Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Niezależnie od pory roku, dzień w Zarzetce zaczyna się za piętnaście szósta. Do sklepu spożywczo-przemysłowego nadciąga Helenka. Ziewa. Niejasnym mruknięciem odpowiada na pozdrowienia siedzących na betonowym murku zjaw. Po chwili wnętrze rozświetla wiekuista światłość, ekspedientka już w czerwonym fartuchu w grochy, z kawą po turecku, przechadza się między półkami. Do szóstej minut dziesięć.
-A pamiętacie, jak kiedyś było od trzynastej? – Stasiek Bala próbuje zacząć rozmowę, ale soczyste „stul pysk” szybko przywraca ciszę. Nie chcą tego pamiętać, że to już tyle lat, a może rzeczywiście nie pamiętają. Może, ci, co przed trzynastą wystawali przed sklepami, już dawno nie żyją? Zresztą, jeśli nawet żyją, to nie pamiętają choćby wczorajszego dnia. Żadnego. Wszystkie zlały się w jedno. W ocean siarki. Wina owocowego o smaku wiśni i kolorze nadziei. Zakąszanego popularnym bez filtra, w niedzielę albatrosem albo sobieskim. To dziwne, ale wszyscy odczuwają w tym momencie to samo. Względność czasu. Czas przed szóstą płynie wolniej niż po. Tego nie da się odczuć, śpiąc do dziewiątej. Wtedy, wydaje się, że czas jest jeden, zawsze taki sam. A to nie jest prawda. Prawdę znają ci, którzy od czwartej kręcą się w swoich barłogach myśląc o szóstej. Te dwie godziny są jak wieczność. Nie pomaga kawa, ani kolejne połykane doszczętnie papierosy. Wieczność wlecze się, jak stara chabeta, której nie ma komu porządnie przyłożyć. Gdy wybije szósta, wszystko nabiera tempa. Słowa, gesty, ruchy. Skóra na twarzy staje się zdrowsza, zamiast fioletu pojawia się ognista czerwień. Dłonie są pewne i bez drżenia podają wyliczone trzy złote pięćdziesiąt groszy. Nawet mroźne spojrzenie Helenki nie jest w stanie zepsuć radości poranka. Kilka minut po szóstej, wsią wstrząsa huk armatnich salw, jakby na cmentarzu chowali generała, a to tylko łokcie uderzające o denka. Raz, dwa, trzy. Starczy. W ruch idą siekacze, trzonowe, kto nie ma próbuje o krawędź murku. Gdy już wszystkie butelki mają za sobą bolesne wyciągnięcie korka zaczyna się poranny dziennik. Najpierw sygnał czołówki. Bulg, bulg, bulg. Kto skończy zaczyna pierwszego niusa.
-Zadrożniaka syn się powiesił.
Padła informacja dnia. Mężczyzna, który ją wypowiedział czuł jak wszystkie spojrzenia kierują się w jego stronę. Wytrzymał je. Podrapał się po łysej głowie, poprawił grube okulary, wreszcie przechylił butelkę i wyciągnął papierosa. Czekał.
-Którego Zadrożniaka? – siedzący obok, mały chudy człowieczek, w jasnoniebieskich dzwonach pamiętających Gierka, wyciągnął zapałki i podał ogień.
-A ilu jest Zadrożniaków?
-Ja znam dwóch – odezwał się milczący do tej pory grubas w płaszczu i berecie.
-Który drugi?
-To zależy, który pierwszy. Jeden na kolei robił, z moim szwagrem. Chyba był nastawniczym.
To nie ten.
-A drugi?
-Drugi, to nie wiem.
-To pewnie ten.
-I czego on się powiesił? Ten syn?
-Głupi był i już. No ja już po jednym, a wy co tak się cackacie? Nie smakuje śniadanie?
-Ty Stasiek nas nie poganiaj. Jak żeś wypił to zamknij dziób, albo leć po drugie. Każdy pije jak chce, nie?

O dziesiątej rano przeszła krótka, ulewna burza. Parne powietrze rozsiadło się po obejściach, płotach i drogach przepowiadając kolejną. Z winnym spokojem spoglądali siedzący na ławkach mężczyźni w niebo. Dzieci z uwielbieniem myły się w błotnistych kałużach, parskały obrzucając się grudkami, z czasem zaczęły przypominać diablątka.
-Grześ, jak cię kopnę w dupę, to przestaniesz się babrać, matka nie nadąży jednego wyprać a drugie uświnione, cholera jasna z tymi bachorami, do domu już!
Grześ z żalem spoglądał jak pozostałe dzieci ciągle beztrosko taplają się w kałuży, miał ochotę zostać jeszcze chwilę, ale zobaczył, że ręka ojca uniosła się w stronę krzaka bzu. Po chwili gruba gałąź niesiona przekleństwami, za którymi kryły się wąsy i reszta Staśka Bali zaczęła się niebezpiecznie zbliżać.
-Gześ, uciekaj, Gześ – dzieci nieświadome zagrożenia machały w stronę chłopca.
Bala tymczasem stanął przed kałużą i zamachnął się.
-Do domu zasrańce!
-Bala srala – rozniosło się po wsi.
Dzieci rozbiegły się na wszystkie strony. Z ławki słychać było śmiech.

-Nalało, nalało – powiedział Podszus, gładząc siwą brodę – Ze dwa dni będzie schło.
-Niech leje, może nawet zalać wszystko – uśmiechnął się Żegota, który roboty w polu nie lubił.
-Zdaje się, że bizony w tym roku nie wjadą. Grząsko – pokiwał ze smutkiem Nawrocki.
-Mówiłem wam – Podszus aż poderwał się z ławki – Przyjdą jeszcze czasy, że kosy będziecie klepać, nikt mnie nie słuchał, stary mówili, głupi.
-Głupoty gadacie, teraz są bizony na innych oponach, nie lgną jak kiedyś – Bala wrócił poczerwieniały i zaczął szukać papierosa.

Od strony przystanku nadjechał samochód. Spojrzeli w tamtą stronę. Chcieli coś powiedzieć, ale nie zdążyli. Ze środka srebrnego audi wysiadł mężczyzna w garniturze. Młody, może trzydziestoletni. Spojrzał na siedzących, przywitał ich skinieniem głowy. Nie przestając się uśmiechać zdjął marynarkę wieszając ją na oparciu fotela. Wyciągnął czarny neseser i pewnym krokiem ruszył w ich stronę.
-Witam – powiedział – wyciągając rękę do siedzącego z brzegu Bali.
Ten poderwał się i potrząsnął ją. Przybysz przywitał się z wszystkimi, mówiąc każdemu swoje imię i nazwisko – Bartosz Morawica. Gdy skończył usiadł i wyciągnął granatową paczkę papierosów z napisem – „Rothmans”.
-Może papieroska? – zapytał otwierając paczkę.
-Papieroska tak – powiedział Nawrocki. – Ale nic więcej.
-Nie rozumiem – Morawica wyciągnął zapalniczkę.
Nawrocki zapalił i puszczając dym nosem zaczął mówić.
-Znamy my takich. Przyjeżdżają do nas. Samochodami, proszę ja ciebie, że mucha nie siada. Proszę ja ciebie, ubrane jak do kościoła. Grzeczne to to, uśmiechnięte, wyperfumowane. A zagadają, jak praca, a czy ciężko, proszę ja ciebie, jednym słowem pieprzą o dupie Maryny aż się słuchać nie chcę. Człowiek sobie myśli, to jest ktoś, uczony jakiś, przyjechał z miasta, z prostaczkiem pogadać, papieroska wypalić. A tu wtedy jeden taki, proszę ja ciebie, neseser otwiera i mówi, że mamy wielkie szczęście, bo dzisiaj możemy kupić filtr do wody po promocyjnej cenie.
-Nie sprzedaję filtrów.
