Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

W dzieciństwie moją ulubioną wędliną była kaszanka. Taka z dużymi kawałkami wątróbki właśnie. Pewnie też taką pamiętasz. Później dowiedziałem się jak się ją robi, a jeszcze później, gdy zacząłem już dorastać, postanowiłem nie jeść mięsa. Nie było w tym żadnej ideologii, żadnego podążania za modami, po prostu wewnętrze postanowienie. Nie było łatwo, ale przez kilka lat przeżyłem na bezmięsnej diecie. Teraz też staram się unikać produktów mięsnych, chociaż czasami zdarza mi się wchłonąć jaki kawałek mięsa. Jednak do kaszanki nie udało mi jakoś przełamać. Tak, przełamać. Po długotrwałym odstawieniu mięsa wytworzył się we mnie jakiś opór przed spożywaniem tego typu pokarmów. Opór, który czasami trzeba przełamać.

Dziękuję za czytanie :)

Pozdrawiam

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  Sylwku to jakieś uprzedzenie, fobia. Bóg stworzył zwierzęta dla nas jako pożywienie. 

                      My zjadamy zwierzęta, a po śmierci one zjadają nas i nie mają z tym żadnych problemów. Rozkład ciała zaczyna się od brzucha. Miliony uwolnionych bakterii, robali i innych stworów ma wielką wyżerkę, uwalniając przy tym mnóstwo gazów (zazwyczaj reakcje beztlenowe) Żebyś Ty wiedział jaką mają przy tym radochę. Organizm się przestał bronić nie wydziela żadnych dla nich toksyn. Żrą rozmnażają się może nawet kopulują - pełnia szczęścia.

Wychowałem się u dziadków na wsi. Na podwórku biegały kury. Dziadek wrócił ze zmiany i ustalili, że na jutro na obiadek będzie rosół (makaron własnej roboty) Z samego rana babcia poszła do kurnika zebrała jajka i chwyciła kurę. Jajka powędrowały do koszyczka a kurka na pieniek. Jeden ruch tasakiem i łepek kurki leżał na ziemi dla burka. Babcia puściła kurkę, bo ta się strasznie wyrywała i jeszcze chwilę bez łebka pobiegała sobie po podwórku trzepocząc skrzydłami, aż padła. Najbardziej dla mnie obrzydliwy moment to skubanie z piór. 

Rosołek był moim przysmakiem

Pozdrawiam

 

Opublikowano

@Sylwester_LasotaChciałam napisać, że w  Twoim wierszu jest stopniowe odsłanianie traumy - od niewinności do przemocy. Uderzył mnie kontrast w  sposbie używania konkretów kulinarnych ("słodkie wypieki", "wyroby mleczne") przeciw brutalnemu menu ("posiekane serca", "gotowane mózgi", "język zwierzęcy") . Stworzył niepokojący obraz - może domu, w którym coś na pozór normalnego (posiłki) staje się areną przemocy lub lęku.

Czuć tu głęboki ból i odwagę w nazwaniu tego wprost - "koszmar dzieciństwa". Trauma z dzieciństwa zostawia głębokie ślady.

Nie wiem już, czy dobrze "czytam". 
 

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Jacku, wychowywałem się i dorastałem na wsi. Mieliśmy niewielkie, kilkuhektarowe gospodarstwo i zdecydowana większość naszej żywności z niego pochodziła. Hodowaliśmy krowy, owce, świnie, kury i kaczki. Większość na własny użytek. Mój tata miał duży szacunek dla zwierząt. Zawsze bardzo dbał o cały dobytek i za ich życia nie działa się im jakaś większa krzywda ani niczego im nie brakowało. Niestety, od czasu do czasu jakieś zabijał. Jako dzieci byliśmy odsuwani od tego procederu, ale już przed nastolatkami już trudno było ukryć takie zbrodnie. Trochę nie mogłem zrozumieć jak człowiek, który poświęca tyle czasu i energii na opiekę nad naszymi zwierzętami w końcu je zabija. Dopiero gdy był już bardzo stary i pozwolił ostatniemu kogutowi ze stada naszych kur odejść śmiercią naturalną (tak, pozwolił mu dożyć do końca) zrozumiałem, że robił to raczej z konieczności niż z jakąś sadystyczną satysfakcją, co niestety zdarzało mi się obserwować np. w innych gospodarstwach.

