, że w szkole "nie było czasu" na takie tematy, jak i tym, co dziś powiedział Andrzej Gwiazda (jeśli fr ashka niczego nie przekręciła ;).

Może ktoś jeszcze?
pzdr. b

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


mnie też to dziwi, bo jest to chyba ważniejsze od pewnej części materiału szkolnego, np. tekstów źródłowych mówiących, ile młynów i studni dostał Kraków przy okazji nadania praw miejskich... my idziemy chronologicznie i zawsze nam nie starcza czasu:( a przecież to jedno z przełomowych wydarzeń historii najnowszej, jak bitwa warszawska w 1920r.; trzeba będzie samemu się dowiedzieć, choć ja będę miał pewnie problem z samozapraciem;)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


jeśli chodzi o historię w szkole. szkoła kształci tumanów, matołków i neandertali, których wiedza humanistyczna kończy się na bitwie pod grunwaldem i szczątkowej znajomości streszczenia "krzyżaków".
jeśli chodzi o solidarność, wiedza na ten temat wśród szerszej masy pokolenia w moim wieku jest znikomo-szczątkowa. i - mówiąc prosto z mostu - wynika to z ułożenia materiału w liceach. lata osiemdziesiąte są omawiane na samym końcu, gdy nikt już nie myśli o historii tylko o maturze.

neandertale nie czytają prasy (nie mówię o różnych faktach, superexpressach, ckmach i cosmo), więc nie dowiadują się nic o współczesnym świecie i o tym co ważnego wpłynęło na taki, a nie inny kształt tego świata.

no, ale zawsze uważałem, że jesteśmy ciemną masą.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jak dotąd widzę tylko narzekania ;) na szkołę - oczywiście.

Michał Barański napisał:
"my idziemy chronologicznie i zawsze nam nie starcza czasu:( a przecież to jedno z przełomowych wydarzeń historii najnowszej, jak bitwa warszawska w 1920r.; trzeba będzie samemu się dowiedzieć, choć ja będę miał pewnie problem z samozapraciem;)"
- widać nie jest tak źle, skoro mówisz o bitwie warszawskiej! :)

Michał Zawadowski napisał:
"neandertale nie czytają prasy (nie mówię o różnych faktach, superexpressach, ckmach i cosmo), więc nie dowiadują się nic o współczesnym świecie i o tym co ważnego wpłynęło na taki, a nie inny kształt tego świata. "
- z czytaniem jest chyba ogólnie nie najlepiej ;) na szczęście/nieszczęście pozostaje tv (myślę o programach dokumentalnych, nawet nie w naszej państwowej) i dobre radio (tzn. takie, w którym ludzie inteligentni od czasu do czasu coś mówią ;)

mari huana napisała:
"społeczeństwo, które uważa, że wtedy jednak było lepiej..."
- krótko mówiąc: to jest wynik braku pamięci historycznej, życia na krótkim dystansie; jednak to chyba nie tylko szkoła może tego nauczyć - przez całe lata "komuny" w tradycjach rodzinnych przechowywały się pamięć o Katyniu, zsyłkach syberyjskich, armii Andersa - rzeczy, za mówienie o których można było narazić się władzy, stracić pracę, a nawet trafić do więzienia.

Co słychać w Waszych rodzinach?
Przecież to Wasi rodzice, krewni robili tę 'rewolucję sierpniową'?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O tak! z moich rodziców bardzo dumna jestem! walczyli wtedy tu w Gdańsku. mama miała podsłuch w domu, ojca śledzili, nie wydali mu paszportu, aż w końcu zamkneli w więzieniu za te działalność. w sumie to oni zaciekawili mnie tym okresem, duzo mi opowidali. jak miałam 11 lat tata właczył mi piosenkę "Mury" i tłumaczył co i jak. im byłam starsza, tym opowiadali mi wiecej, zwłaszcza przy okazji różnych rocznic i świąt państwowych, aha no i przy okazji każdych wyborów, które wygrywała lewica. mojego ojca szlag trafiał i klął na nich wszystkich. dzięki temu rozumiem ludzi, którzy tak nienawidza dzisiejszej wladzy, walczyli o co innego, wielu ich kolegów nie żyje albo wyjechało, a jeszcze wiecej ma urazy psychiczne. i to prawda, ze polskie społ. jest głupie, żeby zaprzepaścić taka sznese!