-W takim razie odkurzacze na wodę – na pewno odkurzacze – Żegota podszedł do samochodu i zerknął przez szybę – Nic nie widać, pewnie coś małego.
-Pewnie chcesz nas pan ubezpieczyć od nieszczęścia. Od pożaru albo powodzi. My nieszczęściu mówimy nie. A wie pan dlaczego? Bo my bidoki jesteśmy popegeerowe. Balcerowiczowe sieroty. Gówno mamy.
No, no – gadaj za siebie. Ja mam pole – Żegota dumnie wyprężył pierś jakby za chwilę miał otrzymać krzyż zasługi.
-Co to za pole. Jak się koń zesra dwa razy, to obornika na trzy lata starczy, na te twoje zagony, kułak się znalazł. Pewnie hektara razem z łąkami nie ma.
-A właśnie, że mam i las mam.
-Ale baby nie masz, bo ci uciekła, he, he.
-A ty Staszek nie bądź taki kozak i daj człowiekowi powiedzieć, może do nas z jakąś ważną sprawą przyjechał. No mów pan, co tam masz do sprzedania.
-Nie mam nic do sprzedania.
-E panie, może pan jesteś Jehowy, mów no szybko to zaraz Burka spuszczę. W zeszłym tygodniu przyszły do mnie na podwórze dwie panienki, śliczne jak te laleczki, tylko je na siano. Szczerzą ząbki, rechoczą, ja, że akurat gnój równałem, mówię – Idą panienki do domu, do żony. A te do mnie, czy ja Pismo Święte czytam? O kurwa wasza mać – mówię – Jehowe pewnie? One, że tak. To ja gówno na widły i na nich. Spieprzały, aż im pantofelki pospadały. Kopciuszki psiakrew.
Morawica wstał, uciszając wszystkich.
-Panowie. Bardzo się cieszę, że was spotkałem.
-Mowa, zaczyna się trucie.
-Przejeżdżałem kilka razy przez waszą wieś i bardzo mi się tu spodobało. Chciałbym tu kupić jakąś działkę, może być z domem.
-A z moją starą i czwórką dzieci może być? Weź pan, darmo – zaofiarował się Nawrocki.
-Mówię poważnie.
-Jak poważnie? Stąd wszyscy uciekają. Do miasta, byle dalej. A pan chcesz tu zamieszkać? U nas nic nie ma. Ani góry ani rzeki, nawet jeziora. Smród tylko i ubóstwo. Sklep jeden. Panie jedź pan i dupy nie zawracaj, żarty się go trzymają. Zamieszkać? – Bala pokręcił głowa z niedowierzaniem.
Morawica uśmiechnął się i podszedł do samochodu. Otworzył bagażnik i wyciągnął dwie litrowe butelki „Luksusowej”
-Proszę, wypijcie za moje zdrowie. Przyjadę za kilka dni. Chcę żebyście znaleźli mi dom.
Wsiadając do samochodu odwrócił się i powiedział.
-Aha jeszcze jedno, będę potrzebował ludzi do pracy, na stałe. Dobrze płacę.
Przyglądali się przez chwilę odjeżdżającemu, potem ich wzrok spoczął na butelkach. Nawrocki przydepnął niedopałek i wzruszył ramionami.
-Proszę ja ciebie, wariat.
-A mi się zdaję, że nie bardzo.
Bala podszedł do butelek, podniósł je i zaczął się im uważnie przyglądać. – Czy widzieliśta jaką ten elegancik miał w samochodzie rejestrację?
-WU – dalej nie pamiętam.
-Nie chyba WE – Nawrocki zmrużył oczy, szukając w pamięci reszty numerów.
Bala podszedł do płotu i rozbił butelki. Siedzący na ławce oniemieli.
-Stasiek, żeby cię tak rodzona matka nie poznała, dwa litry „Luksusowej”! Bój się Boga.
-Stasiek, kurwa, do AA się zapisałeś czy może u księdza? No zgłupiał chłopina.
-Cicho! – ryknął Stasiek głosem dla siebie nienaturalnie niskim. Cyfry jego były – „sześćset sześćdziesiąt sześć”. Słyszeli? Tumany zatracone? Czy wam nic „sześćset sześćdziesiąt sześć”, nie mówi? A może wy ślepe? Szkoda, że ja się nie zmiarkowałem wcześniej, po wodę trzeba było święconą lecieć i wyszłoby zaraz szydło z worka. Co tak gęby porozdziawiali?
-Że niby co? – zawahał się Podszus.
-Jak to co? Takie rzeczy wam trzeba mówić? Jak dzieciom? „Sześćset sześćdziesiąt sześć,” jest cyfra szatańska.
-Tfu – splunął Żegota, a zaraz za nim i inni.
-I co teraz będzie? – Nawrocki z trwogą spojrzał na siedzących potem na dom swój, wreszcie na wieś całą.
-Nic nie będzie. Przepędzim szatana! – zatarł ręce Bala.
-Ba – cmoknął Podszus – Ale jak?

Trzy burze przeszły tego dnia nad Zarzetką. A każdą gorsza od poprzedniej. Pioruny biły tak, że żegnali się prawie wszyscy, odstawiali to, co akurat mieli w dłoni, butelkę, papieros, łyżkę. Stasiek Bala pomyślał nawet, że to przez niego Bóg się tak sroży. On chłop prawie czterdziestoletni, ojciec dzieciom leżał w stodole na dwudziestoletniej dziewczynie. Ciemno było i wydawało się mu, że mimo wszystko, bez światła mniejszą czyni nieprawość, niż by z Emilką używał sobie przy pełnej jasności. Słysząc kolejne grzmoty, coraz bliższe stodoły i on przeżegnał się zamaszyście.
-A tobie co? Pacierz będziesz mówił? – zapytała dziewczyna.
-Cicho głupia. Nic nie wiesz.
-Głupia? Jak chcesz, to po rękach całujesz, a potem to głupia?
-Ja nie o tym. Nie wiesz kogo my dzisiaj na drodze...ech co ja cię będę gadał.
-Kogo?
Stasiek rozejrzał się po stodole, zerknął przez szparę między deskami i szepnął.
-Kusego.
-Kogo?
-Antychrysta we własnej osobie.
-Stasiek, tobie się coś w głowę zrobiło. Najpierw się żegnasz, potem o antychrystach opowiadasz.
-Nawrocki może ci powiedzieć, Żegota też był i stary Podszus. Jak mi nie wierzysz, to ich zapytaj.
-A jak wyglądał ten czart? Przystojny chociaż? Słyszałam, że diabły postawne chłopy.
-Chłop jak chłop, ja się tam na urodzie nie wyznaję.
-I co przedstawił się wam? Powiedział, że jest diabeł?
-A tak, zaraz, myślisz, że on głupi. Każdy diabeł jest kuty na cztery nogi. Normalnie wyglądał. W garniturze był, samochód miał jak trzeba. Gadał z nami, w oczy zaglądał. My do niego, że pewnie jakiś handlarz, że nam chce co sprzedać, a on, że nie. Zęby szczerzy a my nic. Głupich udajem.
-No i co?
-No i on mówi, że chce w naszej wsi dom kupić i żeby mu poszukać. Dwie flaszki wyciągnął, postawił, mówi, że będzie ludzi do roboty potrzebował. Se myślę - ty cieciu, zjeżdżaj skąd żeś przyjechał. Farmazony będzie nam tu wciskał.
-Tak mu powiedziałeś?
-Nie. Mówię przecież, że tak se pomyślałem. Po co ma zaraz wiedzieć, co my o nim, nie?
-I co dalej?
-Nic pojechał. I wtedy mówię chłopakom – coś mi tu kurna śmierdzi. Jak nie pieprznę tymi flaszkami o płot. Szkoda mi było „Luksusowej”, nie powiem. Ale co tam, nie moja. Mówię chłopaki – widzieliśta jego numery. Oni, że nie. A ja widziałem.