To o czym piszesz jest tylko dowodem na to jak różne wnioski można wyciągnąć z tych samych przesłanek.

Ja, obserwując zwierzęta, zobaczyłem w nich naszych braci mniejszych (za św. Franciszkiem z Asyżu), Ty, prawdopodobnie jedynie mięso. Ja widziałem ich radość życia i wolę przetrwania, ale także ich ból, głód, pragnienie, uczucia takie jak strach czy przywiązanie, a Ty prawdopodobnie tylko dar o Boga, co umiescowiało je bliżej materii nieożywionej niż żyjącej. Tak jest łatwiej zabijać lub tolerować zabijanie. To samo dotyczy ludzi. Na każdej wojnie, każda strona stara się odczłowiczyć wroga. Chyba zawsze tak było.

Nie jestem idealistą, absolutnie nie idealizuję świata zwierzęcego, a znam go dosyć dobrze. To świat niezwykle brutalny i bezwzględny, ale to co człowieka może z niego wyróżniać jest refleksja. A w moim przypadku ona była taka, że nie mogę, ani nawet nie chcę zmienić tego świata. Jedynie co mogę zmienić, to siebie. To nie żadna fobia ani uprzedzenie, to świadoma decyzja, ale też jakaś forma buntu przeciwko temu co my, jako ludzie robimy zwierzętom, które, jak uważam, tak jak my, zostały stworzone do wolności, a nie żeby być tylko naszym jedzeniem.

Gdy postanowiłem nie jeść mięsa, a było to w latach osiemdziesiątych ub.w., postanowiłem również nie pić alkoholu (i pozostałem w tym postanowieniu prze dwadzieścia lat), nie jestem pewien co było trudniej wtedy wytłumaczyć ludziom, to dlaczego nie jem mięsa, czy dlaczego nie piję :))).

Co jeszcze... zapewniam Cię, że poszczę w każdą środę i w każdy piątek, oczywiście przez cały Wielki Post i adwent, więc jeśli grzeszę takim myśleniem, to mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.

Pozdrawiam :)

Opublikowano (edytowane)

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

jestem pełen podziwu ale pracuję prowadzę samochód, mam spotkania z klientami i nie daję rady. Staram się w piątki nie jeść mięsa a poszczę jak mam dzień wolny w domu. Nie umiem. Jak jestem głodny mam problemy z koncentracją. Podziwiam, bo już kilkakrotnie Lenczewska w swoim Świadectwie kilkakrotnie mi o postach przypomina

Ale do rzeczy

"Czyńcie sobie ziemię poddaną" 

Ustanowieni zostaliśmy gospodarzami tej ziemi i mamy mądrze wykonywać swoje obowiązki. Rośliny i zwierzęta są dla nas. Służą nam i są także naszym pożywieniem. Mamy je hodować stworzyć godne warunki życia, ale nigdy przenigdy się nad nimi znęcać. 

Pytasz: "co my ludzie robimy zwierzętom?" a ja dodam "co my ludzie robimy roślinom?" Okazuje się, że one też porozumiewają się między sobą, czują ból. Cała przyroda jest w jakiś cudowny sposób z sobą połączona i się porozumiewa tak jakby znała "swoje miejsce w szeregu" łańcuchów pokarmowych. Mało tego odnoszę wrażenie, że zwierzęta rozumieją jak ludzie rozmawiają między sobą i mówią o nich. A śmierć mojego drugiego psa (Fado - owczarek niemiecki) mnie rozwaliła.