moi dzidkowie zawsze mówili mamie"nie idz tam, i tak niczego nie zmienisz!" i dziś uważają, że wtedy było lepiej. gadam z nimi o tym, ale sa bardzo uparci. co smieszniejsze także psioczą na obecny rząd, zapominając, że to ci sami co za komuny... :)

mogę o tym pisać godzinami! ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



te słowa nie bolą, boli jedynie fakt, że nie za zbytnio się z rzeczą rozmijasz
- nie wiem ile masz lat i nie chcę wiedzieć, ale aż wdziera się na jęzor : mienisz się być poetą (poeta według słownika prof Ann Umbra: - to ten, który nazywa to, czego inni nie dostrzegają) - jesteś więc rzeźbiarzem tej ciemnej masy czy chcesz czy nie. TO z TWOICH poeto paluchów, paluszków spływa ... a zresztą i tak mnie krew momentami zalewa, nie mam dziś ochoty na psoty.

"Ktoś musi ponieść społeczne koszty reform. W socjologii istnieje nawet termin określający pokolenie stracone, spisane na straty - takie, które trzeba poświęcić, by następna generacja mogła konsumować dobre skutki reform". - cosik mam wrażenie, że jedno- to mało może się okazać, szacowny Bezecie
ale niech tam-na pohybel:


* * * * *
* *
* *
* * *
* * * * *
* * * * * * * * *
* * * *
* * *
* * *
* * * *
* * *
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

a mój ojciec był jedynym członkiem kadry kierowniczej nieistniejącego już zakładu Unitra-Cemi, który nie należał do partii:P
w pierwszej klasie szkoły podstawowej nakazano mi uczyć się wierszyka z okazji rocznicy rewolucji październikowej (mama kategorycznie mi tego zabroniła:D)
a tak serio mówiąc, to ja nie czuję się żadnym rewolucjonistą.
co do „Solidarności” — o umarłych tylko dobrze i na tym koniec tematu
dodam od siebie, że był to ruch, który coś w Polakach poruszył, a co zostało w sposób brutalny zdławione przez stan wojenny
chciałem zaznaczyć, że „S” to nie tylko Wałęsa, ale także inne nazwiska, na które się niejednokrotnie pluje dzisiaj, chociażby Mazowiecki, albo Michnik
to także wielu ludzi, którzy wtedy brali aktywny udział w wydarzeniach, a potem na skutek różnych okoliczności usunęli się w cień
ruch społeczny to jedno, a polityka to drugie
chciałbym na koniec zaprotestować przeciwko tym wszystkim, którzy w latach 1980-89 siedzieli cicho albo się nie wychylali, a teraz krytykują wszelkie przemiany od początku do końca
oraz zaapelować do młodszych, którzy wtedy nie mogli uczestniczyć, aby byli łagodniejsi w ocenie tych, którzy działali w tym okresie — jest oczywiste, że my widzimy wiele spraw inaczej, o wiele jesteśmy mądrzejsi, starajmy się to wykorzystać
pozdr

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



te słowa nie bolą, boli jedynie fakt, że nie za zbytnio się z rzeczą rozmijasz
- nie wiem ile masz lat i nie chcę wiedzieć, ale aż wdziera się na jęzor : mienisz się być poetą (poeta według słownika prof Ann Umbra: - to ten, który nazywa to, czego inni nie dostrzegają) - jesteś więc rzeźbiarzem tej ciemnej masy czy chcesz czy nie. TO z TWOICH poeto paluchów, paluszków spływa ... a zresztą i tak mnie krew momentami zalewa, nie mam dziś ochoty na psoty.