-Jakie numery?
-Rejestracyjne. „Sześćset sześćdziesiąt sześć”. Rozumiesz? Cyfra diabelska.
-Łe, też mi wymyślił – Emilka zaczęła się ubierać.
-Czekaj no, gdzie leziesz, pada jeszcze.
-Wiesz co Stasiek. Może ty i do tej roboty pod pierzyną smykałkę masz, ale rozumu za grosz!
Emilka dopięła guziki w koszuli i zeskoczyła z siana. Po chwili pisnęły wrota i już jej nie było.
-A leć, leć, jak cię kusy dorwie, to inaczej z tobą pogada. Głupia cipo.


Nie uwierzyli ludzie w diabła, który jakoby miał się do ich wsi sprowadzić. Skąd tu diabeł – mówili, wieś chrześcijańska, ludzie spokojne, uczciwe. Do kościoła przeważnie chodzą, chyba, że robota. Grzeszą tyle ile muszą, nie więcej. Jak trzeba, to się wyspowiadają. Nie, to nie możliwe, żeby diabeł wybrał właśnie ich Zarzetkę. Musiało się chłopom przywidzieć, może za dużo wypili, a że sześćset sześćdziesiąt sześć było cyfrą szatańską, to co z tego.

Morawica kimkolwiek był, słowa dotrzymał. Nie minął tydzień jak na drzewach przydrożnych i płotach zawisło ogłoszenie: „Poszukuję mężczyzn do stałej pracy – zebranie informacyjne w poniedziałek, w świetlicy, o godzinie 17”. Pod ogłoszeniem widniało imię i nazwisko. Bartosz Morawica. Zapomnieli ludzi o Staśkowych przestrogach, zresztą sam przestał w nie wierzyć, nawet innych namawiał, żeby na zebranie pójść. Szli całymi rodzinami. Wacek Piątek z trójką pożenionych synów, Kuchta z zięciem, z którym po pijaku regularnie okładali się sztachetami. Wyszli z lasu bracia od Cyranów, których wojsko ścigało. Szedł Stasiek Bala podśmiewając się ze starego Podszusa, że ten zamiast za robotą, powinien lepiej na cmentarz iść i miejsca sobie poszukać. Szedł Nawrocki z Żegotą, Akonom, czterech Kowalczyków do siebie niepodobnych. Stanęli wszyscy przed zamkniętą świetlicą i palili. Nad wsią zawisł obłok tytoniowego dymu. Morawica spóźnił się dziesięć minut, ale nikt słowa złego nie powiedział, widząc dziewczyny, które wysiadły z samochodu. Niby ubrane, a wszystko mające na wierzchu. Jedna biała, druga czarna. Obie młodziutkie, szły na wysokich szpilkach po żwirowej drodze kołysząc zadkami, jakby tańczyły, jakby prosiły żeby je dotknąć, uszczypnąć, ugryźć. Nie jeden przełknął ślinę, nie jednemu zrobiło się gorąco, stali tak z rozdziawionymi pyskami, jak pisklęta czekające na żer.
-Witam – krzyknął Morawica i zaprosił do środka.
Weszli przyglądając się nakrytym na biało stołom, pustym talerzykom, szklankom i wodzie mineralnej w plastikowych butelkach. Morawica stanął na środku i czekał. Zasiadali, gwar rozmów powoli cichł. Dziewczyny rozlewały do szklanek wodę, nachylając się nad głowami mężczyzn. Stasiek nie wiele myśląc wypił swoją i poprosił o dolewkę.
-Proszę o chwilę uwagi – głos Morawicy był teraz surowy i poważny.
-Cicho! – krzyknął ktoś z końca sali.
-Dziękuję. Witam wszystkich jeszcze raz, bardzo serdecznie. To, co wam teraz powiem, może wam się wydać dziwne, może nawet nienormalne. Chcę żebyście byli szczęśliwi.
Przez chwilę było cicho. Zaraz jednak ktoś parsknął śmiechem i zaczęli się śmiać inni. Morawica niezrażony mówił dalej.
-Chcę żebyście byli szczęśliwi. Śmiejcie się, do woli, wiem, że to brzmi głupio, ale udowodnię wam, że to jest możliwe. Możecie być szczęśliwi – powtórzył akcentując każdą sylabę. – Szczęście jest w zasięgu waszej dłoni. Wystarczy chcieć. Morawica skinął głową, w tym momencie dziewczyny z maleńkich pudełeczek zaczęły wysypywać na talerzyki czerwone tabletki. Każdemu po jednej. Morawica wziął sobie jedną i uniósł w górę.
-Oto szczęście – powiedział. – Wystarczy połknąć.
-Panie, co to za numery, chcesz nas wytruć czy jak? – odezwał się Akonom.
-Najpierw tabletki a potem gotóweczka, co? – Ludzie to jakiś lepszy cwaniak.
-Może to narkotyk jaki? – krzyknął Kuchta.
-Spokojnie. Nie jest to żaden narkotyk, ani trucizna. Żeby wam udowodnić połknę pierwszy. To jest tabletka, którą będziemy produkować w naszej fabryce. Chcecie pracować?
-Pewnie, że chcemy, ale czy to legalne?
-Chłopy, a może to viagra? Co mi tam, najwyżej się przekręcę – powiedział Stasiek Bala, po czym połknął, popił wodą i zapytał.
-Mogę prosić o dokładkę? Mam łeb jak koń.
Morawica i dziewczyny niemal równocześnie połknęli swoje tabletki. W końcu zaczęli łykać inni. Stary Podszus siedział z założonymi rękami i przyglądał się. Gdy zorientował się, że tylko na jego talerzyku została czerwona pigułka, udał, że wkłada ja sobie do ust, po chwili wypluł do garści i podniósł szklankę. Tymczasem na sali zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jak na dobrym, weselu zaczęli się bratać. Sąsiad z sąsiadem. Ojciec z synem i zięciem. Brat z bratem.
-Jestem szczęśliwy! – powtarzali jak pacierz. Stasiek Bala podszedł do siedzącego w kącie Piątka, ojca Emilki i ucałował się z nim.
-Jestem szczęśliwy ojcze, twoja Emilka daje mi prawie codziennie, jestem taki szczęśliwy.
Piątek pokiwał głową i powiedział.
-Ja też jestem szczęśliwy, powiem jej, żeby ci dawała codziennie. Chcę żebyście byli szczęśliwi.
Żegota, od którego odeszła żona wyszedł na środek i zawołał.
-Jestem szczęśliwy, opuściła mnie żona, bo nie mogłem jej uszczęśliwić, a tu proszę –rozpiął suwak i wyjął nabrzmiały członek – patrzcie jak stoi! – krzyczał. Teraz Lucia musi do mnie wrócić, niech no się tylko dowie.
Bracia Cyrani ze łzami w oczach dzielili się swoim szczęściem, opowiadali z wypiekami na twarzy, jak to im dobrze w lesie, jak są szczęśliwi, że właśnie ich żandarmeria z całego garnizonu szuka. Rozpromieniony Morawica witał się z wszystkimi, całował się jakby z rodziną.
-Kochani – krzyczał – cieszcie się, bądźcie szczęśliwi!
-Jesteśmy szczęśliwi – odpowiadali mu niemal chórem.
-Chcecie dla mnie pracować?
-Chcemy – odpowiedzieli. Nawet za darmo – krzyczał Nawrocki, żeby tylko cały czas być szczęśliwym.
-Będzie jak chcecie - pokrzykiwał Morawica – Zapraszam do stolika, wystarczy podpisać.

Podszus korzystając z zamieszania wymknął się z świetlicy. Uciekał jakby miał siedemnaście lat a nie siedemdziesiąt. – Cyrografy – jęczał zdyszany – cyrografy podpisują.