Mieszkam w domku, a miejsce psa jest w budzie na podwórku za ogrodzeniem (bez łańcuchów) Psem zajmowała się moja córka a ja co jakiś czas przynosiłem mu jakiś dobry kąsek z bazaru typu kość z resztami mięsa lub jakieś podroby. Strasznie się cieszył, ale miał już 16 lat chorował i któregoś dnia wieczorem chodził koło domu i poszczekiwał. Córka zeszła do niego. Położył łeb na jej kolanach spojrzał na nią smutno i zdechł. No cóż zdechł pies stary czas jego przyszedł. Nad ranem śni mi się: stoi za oknem merda ogonem i chce się łasić. Właśnie mam do niego wyjść i... się obudziłem. Przyszedł się pożegnać? No niemożliwe zwierzaki duszy nie mają - zbieg okoliczności, przypadek - nie wiem. Jestem głupi - z poprzednikiem było podobnie.

Sylwku ja w zwierzętach widzę zwierzęta w roślinach rośliny. One mają nam służyć a my mamy o nie dbać - służą nam także jako pokarm.

Pozdrawiam

ps do tych rozważań zabijania ludzi i wojen nie mieszam - działają zupełnie inne prawa

Edytowane przez Jacek_Suchowicz (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Małe dzieci zębów nie mają to i nie muszą na początku tych mięs mielić i trawić i znów drzeć, żeby zjeść. To przychodzi potem. Najgorsze jest to, że większego wyboru w tej kwestii nie mają, zostają zmuszone, nauczone i chwalone za jedzenie tego, co im się zaserwuje. W dorosłym życiu gotują podobnie, gustują podobnie... ale ile to ma wspólnego z nimi samymi?

Trauma z dzieciństwa. Temat na tapecie, tak nas zachęca wszystko wokół, szczególnie układ planet.

 

Ja nie jem mięsa, już czternaście lat i wiem ile to we mnie zmieniło. To była świadoma decyzja, podyktowana względami etycznymi. Tak jak piszesz, na zewnątrz jest trwające do dziś oburzenie postronnych. Może nawyki żywieniowe to też i poniekąd forma przeciwstawienia się temu w czym człowiek został wychowany. Separacja, proces autonaprawczy... ? A światu nie powinno być nic do tego, jakie decyzje żywieniowe podejmujemy. 

 