"Ktoś musi ponieść społeczne koszty reform. W socjologii istnieje nawet termin określający pokolenie stracone, spisane na straty - takie, które trzeba poświęcić, by następna generacja mogła konsumować dobre skutki reform". - cosik mam wrażenie, że jedno- to mało może się okazać, szacowny Bezecie
ale niech tam-na pohybel:


* * * * *
* *
* *
* * *
* * * * *
* * * * * * * * *
* * * *
* * *
* * *
* * * *
* * *

1. lat mam naturalnie w sam raz.
2. oj, nigdy się nie mieniłem poetą. co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
3. żeby mnie czytali to może by było inaczej:) z pewnością akurat z moich brudnych paluchów nie spływa głupota, która zalewa mózgi mojego narodu. swoją drogą z czasem dochodzę do dziwnej w moich przypadku relatywizacji pojęcia "narodu". nie mówię, że do niej doszedłem, ale chwilami zmierzam w tym kierunku.
4. społeczne koszty reform zawsze są. nie mam monopolu na szeroki ogląd rzeczywistości, ale tak czy inaczej jestem pewny, że dzisiaj jest lepiej niż było.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A pamiętacie Folwark Zwierzęcy?...
Nie dziwię się ludziom, którzy tęsknią za komuną. Z prostej przyczyny: wtedy mieli co jesć, gdzie pracować, a i szynka smakowała inaczej, gdy była tylko raz do roku na święta. Doskonale pamiętam te lata. Dlatego wiem, że chociaż sklepy były puste, a w telewizji tylko dwa programy, to żyło się łatwiej, a programy w telewizji naprawdę stały na wyższym poziomie. Wtedy w sklepie dużo nie było, ale na bułki, twaróg, żółty ser (!!!) czy ryby (!!!) stać było w zasadzie każdego, nawet biednego emeryta. A teraz?... Teraz zachłysnęliśmy się zachodem. Sklepy pełne, ale brak pieniędzy, żeby coś kupić. Ludzie umierają, bo szpitale nie mają kasy na ich leczenie. Leki są zagraniczne, ale mało kogo na nie stać. Mamy chłam w telewizji, chłam w kinach, chłam w muzyce. Cenzura wbrew pozorom działała stymulująco na twórców - musieli być bardziej inteligentni, żeby ja ominąć i udawało im się. Takie zespoły jak Republika, Kult, Lombard, Lady Punk wtedy naprawdę miały inteligentne teksty i dobrą muzykę, choć nagrywaną często w garażu. A co mamy teraz? Big Brothera, Ich Troje, w kinie nędzne podróbki amerykańskiej sensacji. Mamy wolność, tylko nie nie mamy czasu i pieniędzy, by z niej korzystać. Zamieniliśmy sztuczny układ na wyścig szczurów. Wszystko przelicza się na pieniądze. Czy naprawdę jest taka wielka różnica?... Za komuny - wszystko dla partii, teraz - dla pieniądza. Człowiek w dalszym ciągu się nie liczy. "Palą się na stosie moje ideały", jak śpiewał Sztywny Pal Azji.
Nie o to chodzi, że to, co wydarzyło się 25 lat temu było złe czy niepotrzebne. Wręcz przeciwnie. Chodzi mi o to, że zmarnowano to wszystko, bo po obu stronach barykady stali w sumie tacy sami ludzie. Tak naprawdę to nasz wspaniały kraj jest rewelacyjny, jeśli chodzi o zrywy i rewolucje. Gorzej z normalnym życiem. A wszystko dlatego, że liczą się idee, a nie zwykli ludzie. Polska jest dla małej garstki tych dobrze ustawionych, reszta się nie liczy. Z mojego punktu widzenia zmieniły się dekoracje i obsada koryta. Nic więcej. No, może jeszcze to, że sztuka zeszła na psy. I pomarańcze już tak nie smakują.
Pozdrawiam gorzko, j.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Hmm czyżby nawiązanie do pomarańczowej rewolucji?
Raczej nawiązanie do tego, że pamarańcze jadło się raz, dwa razy do roku. Najczęściej w Wigilię. Wtedy smakowały wybornie.
A wiesz joaxii, że chyba po raz pierwszy na tym Forum zgadzam się z Tobą w 100%.