Do późnej nocy trwała zabawa w świetlicy. Bez wódki, bez jednej zakąski, bez muzykantów, tańczono i śpiewano. W międzyczasie podpisywano umowy, których treści nikt rzecz jasna nie czytał. Kiedy nad ranem, wracali do domów nikt też nie zwrócił uwagi na ciemny kształt w rowie, naprzeciwko przystanku. Worek jakiś, albo szmata – myśleli. Dopiero w pierwszych promieniach słońca kobiety idące do kościoła poznały Podszusa. Spał jak zmęczone dniem dziecko. Gdy próbowały go obudzić dostrzegły dziurę na wysokości piersi. Ktoś albo coś wyrwało mu serce.



Stasiek Bala obudził się po południu. Nie czuł szczęścia, wręcz przeciwnie, bolała go głowa, ręce i nogi. Cały był obolały, gdy próbował wykonać jakiś ruch członki odmawiały mu posłuszeństwa.
-Szczęście kurwa – zaklął – Ładne mi szczęście, nafaszerował nas jakimś gównem.
Rozejrzał się po mieszkaniu. Przy stole siedziała odwrócona plecami żona. Płakała.
-Stało się co?
Milczała. Stasiek doczłapał do stołu. Rozejrzał się za czymś do picia.
-Co suszy?
-Ano suszy. Jak to po zebraniu.
-To leć do Piątkówny, napoi cię.
-Czego?
-Czego, czego! Piątkową starą przy mleku spotkałam.
-Babskie gadanie.
-Stary Piątek przyszedł po północy i zaczął Emilkę z łóżka wyganiać, że podobno za mało ci daje. Myślała Piątkowa, że się Wacek napił, ale Emilka się do wszystkiego przyznała. Powiedziała, że jest z tobą w ciąży. Na twoim miejscu nie siedziałabym w domu.
-A to czemu?
-Piątkowe chłopaki powiedzieli, że ci jaja obetną.
Pobladł Stasiek i zaczął się ubierać.
-Ot szczęście. Potrzebne mi to było. Szczęścia się za chciało, teraz mam.
-Podszusa znaleźli.
-Jak znaleźli? Co się zgubił?
-W rowie leżał. Nie żywy
-Nie żywy?
-Pies go chyba pogryzł.
-Co ty pleciesz?
-Dziurę miał tu na piersiach, jak pięść.
Za oknem, jakby na zawołanie rozległo się szczekanie psa. Trzech synów Piątka, razem z ojcem i Emilką weszło na podwórze. Stasiek złapał za nóż, którym zwykle zabijał świnię i wyszedł przed dom.
-Staszek, nie bój się – krzyknął najmłodszy, Jurek. – Nic ci nie zrobim.
-Wykonamy tylko jeden zabieg, malutką operację – śmiał się średni, Darek.
-Czego? – Stasiek zacisnął zęby i pomachał im nożem.
-Zrobimy co swoje i pójdziemy – krzyknął najstarszy, Andrzej.
-Czego psie syny? – głos Staśkowi zadrżał.
-Dawaj jaja! – krzyknęli niemal równocześnie i ruszyli na niego. Stary Piątek przytrzymywał Emilkę, która chciała uciec – Patrz, patrz teraz! No patrz!
Kłębowisko ciał ruszało się jęczało. Raz Stasiek był na górze, raz Piątki. Kopali się, okładali pięściami. Noże odrzucili zaraz na początku, żeby w zamieszaniu siebie nie pozarzynać. W końcu zdyszani usiedli na Staśku, trzymając go za ręce i nogi.
-Stasiek, czego ty od naszej Emilki chcesz?
-Ja? Nic nie chcę. Sama za mną łazi.
-Prawda. Ty knurze! – Emilka wyrwała się ojcu i podbiegła do Staśka. – Ty oszuście! To on łaził za mną, a przygadywał, a obiecywał. Kwiatki mi na łące zrywał. Pieniądze dawał. Buziaczka chciał. A jak ja głupia buziaka dałam, to już się od niego odczepić nie mogłam. Z łapami zaraz do mnie. Zgwałcił mnie, ja nie chciałam.
-Słyszysz Staszek, dla twoich jaj nie ma już nadziei. Zgwałciłeś naszą siostrę.
Andrzej zaczął rozpinać Staśkowi rozporek.
-Nie zgwałciłem, jak Boga kocham, sama mnie prosiła.
-Andrzej, rozpinaj. Szkoda czasu.
-Chłopaki, jakoś się dogadamy. Po co wam, to? Chcecie resztę w życia spędzić w kryminale? No? Dajcie spokój.
-O honor tu chodzi! O honor naszej rodziny – odezwał się stary Piątek. – Zepsułeś nam dziewczynę. Jak jej teraz za mąż wyjść? Nikt ze wsi jej nie zechce!
-Mało to w mieście chłopaków? Tam na takie detale uwagi nie zwracają. Zresztą, jak Emilka tak, to wam powiem prawdę. Może ja jestem knur, ale ile ja się znam na tej robocie, a się znam, to z niej taka była dziewica jak ze mnie organista.
-Łżesz! – syknęła Emilka.
-Prawdę mówię i dobrze o tym wiesz. I nawet znam sprawcę tego czynu.
-Gadaj kto to?
-I co wtedy jemu obetniecie jaja? To nie będzie takie proste.
-Kto? – stary Piątek sięgnął po nóż.
-Jakby wam to powiedzieć...
-Stasiek, zamknij dziób, to świnia jaka no – Emilka poczerwieniała i już wszyscy wiedzieli, że Stasiek mówi prawdę.
-Sprawca był zbiorowy.
-Jak zbiorowy?
-Zbiorowy. Bliżej nie znany. Przechodziła tędy pielgrzymka do Częstochowy? Przechodziła. Spali ludzie po stodołach? Spali. Zanosiła im Emilka mleka? Zanosiła, ale nie tylko. Na własne oczy widziałem.
Emilka zaniosła się głośnym szlochem, odwróciła się i zaczęła uciekać.
-Taki wstyd – szepnął stary Piątek. – Nie gniewaj się Staszek na chłopaków, że ci krzywdę chcieli zrobić – młode to i głupie.
-Ojciec sam nam kazał.
-Nie ważne. Ważne, żeby to zostało tu między nami. Ani wy, ani ty Staszek nikomu ani słowa. Pielgrzymka, cholera jasna, ja im dam, nogi z dupy powyrywam, zdaję mi się, że w tym roku nie wszyscy w zdrowiu dojdą do Świętej Panienki.


Bartosz Morawica z drżącym sercem wsiadł do windy. Czuł dumę ale i niepewność. Co powie szef? Jak go potraktuje? Jak oceni wykonanie pierwszego zadania? Winda z przeraźliwą prędkością zjeżdżała w dół. Kiedy na wyświetlaczu pojawił się elektroniczny napis „minus 500”, stanęła. Przed drzwiami z gotyckim szyldem „Poziom - Ogród piekielny”, poddano go rutynowej kontroli. Od czasów, gdy piekło masowo zaludnili arabscy terroryści nie ufano nikomu.
-Nazwisko.
-Morawica.
-Przydział.
-Wschodnia Polska.
-Stanowisko.
-Specjalista do spraw obsługi klienta.
-Do kogo się udaje?
-Do Key Account Manager, na Europę Środkową, jego wysokość Żelazny Paznokieć.

Żelazny Paznokieć zapatrzony w ekran laptopa skinął dłonią, na stojącego w drzwiach Morawicę. Milczenie przedłużało się. Morawica chrząknął żeby przypomnieć o swoje obecności.
-Czego? - warknął Żelazny.
-Mam coś.
-Ile?
-Czterdzieści.
-Dawaj.
Żelazny wstał i zaczął się przechadzać po pokoju z rękami założonymi z tyłu. Był dystyngowanym, starszym panem. Ubierał się wytwornie i tak też zachowywał. Nigdy nie słyszano, żeby z jego ust padło brzydkie słowo.