Pozdrawiam :)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Pozbyłem się książek, zdjęć i listów, tych które były żywymi objawami  mej dawnej, zdać by się mogło wtedy, nieuleczalnej i śmiertelnej choroby  tak ciała tonącego w bezdni  nieludzkiego upodlenia  jak i duszy zapadłej w mrokach obłędu  tej szatańskiej siły  jaką szaleńcy w niej ostali,  nazywają prawdziwą miłością. Teraz po latach, wreszcie byłem wolny  od wierutnych bredni. A przynajmniej tak myślałem. I takie dowody dawało mi życie  zdala od ludzi, ich świata  i szalonych wyobrażeń  opartych na uczuciach i marzeniach.     Jednakowoż muszę z przykrością stwierdzić, że życie jednostki społecznie wykluczonej  jest dość monotonne i zaplątane  w ciągłość i chroniczną punktualność  rytuałów dnia codziennego. Jest to ta smutna prawda,  gdy możemy w zasadzie robić  to na co mamy tylko ochotę a w istocie nie mamy sił  i sprawczości członków  oraz lotności umysłu by robić coś więcej  ponad przetrwanie do zbawczego wieczora  i niespokojnego, rwanego koszmarami snu.     I tak wygląda dzień. Mija on na posągowym wręcz trwaniu  na fotelu niczym cokole pomnika. W odmętach tej osobliwie indywidualnej  i zakorzenionej w sercu rozpaczy. Czasami patrzę godzinami w biel kartek, z zawieszoną stalówką pióra nad nimi. Niczym wahadło,  porusza się ona od lewa do prawa, cal wręcz od zbrukania kajetu,  czarną posoką atramentu. Kartki wrzeszczą okrutnie,  smagane ostrością pióra. Jak skazaniec z nagą piersią, rozpięty na stole kaźni. A pióro-wahadło rozcina jego żywot, tylko po to by pokazać sprawczość i prawdę, jedynej prawdy - śmierci. Najgorsze są noce. Gdy nie śpię po kilka z nich pod rząd a trwam niczym na posterunku. Pijany z tęsknoty i żalu. Wędruje po znajomych  acz w świetle księżyca  zupełnie obcych korytarzach. Patrzę na ściany i zawisłe na nich skarby. Obrazy, portrety, trofea i broń.     Był taki czas,  gdzie chciałem się porywać  z szablą na słońce. W imię miłości, godności i praw  niby mi przeznaczonych. Głupcem byłem wierutnym za młodu. Ach są i pistolety. Pożyczone wieki temu od przyjaciela. W celu tak błazeńsko prześmiewczym teraz, w celu odebrania sobie życia  w imię miłości do panny,  która nawet nie wiem  gdzie teraz przebywa  ani co u niej słychać  bo rozmawiałem z nią ledwie kilkakrotnie. Ale kochałem wtedy po grób. A teraz kocham ciszę jak w grobie.     Czasami światło księżyca  prowadzi mnie do angielskiego ogrodu  na froncie posiadłości. a czasem nawet dalej,  hen do mostku nad strumieniem  i sadu wiśniowego  w tym roku rozkwitłego  najpiękniejszym kwieciem,  wyjątkowo wcześnie. Lata temu, w najstarszej jego części  była postawiona jesionowa, zgrabna ławeczka z czarnymi okuciami. Teraz nie ma po niej nawet śladu. Jest tylko najstarsza w całym sadzie wiśnia, która wciąż kwitnie i owocuje. Jakby na przekór i złość temu  co zdążyło już dawno  umrzeć, zgnić i przeminąć  a co narodziło się u podnóża jej korzeni i pnia. To tu pierwszy raz byłem tylko ja i ona.     Był maj.  Miłość w powietrzu.  Mój wiersz dla niej. I jej niewinność. Niezdecydowanie. Wtedy to jedyny raz  odważyłem się uchwycić jej uświęconą dłoń  i na kolanach błagać. Wtedy uciekła, niewzruszona moimi łzami. Straciłem ją na wieki. Już na zawsze. Pamiętam siedziałem tam aż do zmroku. A potem sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni czarnej marynarki  i wyciągnąłem małe zawiniątko, pudełeczko na biżuterię. Pierścionek zaręczynowy, dowód mojego oddania i miłości. Żółte złoto z naprawdę dużym diamentem. Cena i wartość nie grały roli. Dostawała ode mnie kunsztowniejsze  i droższe podarki. Jej braciom również nie skąpiłem grosza a jej rodziciel awansował znacznie społecznie, dzięki moim  szerokim kontaktom i wstawiennictwu.     