Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

           Konwój

 

prawie bezkrwawe pole walki 
tutaj ilość jest najważniejsza 
gromadzi krople śliny w gardłach 
oczekujących

 

zwołać rodzinę to mieć więcej 
dla wszystkich i tak nie wystarczy 
ale kogoś trzeba pogłaskać 
dla statystyk

 

mnożenie -zmienna dzielenia 
za białym parawanem - tam

miłosierdzie staje się kruchym 
bezużytecznym fajansem

 

 

 

wrzesień, 2012

 

 

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Nata_Kruk (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Czuję mocno ten wiersz, walka, konwój, rodzina i gorzkie porównanie miłosierdzia do fajansu.
Mam wrażenie jakby grupa ludzi czekała na odczytanie testamentu. Może zamysł autorki był inny, ale samo przesłanie jest wyraźne.
Dobry wiersz.
Pozdrawiam:)

Opublikowano

Magdaleno, czujesz go, a to już dużo.. jest gorzkie porówanie, bo tam, gdzie pojawia się Konwój (lubię krótkie tytuły) to raczej pewne,
że pojawi się rodzina/rodziny; może nawet walka/bójki, bo osoby, które... i tu dalsza treść. Twoje wrażenie dobre, grupa ludzi czeka..
ale nie na testament, chociaż.. "na upartego".. ;)
Magdaleno, dziękuję za pierwszy komentarz.!
Pozdrawiam... :)

Opublikowano

Anno, zgadzasz się z M.Blu. proszę, zerknij wyżej.
Co do uwagi, te dwa przymiotniki odnoszą się bardziej do miłosierdzia - staje się kruche, "sypie się", więc jest bezużyteczne.
Mogłam zapisać.. gdzie miłosierdzie staje się kruche i bezużyteczne.. ale z "fajansem", wers wydaje mi się ciekawszy,
dlatego wszystko jest razem. Dziekuję za wizytę.
Pozdrawiam... :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Nowa, miałaś podobną chwilę w życiu, więc nie dziwi skojarzenie.
Dziękuję Ci za ślad u mnie... :) także pozdrawiam, ale... chciałabym coś dodać od siebie...

w pierwszym poście padły słowa o testamencie, w sumie.. I-sza oraz zwoływanie rodziny, nawet pasowałyby do sytuacji,
ale nie łączyłabym podziału majątku z miłosierdziem i statysykami.. no.. to drugie, ewentualnie tak.
Jest jeszcze tytuł, dla mnie b.ważny i trochę obawiałam się zarzutu.. dałaś tytuł, który wszystko mówi.. a ja mam wrażenie
pomijania go. Czasem ulega się innym postom, znam to.. ale może spróbujmy sami doczytać wersy.
Mam nadzieję, jak zwykle, że nikogo nie uraziłam.

Opublikowano

A ja zobaczyłam łóżko szpitalne odgrodzone parawanem, oraz rodzinny korowód odwiedzających. Może to pożegnanie, ostatnia wola. Muszą być wszyscy,
a miłosierdzie może prawdziwe, może podrabiane.
Bo cóż mówić, kiedy koniec sprawy wydaje się lepszym od cierpienia.

To tyle Nato, jeśliś ciekawa moich przemyśleń.

Pozdrawiam :)

Opublikowano

Alicjo, dojrzałaś to, co podpowiedziały Ci wersy, tyle, że rodzinny korowód, to ciągle nie konwój... miłosierdzie owszem,
bywa to najprawdziwsze, albo to.. bierne. Ale to zdanie.. Bo cóż mówić, kiedy koniec sprawy wydaje się lepszym od cierpienia...
może mieć swoje swoje uzasadnienie w treści. Kładę się na to "wyrko" szpitalne i poczekam, aż jakiś oficer doniesie pistolet,
też się zastrzelę.. ;)
Dziękuję za przemyślenia, również pozdrawiam... :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Nowa, miałaś podobną chwilę w życiu, więc nie dziwi skojarzenie.
Dziękuję Ci za ślad u mnie... :) także pozdrawiam, ale... chciałabym coś dodać od siebie...
w pierwszym poście padły słowa o testamencie, w sumie.. I-sza oraz zwoływanie rodziny, nawet pasowałyby do sytuacji,
ale nie łączyłabym podziału majątku z miłosierdziem i statysykami.. no.. to drugie, ewentualnie tak.
Jest jeszcze tytuł, dla mnie b.ważny i trochę obawiałam się zarzutu.. dałaś tytuł, który wszystko mówi.. a ja mam wrażenie
pomijania go. Czasem ulega się innym postom, znam to.. ale może spróbujmy sami doczytać wersy.
Mam nadzieję, jak zwykle, że nikogo nie uraziłam.