-Kurwa żesz mać! – Ty skończony kretynie, ty ośle. Ja cię, ja cię, ja cię ze skóry obedrę. Ja nie wiem, co ja mam z tobą zrobić. Inwestujemy w was najnowszą technikę, komputery, szkolenia, medytację i co? Co masz na swoje usprawiedliwienie? No słucham cię?
-Ja, ja, nie rozumiem, wszystko jak należy. Podpisy czytelne. O co chodzi?
-Imbecyl. Psu na budę takie cyrografy. Możesz je sobie wsadzić, że jestem dobrze wychowany nie powiem ci gdzie. Nie czytałeś ustawy okołopiekielnej? W dupie masz konstytucję lucyferjańską. Przecież ci z góry nas wyśmieją! Co mówiłem o wywieraniu presji psychicznej i stosowaniu socjotechniki? Kto ci idioto kazał dawać im narkotyki, co? Ja ci kazałem?
-Nie. Ja, ja ich nie zmuszałem, sami brali.
-Przeczytaj sobie, artykuł 12, punkt 7, konstytucji. Tylko świadoma i dobrowolna zgoda człowieka na oddanie piekłu swej duszy, ma moc prawną. A ty, co nafaszerowałeś ich prochami i zadowolony. A gdzie są kopie cyrografów?
-Są tutaj.
-Boże, tfu, co ja mówię! Nie słyszałeś, że każdy klient, po podpisaniu umowy, powinien otrzymać kopię dla siebie?
-Myślałem...
-Nie myślałeś! Do tego ten staruszek. Nie słyszałeś o konwencji zakazującej stosowanie przemocy fizycznej.
-Słyszałem. To była wyższa konieczność. Dziadziuś by wszystko rozgadał.
-Dupek. Jeszcze dziś przekazuję twoją sprawę do prokuratury piekielnej. A teraz wynoś mi się stąd!

Morawica odwrócił się i wolnym krokiem zaczął wchodzić. Przy drzwiach stanął i spojrzał w górę, na jaśniejący zielonkawym światłem neon: „Jeśli piekło w głębi ziemi jest baśnią, prawdą jest piekło w sercu moim”.

Opublikowano

Z jednej strony zadowolonym, z drugiej rozczarowanym. Zadowolonym bo standard wysoki, jak zwykle. Rozczarownaym - wizją piekła. Tak mi jakos zbrzydły te piekła współćzesne nam, biurokratyzowane, zlaptopatyzowane... i to tak na końcu samym. Na poincie. I pointa śjakaś tak nijaka. Zero zagadki. Nienajlepszy tekst pana rowickiego. Tylko bohater zbiorowy jak zwykle odany - małomiasteczkowi, wiejscy. I ten obornik na Jehowych...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena Bardzo dużo wiersza w wierszu, osobiście ropuchowi takiemu jak ja za dużo jest tu wszystkiego. Mniejsza o inszość, że powtarzają się zapachy: pachną krwią, potem, kurzem i strachem, by później zapachu leków, krwi, metalicznej wody i betonu, tudzież bodźce: zimno metalu; chłodzi się jak stara stal oraz dwukrotnie pikujący monitor. O krwi już nawet nie będę wspominał – wszystko jest krwawe, zakrwawione. Nawet sala z tytułowej 117 zamienia się w 17, ale to już szczególik.   Sprobuj to napisac w tytulowych 117 slowach, mysle ze przekaz moze byc nawet duzo mocniejszy..    przykladowo:   Sala sto siedemnaście pachnie chemią i gnijącym życiem.   Twoje ciało jest jak spalony list, a kości skrzypią pod palcami.   Trzymam Twoją dłoń, która pachnie krwią i strachem, ale wiem, że to już tylko ciepło, które odpłynie.   Aparatura mruga, monitor pikając ogłasza koniec. Pielęgniarka nie patrzy, bo słowa już nie wystarczą.   Moje serce staje jak pies pod zamkniętymi drzwiami. Chciałbym Cię nakarmić dniami, których nie było, ale życie odchodzi cicho.   Kiedy aparatura milknie, gaśnie światło.   Zostaje cisza – ciężka, jak mokre poduszki. Ale ta cisza to Ty. Już nie w bólu. Oddychasz we mnie, twarda i brutalna, jak nieoswojone życie.    
    • @Waldemar_Talar_Talar ... nie zapomnij zabrać jej będzie udany dzień  ... Pozdrawiam serdecznie  Miłego wieczoru 
    • Łup, łup, łup, drap, drap, stuk, stuk. Co tam znowu za cholera się dobija? Licho w drzwiach staje ubłocone, Mizerota nosem pociąga, zasmarkaniec.   Prześcieradło dziurawe z siebie zrzuca. Uuuu... dobry człowieku, odzieniem ratuj, Bo na chleb nie zarobię z dziurami na tyłku. Oj, ty nieszczęśniku! w bajkach cię sponiewierali.   Jak ci na imię? „Beztwarz” za mną wołają. Kto ci taką krzywdę zrobił, dziecino? Wydziergam ci sweter ze słów aksamitnych, Portki uszyję z akcentów na twoją miarę.   Czapeczkę z rymów uplotę, wepnę orle pióro, Cekinami metafor przyozdobię cię całego. Co tam stoisz w mroku? oj, nieładnie! Manekina podszczypujesz, kawalerze?   Uchuchu, buahhaha, dzyń-dzyń tylko słychać. A puknij ty się w głowę, casanovo bez majtek. Miarę muszę zebrać, nie garb się, stój bez ruchu, Chuchro z ciebie, a nie duch, z metra cięty krasnal.   Uszy brudne, ośle, ty chcesz dzieci straszyć? Jak przywołam sobie pamięć z dawien dawna, To potwór kosmaty siadał mi na rogu łóżka, A ja nie miałam odwagi zerknąć spod kołdry   Kto mi tam zjada nogi; chrup, tylko słyszałam, Uszy zakrywałam przed wyciem ludożercy. Ciach za nos! boleśnie mnie chwytał, podlec, Wlókł z łóżka na pożarcie — takie były czasy.   Nóg nie umyłeś z lenistwa? dawaj, szybko. Tu — miednica, szare mydło, wodą się polewaj. W końcu idziesz między ludzi, ty flejtuchu. Ile klas skończyłeś w szkole duchów?   A ile korytarzy? buhuhu, co, pod górkę było? Dyplom masz z Collegium Duchum? Powodzenia, idź, ciamajdo, straszyć koty! Ubierz się choć, i na golasa narobisz popłochu...  
    • A może chodzi o to by samotność rozproszyć jednym słowem: Chciałbym.   Na chwilę wystarczy by poczuć, dotknąć, być. To nic, że w swojej głowie, ze swoim ciałem. W wyobraźni świetlik nie gaśnie.