Tylko po to by koniec końców  ośmieszyć me oświadczyny i wydać pierworodną i jedyną córkę  za bądź co bądź majętnego  ale jednak chłopa. Skończyły się konszachty ze mną i przyjaźń. A jedyna sprawiedliwość w tym, że sam roztrwonił majątek i stanowiska. A ja opływałem w luksus na jego oczach. A pierścionek zapytacie. Zakopałem go w korzeniach tej wiśni i do dziś dnia tam spoczywa. Uświadomiłem sobie, że jest on jedynym trwałym jeszcze symbolem dawnego mnie. Więc przyszedł ten dzień, że musiałem zniszczyć i jego. By nigdy już nie korciło mnie bym mógł  podarować go innej kobiecie  lub co gorsza  by trwał tam w dole jak drzazga,  jątrząc me niespokojne i chwiejne myśli. Ziemia była przyjemnie zimna i mokra  gdy zagłębiłem w niej palce. Nie mógł być głęboko a ja chciałem  odkopać go jak najszybciej…   Na tyłach sklepiku mojego przyjaciela, był maleńki, lekko zagracony pokoik, wyłożony dębową mozaiką  i pomalowany w barwach  letniego nieboskłonu.  Szczerbaty już na rogach stolik  o lekko odklejonym blacie,  poplamiony resztkami świec czy jadła,  służył nam teraz jako stół do pokera  i stolik kawowy dla srebrnego serwisu. Graliśmy jak prawdziwi zawodowcy,  z rzadka jedynie odrywając wzrok  ku filiżankom lub kartom  a skupiając go jedynie  na swych lekko spoconych  i zmarszczonych obliczach.     Przegrywałem okrutnie  i choć stawki nie były duże  to jednak portfel stawał się  coraz chudszy w mojej kieszeni. I choć zawsze graliśmy dla zabawy  mimo stawek za prawdziwe pieniądze, to dziś było mi nie do śmiechu. Wreszcie gdy znów postawiłem na przegraną trójkę asów, pojawiło się w drzwiach chwilowe wybawienie w postaci dorosłej już prawie panny,  córki mego druha. Patrząc na to jak jej ojciec  ściąga banknoty ze stołu i chowa do kieszeni, obrzuciła mnie chłodnym  acz dość współczującym spojrzeniem.     Ojciec ogra dziś pana do cna. Przegra pan nawet pierścionek  a chciał go pan przecież sprzedać. Wyjąłem go na blat. I każde z nas zatrzymało na nim wzrok. Przez te piętnaście lat nie stracił nic ze swego blasku i urody wykonania. Był tak samo piękny  jak kobieta dla której go zamówiłem  i dla której powstał. Takie błahostki jak on  nie mają dla mnie  żadnej wartości moja droga, dlatego chcę się go pozbyć…  ile za niego dasz przyjacielu?     Jak dla Ciebie to dziesięć tysięcy. Jego córka stanowczo zaprotestowała. Ależ ojcze, to pierścionek zaręczynowy, symbol uczucia, miłości i oddania. Symbol szczęśliwego pożycia i związku. Czy pana wybranka umarła,  że sprzedaje Pan go tak po prostu? Żyję moja droga i ma się jak najlepiej. Ma męża i dwoje  wspaniałych zapewne dzieci. A pan…     Nie dałem jej skończyć. To ja umarłem i już nigdy się nie odrodzę. Jesteś zbyt młoda by to zrozumieć. To nie symbol miłości a klęski. A ja chce żyć bez wspomnień i przyszłości. Chcę tylko żyć. Nie wracać do przeszłości. Mnie czeka już tylko jedno wesele  moje dziecko. Gdy śmierć mnie w tany porwie, na parkiet swego wesela. Tak więc mógłbym zachować pierścionek i wręczyć go pani szczególnej. Tej która zbawi mnie  pewnego dnia od ciężaru największego. Mojego przegranego życia.  
    • @klaks Piękna historia

