Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

W czasach studenckich mieszkałem w najbardziej chorym akademiku w mieście. Był obskurny, ale nie można było odmówić mu uroku. Miejsce, które było (a może jest nadal) skupiskiem największych psychopatów jakich poznałem, w większości (nie wszyscy!) zwących się szumnie: studentami. Przyszłością narodu, a może nawet solą ziemi. Tej ziemi.
Normalną rzeczą w takich miejscach odosobnienia są tak zwane studenckie imprezy. Mój akademik nie był wyjątkiem. Trwała właśnie jedna z takich imprez, a ja snułem się od jednego kąta do drugiego nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Byłem zbyt trzeźwy, a poza tym – mimo, że byłem w miejscu swojego zamieszkania – nie miałem z kim rozmawiać. Były to urodziny jednego z mieszkańców, nie zapraszałem więc nikogo ze swoich znajomych, przez co większość gości znałem pobieżnie, a niektórych pierwszy raz widziałem na oczy. Tego wieczoru nie miałem ochoty nikogo poznawać. Byłem zniechęcony do czegokolwiek. Nie zagadywałem nawet do żadnych dup, co wydawało się podejrzane, zważywszy na moją opinię wśród mieszkańców akademika. Otóż w tamtym czasie uchodziłem za największego podrywacza i jebakę w towarzystwie. Serio, rwanie cipeczek było w młodości moją specjalnością. O akademikach mówi się, że oprócz ciągłego chlania występuje tam zjawisko nieustannego dymania. Gówno prawda. Nie pije się ciągle, tylko bardzo często. Co do dymania, znałem wtedy tylko jednego faceta posuwającego dupy co najmniej raz w tygodniu, nie posiadając dziewczyny. Mnie. Nie tym razem jednak. Nic z tego. Nie wiem, czym była spowodowana moja apatia i ospałość. W tamtym czasie byłem chyba świeżo po stwierdzeniu, że nie wracam studia i jeszcze bardziej świeżo po rozpoczęciu pracy. Jeśli tak, to właśnie musiało być powodem.
W każdym razie impreza toczyła się w najlepsze. Odbyła się obowiązkowa bójka między pijanymi studentami (albo niestudentami, nie wiem, nie znałem). Kolejny stały punkt imprezy, czyli demolka też był już odhaczony. Spłuczka w damskiej (dziwnie brzmi to słowo w tym kontekście, bo obecności żadnych dam nie stwierdziłem. Tylko pijane studentki albo i nie) toalecie była urwana i w całym pomieszczeniu woda stałaby po kostki, gdyby nie dziura w podłodze służąca za odpływ. Zasadniczo to się już chyba nawet przerzedzało jeśli chodzi o frekwencję, a świt wcale nie był już tak odległy. Siedziałem na zewnątrz paląc papierosa i pijąc piwo. Towarzyszyło mi kilka osób. Prowadziły jakąś ożywioną dysputę o tak zwanej, przysłowiowej dupie Maryni. Nie słuchałem. Ożywiłem się dopiero, gdy jeden z moich znajomych, Eligiusz palnął jakąś głupotę. Stojąca przed nim mała czarna pacnęła go w klatkę piersiową. Eligiusz był dobrze zbudowany i musiało jej się to spodobać, bo po chwili jej dłoń została tam na dłużej. Trzeba tu odnotować, że ta mała czarna była kompletnie nawalona i ledwie trzymała się na nogach.
- Musisz mi się zrewanżować – powiedziała piskliwie
- Czego chcesz – Eligiusz miał swój honor, a nawet jako taką moralność. Poza tym pewnie nie chciał obmacywać małej czarnej na forum. Nawet go rozumiem. Poza tym, że była półprzytomna i napalona, nie było w niej raczej fajerwerków.
- Musisz mi się zrewanżować. Będzie remis. Wyjdziemy na zero-zero. No dawaj, pokaż, że jesteś facetem. Pokaż, że masz JAJA.
- Idź, daj mi spokój.
Zacząłem dla zabawy nakręcać Eligiusza i mówić, że musi. Kiedy przypomniałem sobie, że wśród nas jest laska, co do której ma on jakieś konkretniejsze plany, dałem spokój.
Później musiałem zająć się moim współlokatorem. Kwadrat był tak schlany, że ledwie trzymał się na nogach. Nigdy nie widziałem go tak pijanego. Stwierdzałem to po każdym większym piciu z naszym wspólnym udziałem. Chłopak za każdym razem śrubował rekordy najebki. Kiedy dwadzieścia kilka lat temu, Amerykanin Michael Phelps bił na olimpiadach pływackie rekordy, komentatorzy stawiali pytanie: gdzie są granice ludzkiej wytrzymałości. Ja zadawałem sobie to pytanie, kiedy patrzyłem na ilości alkoholu przyjmowane przez Kwadrata. Gdy w końcu udało mi się zawlec go do pokoju i położyć na jego łóżko, nie leżał na nim zbyt długo. Chcąc chyba zmienić pozycję albo może wstać rymnął na ziemię, przesuwając przy okazji stojący obok stół. Podniosłem go na rękach, jak podnosi się dziecko albo kobietę. Był cholernie ciężki, ale władowałem go z powrotem. Już miałem wychodzić z pokoju, gdy Kwadrat stanął na środku, zabełkotał coś pod nosem i stracił równowagę. Poleciał na moje łóżko, przy okazji uderzając głową w ścianę z taką siłą, że pomyślałem już, że będziemy mieli ułatwioną integrację z pokojem obok. Udało mi się znów zaciągnąć go na jego miejsce. Zamiast spać stwierdził jednak, że zapalimy po papierosie. Bredził w malignie z zamkniętymi oczami, zapominając, żeby się zaciągać. Wyszedłem do kibla, zapewniając go najpierw, że za chwilę wrócę. Gdy wróciłem, Kwadrat nie miał w ręku papierosa, ale udało mu się wreszcie sklecić zdanie. Wynikało z niego, że zgubił cigareta.