    • Ekim zbudził się na podłodze, w zimnej i wilgotnej sali. Głowa mu pulsowała niemiłosiernie. Chciał przyłożyć do niej coś chłodnego, by choć trochę uśmierzyć cierpienie, jednak jego ręce zostały spętane, tak samo jak kostki. Zmysły powoli wracały mu do wyćwiczonej wśród Halyjczyjów ostrości i poczuł na plecach rozległe ciepło, wkrótce gdy jego kark załaskotały kępki bujnej czupryny, zrozumiał, że opiera się o przywiązanego za nadgarstaki do siebie Jegora. Ten był już w pełni przytomny, siedział spokojnie, prawie bez ruchu. Ekim wkrótce zobaczył, że w sali jest jeszcze trzecia osoba. Między ustawionymi na stołach zlewkami, kolbami i innymi naczyniami, przed ołtarzem zastawionym w świecach, krzątał się odwrócony plecami mężczyzna w czarnej, zdobionej szacie. Zdawało się, że mężczyzna ten nieznanym przeciętnemu śmiertelnikowi zmysłem wyczuł zbudzenie się jeńca, skierował w stronę związanych posłów głowę i uśmiechnął się pod gęstym, popielatym wąsem, szczerząc poczerniałe zęby.    - Widzę, że się już zbudziłeś, to dobrze - to był ten sam głęboki głos, jaki Ekim słyszał w komnacie Tekira - twój dowódca nie zna naszego języka, a ja chcę z wami trochę porozmawiać.    - Kim jesteś? - zapytał Ekim.     - Moje imię brzmi Eradin Almaz, musiałeś już je słyszeć.    - Eradin Almaz? - odezwał się nagle Jegor - To ten wielki nadworny mag sułtana?    - Tak - odpowiedział Ekim - choć myślałem, że już dawno zmarł, służył on jeszcze dziadkowi obecnego sułtana.    - Tłumacz mi co on mówi - rozkazał ataman.    - Czego od nas chcesz? Sułtan gwarantował nam bezpieczeństwo! - powiedział Ekim po buduńsku.    - Ależ mój młody pan nie musi o niczym wiedzieć, to wszystko robię dla jego dobra. Twój dawny przyjaciel, Tekir, poprosił mnie, bym was się pozbył. Zdał sobie sprawę, iż podczas kłótni z tobą powiedział trochę za dużo i nie chciał, byście zanieśli jego słowa do reszty waszej hołoty. Zgodziłem się mu pomóc, gdyż wkrótce potrzebował będę mnogiej ofiary. Jak już wiesz Ekimie, wkrótce sułtan ruszy w bój na czele spahisów, chcę mu jednak przynieść powodzenie, jako wierny doradca tej dynastii. Zaoferuję wasze serca, oraz serca nałożnic sułtana mojemu bogu, Setowi. Co prawda Wielki Set lubuje się w sercach dziewiczych, jednak myślę, że ofiara z wielkiego wojownika również go zadowoli. Pierwiej jednak pragnę was torturować, wyciągnę z was wszystkie informacje o położeniu halyjskich band.    - Nie wyznajesz Tengri?    - Oficjalnie jestem jego wyznawcą, ale cóż znaczy dla mnie jego moc? Set jest mym prawdziwym panem.    - Mój panie - zza grubych drzwi dobiegł nagle głos jakiegoś janczara - jego wysokość cię pilnie wzywa.    - Jaka szkoda, będziemy musieli poczekać z naszą pogawędką, wkrótce wrócę.    I dwaj buduński mag wyszedł z pomieszczenia. Jegor w tym czasie rozejrzał się po laboratorium. Zdało się, że coś zauważył i szturchnął Ekima łokciem.     - Mamy teraz szansę się z tego wydostać. Zegnij kolana i na mój sygnał powstaniemy z ziemi i małymi podskokami dotrzemy do tych świec na ołtarzu, którymi przepalimy sznury. Jesteś gotów?    - Tak jest.    - To wstajemy na trzy. Raz, dwa, trzy!    Zgięli kolana do siebie, oparli się o siebie ściśle plecami i wyprostowali. Początkowo stali dość chwiejnie, szczególnie, że środek ciężkości przechylał się znacznie w stronę Jegora, przez jego umięśnione ciało, lecz po krótkiej chwili przyzwyczaili się do nietypowego stylu poruszania. Jegor co chwila wydawał komendy i razem, niczym jeden organizm, podskakując rytmicznie, mknęli jak zając w kierunku świec. W końcu dysząc z wyczerpania, stanęli przed ołtarzem pełnym upragniknych woskowych walców.     - Teraz powoli i delikatnie. Zginiemy w cierpieniu, jeśli podpalimy przez przypadek koszule.    Mężczyźni przystawili nadgarstki do małego płomyka. Jegor starał się przychylić pęta w swoją stronę, by poparzenia dotknęły jego towarzysza w mniejszym stopniu. Czuli narastające przy skórze ciepło, w powietrzu unosił się specyficzny zapach, a pot zaczął lecieć ciurkiem z ich czół i skroni. Robiło się już nawet trochę za ciepło, odsunęli więc lekko nadgarstki od świecy. Małe żyłki składające się na grube węzły liny zaczęły pękać jedna po drugiej, choć jeszcze wiele ich trzymało się na swoim miejscu. Ekima poniosła nawet lekka ekscytacja. Nagle obaj poczuli swobodę, lina pękła i zaczęła się luzować. Próbowali zrzucić resztki węzłów gwałtownymi wymachami dłoni, sznur padł na ziemię.     Mężczyźni pochylili się do kostek i rozplątywali je, Jegor uwolnił się pierwszy. Butem przydeptał tlący się na podłodze małym ogniem sznur. Po tym rozplątał się Ekim. Jegor przemierzył wzrokiem porozstawiane po całej sali stoły. Na jednym z nich leżał nóż, przyozdobiony grawerami plugawych zaklęć. Halyjczyk domyślił się, iż było to ostrze, które miało pozbawić go serca.     - Schowaj się Ekimie, zaczekamy tu na tego maga, zarżnę go jak prosię - wycedził przez zęby Jegor.    Ekim usiadł za ołtarzem, Jegor z kolei przywarł do ściany, przy framudze drzwi. Halyjczyk nasłuchiwał, czy aby z korytarza za drzwiami nie dochodzą żadne kroki. Planował wyskoczyć jak tygrys z zarośli i wbić rytualny sztylet głęboko w krtań Eradina, gdy ten tylko przekroczy próg. Dębowe drzwi odchyliły się wkrótce, lecz żaden człowiek ich nie przekroczył. Zamiast tego do sali wtargnął z rozpędem rozwścieczony szakal. Małe zwinne zwierzę rzuciło się na Jegora, ten uskoczył w tył i utrzymywał dystans między sobą a zwierzem, wymachując przed sobą ostrzem. Szakalowi udało się jednak skrócić dystans i dając susa, szarpnął zębami za przedramię Jegora. Jegor upuścił sztylet i padł na ziemię. Lewą ręką złapał ponownie za broń i wbił ją w kark zwierzęcia. Zrzucił z siebie zastygającą w bezruchu kupę futra i opierając się o ścianę powoli powstał na nogi. Wtedy do sali wszedł Eradin Almaz, mag wydawał się być zaskoczony. Jegor biegiem rzucił się w jego stronę, czarownik nagle złapał za połę płaszcza i mezmerycznym ruchem zakołysał nią. Tkanina falowała w powietrzu, w płaszczu, jakby zza mgły, zmaterializował się drugi szakal, który od razu ruszył na przeciwnika. Jegor tym razem bardziej przygotowany, uchylił się gdy czworołap dał susa w jego stronę i jednym dźgnięciem w miękki brzuch zabił bestię w powietrzu. Prostując się, oparł truchło na barku, a następnie odrzucił je na bok. Eradin Almaz zachwiał się na nogach i w ostatnim akcie desperacji odpiął pas swoich spodni i rzucił go w stronę Halyjczyka. Skórzany pas w locie przemienił się niespodziewanie w węża, jednak Jegor, nawet nie zwracając na niego zbytniej uwagi, odciął mu w locie łeb sztyletem. I gdy ataman miał już przywrzeć i powalić maga dźgnięciem w jego parszywe flaki, nagle zdał sobie sprawę, że pod klingą nie czuje żadnego oporu. Z ostrza zwisała tylko sterta rozdartych szmat, a ciało maga rozpłynęło się w powietrzu.    