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Przeczytałam z przyjemnością. Pozdrawiam serdecznie  
    • @Radosław Tak, Wszystkiego Dobrego !!
    • Francuska pisarka i entomolożka Anne Philipe opisuje w swojej Spirali światło i niebo. Ciszę i szelest wiatru spadający z wysoka. Na gałęzie drzew. Na liście. Na te szeleszczące liście. Na zwiędnięte. Na lśniące od deszczu. Na te zielone listki budzącej się dopiero co wiosny. Szare chmury sunące po niebie. Sine. Stalowe. Chmury dzielące się na mniejsze. Na stojące w miejscu i te, które je otaczają. Wirują wokół nich. I przesuwają się na ich tle szybko w porywach zimnego, suchego mistralu. I te nikłe przetarcia błękitu. Takie chwilowe. Ulotne przebłyski słońca.   Po „rzeźni” Wiktora Jerofiejewa w Świecie diabła i autobiograficznym Dobrym Stalinie. Po jego opisach przyziemnej egzystencji. Ciemnej i lepkiej od grzechu. Zdrady, zbrodni i strachu. Po schizofrenicznych, maniakalno-depresyjnych inklinacjach Generalissimusa. Po pornograficznych ekscesach wyrostka (samego autora) zaspokajającego chuć dojrzałej, spragnionej seksu kobiety, jego niani. W brutalnym opisie przyprawiającym o mdłości jego lśniącej od soków jej szeroko rozwartej waginy dłoni. Świat Anne Philipe jest idylliczny. Niemalże ekstatyczny. Eteryczny i ulotny. Jakby motyl przysiadł na chwilę na dłoni. Jerofiejew to brutal. Literacki bandzior. Choć przyjdzie jeszcze pora na jego Akimudy i Sąd Ostateczny. On i jego kolega po fachu, Władimir Sorokin. Drugi skandalista ścigający się na brutalne niesmaczne opisy wyuzdanego seksu, choć przeplatanego chwilą oddechu w postaci radości małej Marfuszy, ssącej i rozgryzającej rozpływające się w ustach fragmenty Spasskiej Baszty odłamanej z cudownie słodkiego cukrowego Kremla. Kocha władza Marfuszkę. Oj, kocha. W podzięce codziennych pokłonów dostaje raz do roku cukierka. Zresztą nie tylko ona, ale i inne dzieciaki pokroju Marfuszy. Radość jej jest wtedy nieskończona. Jest wniebowzięta. Tak bardzo kocha wszechwładcę, którego nigdy wprawdzie nie widziała na oczy, lecz słyszała jedynie jego głęboki głos płynący przez megafony na Placu Czerwonym. A więc wtedy, kiedy Marfusza, rozgryzając tę rozpływającą się w ustach słodycz szła do sklepu po chleb, mleko i papierosy dla ojca… Nie, wtedy, kiedy już wracała ze sklepu z chlebem, mlekiem i papierosami, była świadkiem przejścia ulicami Moskwy nawiedzonego Amoni, wariata przepowiadającego przyszłość. Przepowiadającego przelew krwi. Chudego i obdartego. Głodnego i biednego. Krzykliwego, cośkolwiek podobnego do nastroszonego ptaka. Z walącym za nim gęstym tłumem gapiów. A więc dała mu pieniądze. Nie. Nie pieniądze! Dała mu ten chleb, mleko i papierosy, co wcześniej kupiła w pobliskim sklepiku. Głupia, mała Marfuszka. Dała mu wszystko, co miała. Ech, zleją ją wściekli rodzice. Oj, zleją. Czy narkotyczny underground. Meta-amfetaminowy odjazd mieszkańców nie mających nadziei na jutro. Stających się w gorączkowych wizjach straszliwymi wilkołakami rozrywającymi swoimi szponami i kłami wszystko, co się rusza. Włącznie z niemowlęciem. Bezbronnym dzieciątkiem, któremu jakimś cudem udało się ukryć na placu w wielkiej fortecznej armacie Car-Puszce. Nie ma zmiłowania! Potwór wywęszył to biedne, maleńkie ciałko. Nachyliło działo i wchłonęło do paszczy, rozgryzając ze smakiem skrwawione ścięgna i mięśnie. I wypluwając z obrzydliwym bekiem ociekające posoką kruche kości. Jak widać Sorokin to także literacki kryminalista i sadysta. Taki czołgista miażdżący gąsienicami z metalicznym chrzęstem bezbronnych. To taki właściciel złomowiska wielkich ciężarówek, spychaczy (oczywiście w przenośni) Monstrualnych buldożerów ociekających cuchnącym smarem i buchających czarnymi spalinami z kominów w potwornym chrzęście i zgrzycie trzęsących się, poluzowanych na złączach blach. Nie ma litości dla innych na literackiej niwie. Spycha i rozjeżdża