- Kwadrat, błagam, spierdalaj z tego łóżka! – zwaliłem go na podłogę i zacząłem szukać szluga. Te studenckie chaty, w których żyliśmy były zrobione z drewna, a w ścianach miały prawdopodobnie prehistoryczne gazety. Aż dziw bierze, że tak długo wytrwały bez spłonięcia ani jednej z nich. Wreszcie znalazłem papierosa, był między łóżkiem a ścianą. Sytuacja była opanowana. Kolejny raz, ostatkiem sił wciągnąłem Kwadrata na jego łóżko. Ale to jeszcze nie koniec kwadratowej sagi. Zamiast spać, zachciało mu się siku. Pomogłem mu dojść do kibla. Kiedy sikał, stwierdziłem, że przyda mi się pomoc.
- Łukasz, chodź tu. Pomożesz mi. – No więc, gdy Kwadrat skończył lać, przetransportowaliśmy go we dwóch do pokoju. Położyliśmy. Pech chciał, że na środku naszego apartamentu stało krzesło, a na nim resztki wódki i otwarta butelka coli. I o nią, niestety, musiał zahaczyć Łukasz, odwracając się od barłogu na którym dogorywał kwadrat. Brązowy napój trysnął na podłogę i lał się na nią z sykiem. Łukasz zareagował bardzo szybko. Jednak, gdy podnosił butelkę, jej zawartość chlusnęła efektownie na moje łóżko. Kołdra i prześcieradło były całe mokre.
- Kurwa mać – wycedziłem tylko, gapiąc się na posłanie. No, ale przynajmniej Kwadrat przestał się poruszać.
Kiedy Łukasz wyszedł z pokoju, doszło do mnie, że muzyka na imprezie przestała grać. Stanąłem w drzwiach mojego i Kwadrata pokoju, i stwierdziłem, że gospodarz poszedł spać, zwijając uprzednio swój sprzęt grający. Nagle jak spod ziemi wyrosła przede mną mała czarna, ta sama, która obmacywała Eligiusza. Pijana w sztok.
- Włącz muzykę – powiedziała, opierając się o framugę. Za nią kręciła się jej koleżanka, próbując znaleźć jakiś punkt oparcia.
- Ale z czego? – zapytałem. Od razu zobaczyłem jednak, że w głębi korytarza Eligiusz rusza na ratunek imprezie, to znaczy wystawia swój sprzęt, żeby za moment wskrzesić muzykę.
- No, bądź miły – bełkotała mała czarna, prężąc się delikatnie. Jej włosy wyglądały jak zlane mieszanką piwa i lakieru do włosów. Kiedy otwierała usta, widać było ubytek w uzębieniu gdzieś z boku. Była strasznie zalana. Ja też nie byłem trzeźwy. Zwróciłem uwagę, że ma nawet spory biust, ale nie za duży. Taki biust w sam raz. Pomyślałem, że jest tak napruta i napalona, że gdybym… Że nie byłoby żadnych problemów. Kwadrat na leżał na swoim łóżku, niczym zwłoki. Chwyciłem małą za ramię i wciągnąłem do pokoju. Szybko zamknąłem drzwi, od razu zasuwając zasuwę. Oparłem ją o ścianę i zacząłem całować. Odpowiedziała bez namysłu. Wiedziałem, byłem pewien. Całowaliśmy się dłuższą chwilę, mój język już fedrował jej gardło. Przenieśliśmy się na łóżko, a Kwadrat zaczął pochrapywać. Ona chyba nawet go nie zauważyła. Odsunąłem mokrą od coli pościel. Całowaliśmy się na leżąco, zacząłem ją rozbierać. Rzeczywiście, cycki miała świetne. W pewnym momencie powiedziała, żebym z niej zlazł i położył się na plecy. Matko, jak świetnie ssała. Miałem nadzieję, że zostawi białko na gwóźdź programu. Już po chwili chciała mnie dosiąść.
- Chwila – powiedziałem, i wygrzebałem z nocnej szafki kondom. Za wiele razy się w życiu stresowałem, żeby pozwolić sobie teraz na takie zabawy. Założyłem, co z reguły psuje zabawę i niszczy nastrój. Ale o jakim nastroju mówimy w tej sytuacji? Dosiadła. Gapiłem się, jak zahipnotyzowany na jej cycki falujące przed moim nosem. Jęczała coraz głośniej. Kwadrat chrapał. Zaczęła niemal krzyczeć. Chrapał. Kiedy się spuszczałem, myślałem, że trwa to wieki. Zeszła ze mnie i opadła obok na łóżko. Dałem jej papierosa, sam też zapaliłem. Wszystko bez słowa. W takich chwilach się trzeźwieje i to jest złe. Kwadrat spał w najlepsze. Kiedy spaliliśmy papierosy, powiedziałem głupkowato, jakby nic się nie stało:
- Wracamy na imprezę.
No i wróciliśmy. Na szczęście mała czarna była ciągle bardzo pijana, bardziej, niż myślałem, że teraz jest. Udało mi się zgubić ją tekstem, że idę do łazienki.
Na drugi dzień Kwadrat miał strasznego kaca, którego szybko zapił. Ja miałem strasznego kaca.