Ekim podbiegł do swojego dowódcy, widział, że ten został ranny w walce, więc zerwał całun z ołtarza i owinął go wokół zakrwawionego przedramienia Jegora. Halyjczyk syknął kilka razy przez zęby, gdy Ekim zaciskał mu prowizoryczny opatrunek. Jegor chciał już ruszyć w stronę drzwi, lecz Ekim złapał go niespodziewanie za bark, tamten rzucił siarczyste spojrzenie w stronę towarzysza. Ekim nie zląkł się jednak, długie przebywanie wśród Halyjczyków przyzwyczaiło go do temperamentu atamana.    - Jegorze, nim ruszymy, potrzebuję twej rady. Powiedz mi, czy wspólna krew jest dla ciebie sama w sobie zobowiązaniem? Jestem Buduńczykiem, jednak to u twego boku stoję, gdyż czuję pogardę do własnego ludu, który mnie zdradził.    - Cóż, nie czuję potrzeby być wiernym, krwi z której się zrodziłem, ziemi, z której przybyłem, czy być posłuszny królom dziedzicom, czy elektom, którzy nią władają. Czymże oni na taką władzę i lojalność zasłużyli? Próżnością? Pychą? Ja wiernie służyć jedynie będę wodzom, którzy w ręku władają prawdziwą siłą, ludziom, którzy jednym krzykiem zwołać wokół siebie mogą lud i czuwają nad nim rodzicielskim okiem. Taki jest Nikolaj Petrymko, człowiek, który wszystkich nas atamanów jednoczy. Ludzie mawiają, że łatwiej i przyjemniej spotkać biesa, niż sędziwego Halyjczyka, a to dlatego, że w stepach tylko najsilniejsi mogą przeżyć, tak więc wśród nas starzec nie potrzebuje dowodu męstwa, bo jego długi, naznaczony bliznami żywot za takowy wystarczy.     - Ale czujesz zobowiązanie, broniąc swój lud przed zagrożeniami.    - Czuję zobowiązanie, ponieważ nikt inny się o nich w niedoli nie zatroszczy. Jest to też lud, który przyjął mnie nie raz serdecznie, gdym sam był w potrzebie. Do czego więc zmierzasz?    - Tu w tej twierdzy przetrzymywane są porwane podczas podboju kobiety, które pragną wrócić do swych domów. Są tam Halyjki, Lechitki, ale też księżna z dawno podbitej, a niegdyś niezależnej buduńskiej prowincji. Musimy ruszyć im na pomoc.    - Tak po prostu uwierzyłeś jej we wszystkie słowa?    - Widziałeś ją przecież i jej szlachetne rysy. Myślisz, że sułtan tuliłby się tak publicznie do przeciętnej plebianki? Poza tym ja już dałem słowo, że po nią wrócę.    - W porządku, skoro nasza nietykalność poselska została naruszona, to chyba możemy się za to jakoś odpłacić - Jegor zamyślił się chwile i spojrzał na leżące na podłodze szaty maga, wskazał na nie palcem - Ubierz to, jeśli chcemy uwolnić tamte niewiasty z haremu, musimy jakoś przedostać się na piętro. Na jednym ze stołów widziałem moździerz wypełniony popiołem, Eradin musiał się już szykować do swoich plugawych rytuałów, upudruję ci tym wąsy. Jeśli szybko przemkniemy obok straży, to w nikłym świetle pochodni będziesz nie do odróżnienia od tego cholernego maga.    Tak też uczynili. Wychodząc przez drzwi spostrzegli, że otwierają się one na korytarz idący w dwie strony. Zakręt w lewo prowadził do schodów, w prawo do czegoś co wyglądało na zbrojownię. Zmierzyli na górę. Będąc już na piętrze, strażnicy umykali im w przerażeniu z drogi na widok potężnego maga. Nikt nie zauważył, że Ekim ma nieco mniej zmarszczek na twarzy, nikt też nie kwestionował, czemu mag przebywa z rannym posłem. Starał się iść dumnie i marszczyć groźnie brwi, jeśli ktoś przypatrywał mu się za długo, nie odkręcał jednak do nikogo w pełni twarzy. Dotarli do pokoju niewiast bez najmniejszego oporu. Wewnątrz czekała ich niespodzianka. Odchylając drzwi okazało się, że na zewnątrz wstaje świt. Kobiety usłyszały skrzyp zawiasów i zląkły się wchodzącej postaci, nie spostrzegły w półmroku, iż wcale nie był to czarny mag. Były roztrzęsione i skuliły się razem pod przeciwną ścianą. Za Ekimem wszedł Jegor, zamknął za sobą drzwi, by nikt nie posłyszał czegoś podejrzanego. Ekim omiótł wzrokiem pokój kobiet, wewnątrz znajdowało się ich razem jedenaście, lecz spostrzegł, iż Soraji nie ma wśród nich.     - Nazywam się Jegor Dynmo, ataman halyjski - rzekł nadzwyczajnie jak na niego łagodnym głosem - Przybyliśmy wam na ratunek, nie musicie się nas bać.    - Jestem Ekim, ta szata to tylko przebranie. Soraji nie ma wśród was?    - Nie ma - odezwała się łamiącym głosem jedna z drżących kobiet - spahisi dotarli tu i sułtan wyruszył w drogę, zabierając Soraję ze sobą.    - Na Tengri! I co teraz? - zaklął Ekim.    - Musimy ruszać, gdy się rozjaśni twoje przebranie wyjdzie na jaw.    - W porządku, ale jak teraz wyprowadzimy je wszystkie, nie wzbudzając podejrzeń?    - Hmm… - Jegor ponownie się zamyślił, lecz wkrótce Ekim dostrzegł błysk w jego oku - Mam pomysł, w piwnicy jest zbrojownia, ubiorą mundury i w porannym półmroku nikt ich nie pozna. Powiesz przy bramie, że prowadzisz eskortę dla posła i czmychniemy do naszej chorągwi.    Ponownie przemierzyli korytarze najeżone strażnikami, choć tym razem przyspieszyli kroku, gdyż spore towarzystwo niewiast wzbudzało już większe podejrzenia. Gdy weszli do zbrojowni, siedziało już tam trzech żołnierzy. Powstali oni zdziwieni nietypowymi gośćmi, dłonie zastygły im gotowe, by złapać za rękojeść bułatów. Jegor nie czekał, aż zaczną zadawać pytania. Cisnął sztyletem, a ten ze świstem przecinanego powietrza wbił się w krtań janczara stojącego najdalej. Dwóch pozostały nieco się skołowało, lecz odzyskawszy trzeźwość umysłu, zaczęli sięgać do pasa po szable. Jegor i Ekim zbliżyli się do nich szybkimi susami. Potężna pięść Jegora, uderzająca z niebywałą mocą w czerep, ogłuszyła w mgnieniu przeciwnika. Ekim nieco się siłował z drugim wojakiem, lecz doskoczył do niego Jegor, który zdążył już porwać bułat swojej ofiary. Przystawił on ostrze do gardła Buduńczyka, janczar będąc w potrzasku poddał się.     - Pytaj dokąd sułtan wyruszył ze spahisami - rozkazał Jegor Ekimowi, a ten powtórzył jeńcowi pytanie.     - Na zachód! Na Wrzosogród! Zmiłuj się proszę!    Jegor zlitował się nad nim i wybił mu tylko dwa zęby. Buduńczyk padł nieprzytomny. Kobiety wystraszyły się tego widoku, lecz zdołały zdławić w gardłach nadchodzące krzyki. Następnie ich wybawcy pomagali im zakładać mundury i zbroje. Przebranie wisiało bardzo swobodnie na kobietach, lecz Jegor liczył, iż będzie musiało to wystarczyć.    