brutalnie wszystko, co tkliwe i eteryczne. Lekkie i muskające jak piórko. Wszędzie tylko chrzęst żelaznego złomu i otwierających łapczywie w potwornym skowycie i oślepiającym żarze jasnożółtej surówki paszczy martenowskich, hutniczych pieców. Te jego ciężkie opisy starego i otyłego oprycznika zaspokajanego przez młodziutkie kurwy w ekskluzywnym domu schadzek. Ta jego trąba słonia dosiadana naprzemian przez piskliwe i jęczące, lśniące od potu na falujących drobnych piersiach burdelowe ździry. Zero tkliwości. Jedynie sadyzm i wyuzdanie. Estetyczna orgia. Potwornie ciężki żelbetonowy kloc nihilizmu spada prosto na twarz czytelnika z zastygłym na ustach krzykiem i rozwartymi szeroko oczami przerażenia, przesłoniętymi instynktownie rozczapierzonymi dłońmi wyciągniętych do przodu rąk. Tak, jakby te ręce, te dłonie były w tej sytuacji jakąkolwiek osłoną.   Wróćmy do Anne Philipe. Upojenie i cisza. Ekstaza liryzmu. Piórko przelatującego ptaka, które przeciwstawia się eksplozji bomby wodorowej. W straszliwym blasku jawi się przejrzyste oblicze miłości, tęsknoty i żalu. Nawet opis pierwszego lądowania na księżycu jest tak lekki i zwiewny. Tak bardzo subtelny. Niezwykle introwertyczny świat. Dziejący się, jakby u kogoś w spektrum autyzmu. Świat wyizolowany. Zakotwiczony, gdzieś w ogrodzie. Między szumiącymi platanami. Zakotwiczony w piniach. W pełnej ptasiego śpiewu oazie bujnego rozkwitu. I jakiejś takiej nieuchwytnej melancholii pierwszego i ostatniego w życiu maja. Co jeszcze? Anne Philipe bardzo się uwrażliwiła po śmierci swojego męża Gerarda. Znakomitego aktora, który zmarł na raka. Opisała to w Chwili westchnienia. Ostatnie momenty jego życia, leżąc obok niego w łóżku. Ostatnie momenty jego śmiertelnej nieświadomości. Patrzyła na niego w milczeniu, kiedy to w okularach, przy zapalonej nocnej lampce, studiował poszczególne sceny przedstawienia, przygotowując się do kolejnej roli swojego życia. Do kolejnej teatralnej próby. Nie zdążył. Zmarł nad ranem. W ciszy i skupieniu, trzymając jeszcze w dłoniach pojedyncze strony rozsypanego na kołdrze scenariusza. To, co pisze Anne jest niewysłowioną ulotnością. Chwilą. Momentem. Przemijaniem. Apoteozą bólu i lęku, ale podanych w formie stonowanej. Jakby godzącej się na nieubłaganą kolej rzeczy. Bez grama protestu. Nawet my sami, jesteśmy ulotnymi piórkami na wietrze. Mgnieniem. Jerofiejew i Sorokin próbują się zakotwiczyć. Zbuntować. Przeciwstawić potędze śmierci. Ale to też przeminie. Nie pozostanie nawet ślad. No, może przez chwilę, zanim ślad na piasku zmyją fale morza złocącego się w migotach i refleksach. W jakichś takich niedopowiedzeniach. Metaforach istnienia czegoś, co jest poza życiem. Poza wszelką czasowością. I w przejmującym krzyku białej mewy szybującej wysoko. Zataczającej kręgi. Bądź lecącej nisko, szykującej się do nurkowania. Bądź innych, co kołyszą się spokojnie na falach, poddając się im płynnym ruchom. To jest próba opisania pięknego czasu. Którego już nie ma. Przeminął. Utonął w odmętach przeszłości. Pod stopami zapada się miękki, wilgotny piasek. Cudownie pieści podeszwy stóp. Stóp lizanych przez języki skotłowanej piany. Cofają się. Nacierają znowu. W powietrzu przesyconym solą. W tym wietrze nadciągającego zmierzchu, lecz wciąż jeszcze jaśniejącym drobnymi kropelkami rozpryskującej się wody. W tym słońcu. W tej liliowej powłoce. W tej chmurze obrzeżonej jaskrawą czerwienią. Grubą kreską. W tych konturach jasnych i pełnych. W tym wszystkim, co jest obojętne, nieosiągalne i nieskończenie daleko. W nieustannym szumie. Szepcie, jakby kogoś, kto chciałby coś jeszcze powiedzieć. W tych westchnieniach samotnych. W tej chwili westchnienia.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-26)
    • @Corleone 11 Cześć Michał, fajnie że zajrzałeś i ty się Świątecznie trzymaj gdzieś tam na wielkim świecie :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...