Nato nikogo nie uraziłaś, ale z tego co widzę jest przyjęta zasada, że każdy ma prawo odczytywać wiersze po swojemu, więc chyba nic się nie stało, że tak odczytujemy jak odczytujemy, czyli po swojemu;)
Pozdrówka:)))
Opublikowano

kiedyś pracowałem w ochronie i czytając konwój spodziewałem się raczej policjantów i złodziei...
może lepiej korowód?

zjazd rodzinny jak nic...
rzeczywiście tak to czasem wygląda...

można sobie żyły wypruwać żeby doszło do "spotkania" z członkiem rodziny, nieraz próbowałem... to ogromne błogosławieństwo kiedy ma się w rodzinie chociaż jedną bratnią duszę...
dla mężczyzny to najczęściej szwagier ;)

pozdrawiam!
:)

Opublikowano

Nato, sens wiersza czuję, ale nie znam się na takiej formie. Ona się jakos tam fachowo nazywa. Pewnie coś robi, ale nie mnie. Jestem kompletnym laikiem. ....Laiczką....;-)))))))))))))))))???

Przepraszam.

L. - Elka. Z pozdrowieniem.

Opublikowano

Dobrze jest poczuć sens.. ;) Ta forma nie ma nic do treści, jest jaka jest, nie pierwszy raz w takiej formie zapisałam wiersz...
Czy się jakoś nazywa, może.. polonistów by trzeba zapytać.
Nie wiem, za co przepraszasz, nic to... pozdrawiam... :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Anno, myślę, że jednak to jest, ale wiadomo, całość jasna dla autora i nie neguję tego, co piszesz. Nie da się przewidzieć rekacji
Czytelnika na wybrany fragmencik wiersza, całość daje obraz, łącznie z tytułem (jednym niepotrzebny, dla innych b.ważny).
Dlaczego biały parawan.? to symbol niewinności, "czystości rąk", a "kantowane dzielenie" bywa zwykle oddzielone od obdzielanych,
dlatego jest "mur"/parawan i tym się kierowałam.
Lubię ten wiersz i jest ważny dla mnie.. będę go bronić jak umiem, przecież jestem jego "mamą".
Dziekuję za ponowny wgląd.. równiez pozdrawiam... :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Zgadzam się z Tobą, dowloność interpretacji to przywilej Czytelnika i niech zawsze tak będzie, jednak kiedy autor dostrzega różnice,
usiłuje naprowadzić na tor.. chwalenie, czy krytyka, jak i autorska "obrona" danego wiersza, to także te ogólnie przyjęte zasady, więc ok.
Ja cieszę się z tych postów i "nie bójmy się szczerości". Korzyści powinny być odbustronne, a autor ma o czym mysleć.
Jeszcze jedno, pod moimi wierszami można wszytko, ja się nie obrażam, byle mi tylko podłogi kawą nie zachlapać, dopiero co położona.. ;)
PS... powinnam była oddzielić w poprz. poście, po słowach.. ale chciałabym coś dodać od siebie.. tid.
to nie było bezpośrednio do Ciebie, lecz ogólnie.
Pozdrawiam... :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Stepie, a co tu pojmować, przerzutnie stosują inni, więc ja też próbuję, a że w białym... a dlaczego nie.?
Pisałam niedawno, kiedyś zarzucano mi interpunkcję i.. pozbyłam się jej, nie twierdzę, że na zawsze.
Poza tym, lubię "zgrabną" formę wiersza i tylko niektórym rozbijam zapis.
Co do scenki szpitalnej, tam raczej rodzina nie jest niczym obdzielana, to choremu przynoszą, jak może jeść.. ;)
Dziękuję za zabranie głosu.
Pozdrawiam... :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Nie mam szwagrów, chyba, że ci od strony kuzynek, też wazni.
Jako były pracownik ochorny, powinieneś wiedzieć, jakie są konowje...
Nie słyszałam nigdy o korowodzie pomocy humanitarnej, sorry, ale nie pasowałoby.
Może w przyszłości powstanie jakiś o złodziejach, buu..
Staszku, pozdrawiam... :)


Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...