Z budynku wychodzili już nieco pewniejsi siebie. Widok wysokiego dostojnika w towarzystwie eskorty nie wzbudzał już podejrzeń. Każdy się spodziewał, iż poseł wkrótce opuści twierdzę, a nieobecność Pana, zmuszała jego prawą rękę do pełnienia funkcji reprezentatywnych. To wszystko wyglądało dla wszystkich logicznie. Przy bramie stał aga Firat Yasin, zauważył on Jegora i pomachał mu serdecznie, choć pamiętał, że posłów było dwóch. Krzyczał coś do maszerujących, pytał się o tłumacza. Ekim w przebraniu Eradina Almaza odwrócił się do niego z złowrogim spojrzeniem. Słońce dopiero wychylało się zza horyzontu, Yasin myślał więc, iż to sam mag posyła mu to spojrzenie, zamilkł natychmiast. Mrowie koczujące pod murami wyraźnie się skurczyło. Została już tylko garstka pod bramą. Uciekinierzy zmierzali więc wprost do halyjskiej chorągwi, niezaczepiani przez nikogo.     Chorągiew Jegora stanęła prędko w szyku, jeżąc się spisami na widok grupy odzianej w buduńskie mundury. Ataman wyszedł przed szereg. Kobiety zdjęły z głów börki, ukazując delikatne włosy, jedne falujące swobodnie, inne splecione w warkocze. Halyjczycy opuścili broń i stali skołowani.    - Negocjacje nie poszły pomyślnie. Naruszono nasz immunitet poselski, więc odpłaciliśmy się im odbijają panny z jasyru. Zwijać obóz, szykować się do drogi, musimy jak najprędzej powrócić z wieściami do koszowego.   * * *    W niecałą godzinę byli już gotowi do drogi. Słońce jaśniało już wyraźnie ponad horyzontem, przecinając się promieniami przez przerzedzone obłoki chmur. Kobietom użyczono kilka koni luzaków, Jegor nakazał szczelnie je otoczyć podczas powrotu do wioski. Cała kompania wpadła w dobry humor, wojownicy próbowali się popisywać na oczach towarzyszek. Podrzucali czekanami, wywijali szablami w powietrzu, czy czynili niezwykłe akrobacje, stając rękami na siodłach. Ataman w tym czasie starał się wszystkich hamować, by żaden nie odciął sobie ucha, czy nie złamał karku, nie chciał też, by jego podkomendni byli zbyt nachalni wobec kobiet, wciąż były one roztrzęsione. Wiatr świszczał im w uszach, gdy Obsydianowa Twierdza malała za ich plecami. Żaden inny dźwięk nie odbijał się w przestrzeni, do momentu, gdy jeden z popisujących się Halyjczyków, nie zauważył unoszącej się chmury kurzu, ciągnącej od strony twierdzy. Śmiechy chwilowo ustały i każdy wytężył słuch. Cichy tęten koni narastał z oddali.     - Dajcie perspektywę, szybko! - zakomendował Jegor.    Ktoś podał dowódcy przyrząd i Jegor przystawił soczewkę do oka. W ich stronę gnała wataha odzianych w skóry i futra wojowników. Przez stukot kopyt przebijać się zaczęło dzikie wycie. Gromada ta zbliżała się do chorągwi Jegora w zatrważającym tempie, ich konie pędziły jakby gnane czartowskim biczem, a jeźdźcy ze zgiętymi kolanami i skuleni byli piersią do karków zwierząt. Tamci mieli też przewagę liczebną i w uzbrojeniu.    - Czambuł dadański! - krzyknął Jegor - Niech kobiety wyjadą na przód i wszyscy pędzimy co sił!    Pędzili, miażdżąc i krusząc kopytami suchą trawę, konie chrapały z wycieńczenia. Uratowane z haremu dziewki jechały na lekkich i zwinnych wierzchowcach, pozbawione też były ciężaru w postaci uzbrojenia, temu wyprzedziły nieco wojowników, jak oczekiwał Jegor. Prędkość ta jednak nie była wystarczająca, by umknąć Dadańczykom. Dystans między grupami skracał się, pogoń dobiegała końca i starcie wydawało się nieuniknione. Zaczęto ostrzeliwać się wzajemnie, Halyjczycy pruli z bandoletów, Dadańczycy zasypywali gradem strzał. Tu i ówdzie padł jakiś jeździec, w jednej bądź drugiej grupie, którego zwiotczałe ciało tratowane było przez ordyńców pozostałych w tyle. Jegor postanowił rozdzielić chorągiew na dwie grupy. Krzyknął zaraz do Ekima.     - Bierz trzecią część chłopaków i eskortuj dalej panienki. Ja z resztą chorągwi postaram się jak najdłużej ich zatrzymać.    Ekim i jego część oddziału lecieli jak salwa wystrzelonych strzał. Pochylili się na siodłach, kobietom kazali gnać dalej i nie odwracać wzroku. Jegor natomiast i większa część żołdaków gwałtownie wyhamowali i odwrócili w kierunku napastników. Dadańczycy zbici byli w podłużną smugę, pędzącą na łeb na szyję. Jegor ustawił swych wojaków w krótki i gruby półksiężyc, na ile pozwalała mu liczebność. Chciał w ten sposób jednocześnie powstrzymać przeciwnika od wyminięcia go i przebicia się przez środek. Główny ‘grot’ pościgu udało mu się zgodnie z oczekiwaniami zakleszczyć, rekompensowało to mniejszą liczbę Halyjczyków. Jednak wkrótce, gdy cała smuga Dadańczyków zbiła się w jedną masę, znaczna część ordyńców wyminęła półksiężyc. Około połowa z tych szczęśliwców pierzchła dalej za Ekimem, reszta pozostała, by okrążyć Jegora. Teraz to ataman był w potrzasku. Szczęk szabel zlewał się jedną kakafonię, walka szła siarczyście z obu stron, taki był atut obu narodów. Halyjczycy nosili jednak w tej chwili w sobie wyjątkową furię, walczyli teraz z barbarzyńcami, którzy byli w pierwszej kolejności odpowiedzialni za panujący na południowym stepie chaos. Za cenę własnego życia nie chcieli dopuścić, by uratowane niedawno niewiasty ponownie trafiły do tych plugawych rąk.     Coraz więcej Halyjczyków oddawało żywota, liczba świszczących szabel nieubłaganie się kurczyła. Wtem jednak przez gwar potyczki przebił tęten cwałujących koni. Na grupę Dadańczyków uderzyła inna chorągiew, znacznie liczniejsza. Wpadli w tłum jak błyskawica i tak samo jak ona, porazili śmiercią dzikich wojowników. Nowoprzybyli wyglądali tak samo, ja ci będący dopiero co w potrzasku, to z pewnością Halyjczycy. Orda przerzedła, pozostałe resztki rzuciły się do ucieczki, ich konie były już jednak wyczerpane od pogoni.     - Dalej, za nimi, nie pozwólcie im uciec! - ten głos dotarł do uszu oswobodzonego Jegora i był mu on znajomy.     - Świerkowycz! - zakrzyknął radośnie.    - Nikt inny!    - Jedź na północ, Dadańczycy wciąż ścigają Ekima!     - Nie ma takiej potrzeby, stamtąd przybyłem, to twój tłumacz mnie na ciebie nakierował. Stoi niedaleko z odbitymi jeńcami.    - Co tu tak właściwie robisz?    - Koszowy wysłał mnie na patrole, pono widziano czambuły, a i ot był i taki!    Po chwili Halyjczycy, którzy ruszyli w pogoń za Dadańczykami, powrócili prowadząc jeńców. Przed atamanami na kolana rzucono srogo wyglądającego człowieka, który wydawał się być wodzem grupy. Nosił on na piersi bechter, a głowę chroniła mu misiruka. U biodra zwisała mu zdobiona bogato czeczuga. Jego skośne oczy wpatrywały się w zwycięzców z jadowitą zapalczywością.    - Kto ty jesteś? Gadaj prędko, albo wybatorzym! - rozkazał jeńcowi Świerkowycz.    - Airat-bej - mówił Dadańczyk.    - Kto cię za nami wysłał? - warknął Jegor.    - Na Tengri, Efendi kazał!     - Jaki Efendi?     - Eradin Almaz! 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...