Możew tylko dorzucę od siebie, że niektórzy młodzi, którzy pamiętają tamte czasy tylko z opowiadań rodziców mylą cwaniactwo i wrodzoną nieuczciwość polityków z ich przynależnością partyjną. Dla nie komuchem nie jest Cimoszewicz tylko dlatego, że ma taką a nie inną przynależność partyjną. Dla mnie prawdziwym komuchem jest Giertych, który za fasadą katolicyzmu i umiłowania Polski ukrywa swój despotyzm, żądzę władzy i zwyczajną głupotę polityczną.
Jak można cieszyć się z tego, że ktoś w ramach bardziej lub mniej brudnej walki wyborczej podkłada świnię swojemu przeciwnikowi? Tylko dlatego, że ktoś nazywa się Cimoszewicz? Bo jego poglądy polityczne nie mają nic wspólnego z komunizmem i socjalizmem (patrz wypowiedź po słynnej powodzi - nie ubezpieczyli się? ich wina. państwo nie jest od tego, aby przejmować się głupotą obywateli).
W Polsce jest tak, że lewica zachowuje się jak prawica, a ci, którzy są "prawicowcami" propagują model państwa opiekuńczego, który jest charakterystyczny dla lewicy.
Nie rozumiem też jak można pałać aż taką nienawiścią do ludzi, że chce się ich stawiać pod murem i osobiście do nich strzelać? Jako żywo przypomina mi to metody NKWD i UB. Chcecie być tacy sami? No to witam nowych komunistów, którzy w imię jakiejś ideologi chcą na siłę przekonać do niej resztę społeczeństwa. To jest bliskie dyktaturze, mili Państwo. I to dyktaturze stalinowskiej.
Jesteśmy Polakami i wszyscy tutaj żyjemy. Jak długo będziemy pałać do siebie taką nienawiścią? Tym bardziej, że znaleźliśmy się pod skrzydełkami Stalina tylko i wyłącznie dzięki naszym sojusznikom z Zachodu (patrz Jałta i Poczdam). Ludzie jakoś musieli żyć w tym ustroju i to kilkadziesiąt lat. Niektórzy z własnej woli, niektórzy zmuszeni robili różne głupstwa i zachowywali się irracjonalnie. Nie każdy ma tyle odwagi, aby staną ć z kamieniem naprzeciwko oddziału dobrze uzbrojonych zomowców czy żołnieży, ale jest też druga strona. Co mieli zrobić ci chłopcy, którzy mieli po dziewiętnaście, dwadzieścia lat i musieli iść do wojska na dwa lata? Kiedyś nie było służby zastępczej i prawie każdy tam był. czy mieli odmówić wykonania rozkazu? Przysięgali przecież. A co mieli zrobić ich dowódcy? To był zaklęty krąg, z którego ciężko było się wyrwać. Jeden drugiemu patrzył na ręce i się bał. Śmiertelnie się bał, że ktoś na niego doniesie, żę rodzina, że dzieci, że sąd wojenny i kula w łeb. O tym nikt nie mówi. Zapyta ktoś: to po co zostawał zawodowym żołnierzem? Odpowidź jest cholernie prosta. Bo chciał pracować, jako tako zarobić i mieć mieszkanie, o które wtedy bylo trudno. Normalne, ludzkie odruchy.
Nie opowiadam tutaj o zbrodniarzach, których bezwzględnie powinno się osądzić i skazać, ale o tych zwykłych ludziach, których moja przedmówczyni chce pod mur i do piachu.
Zanim zaczniecie wypowiadać się w sposób tak radykalny, pomyślcie trochę, czy komuś nie zrobicie krzywdy.
Może moje poglądy nie są popularne i pewnie za moment na moją głowę posypią się gromy, ale co tam. Nigdy nie lubiłem skrajnych poglądów i zawsze staram się spojrzeć na jakąś sprawę przynajmniej z dwóch stron.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Ja też. Polityka jest brudna z założenia. Władza deprawuje. Nie ma w Polsce żadnej opcji politycznej, która jest uczciwa. Nie ma komu zaufać. Trzymam się od tego brudu z daleka. I ze smutkiem patrzę, jak jest coraz gorzej, bo nie mogę nic zrobić. Nawet to, że pójdę na wybory, nic nie zmieni, bo nie ma na kogo głosować. Więc pójdę, ale oddam nieważny głos, żeby potem nie okazało się, że głosowałam na Leppera.
Pozdrawiam, j.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...