Opublikowano

fajnie Ci Żuber, kto by pomyślał...

być zniechęconym do wszystkiego, nie do czegokolwiek - w kontekście poprzedniego zdania.
nie wracam na studia - ze żarłeś "na"
bez spłonięcia ani jednej z nich - popraw

akcja erotyczna opisana świetnie
opowiadanie aż prosi się o ciąg dalszy...zawodzi zakończenie. zwyczajny kac
phi.
:D

Opublikowano

Tekst niczym wyrwany kawałek watroby antylopy, dla zgłodniałego europejczyka...niby jest coś do jedzenia, w brzuchu burczy,ale przydałoby się przyprawić, obrobić, zbadac przez weterynarza. Takie sobie paplanko, do wieczornego odreagowania dziadka w bujanym fotelu.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Wracam najpóźniej jak tylko się da. Czerń okiennic,  zwiastuje kolejną samotną noc. Czasami zastanawiam się  po co w ogóle tutaj wracam. Dom powinien być ciepłym i troskliwym miejscem, pełnym radości, życia i najszczęśliwszych wspomnień. A nie zimną klatką bestii.  Otwieram dębowe drzwi.  Zawsze skrzypią jednako,  straszliwym, płaczliwym skowytem. Przekraczam próg, by już bezpowrotnie zanurzyć myśli w oceanie depresyjnych mar. W hallu pali się nikłe światło,  starych kloszowych lamp. Butelkowa zieleń, refleksów, zagląda ze strachem ku załamaniom korytarza. W piwnicy cicho skomle wiatr.  Jak zwykle zapomniałem  o zamknięciu tam okna. Ale światło w korytarzu zostawiam, by duchy tu zamieszkałe nie musiały  brodzić po omacku  od pomieszczenia do pomieszczenia. Nigdy co prawda żadnego nie spotkałem, ale czuję że tu są.  Zostawiam im zawsze poczęstunek  i trochę wina w jadalni. Zawsze zastaje jedynie puste talerze i wysączoną do cna butelkę. I odsunięte od stołu krzesła.  Kiedyś zostawiłem im butelkę szkockiej i lód. Nie ruszyły nawet odrobiny a nocą dały oznaki swojej dezaprobaty. Gasiły i zapalały światła, tłukły oknami  a gdy wybiła przeklęta godzina trzecia. Podchodziły pod próg mej sypialni i patrzyły  swymi oczyma ślepców ku memu niewzruszonemu jednak obliczu. Aż do świtu,  który przyniósł ostatnią w tym sezonie burzę. Ich kroki echem rozbrzmiewały  w całym domostwie. Widać nie lubią pić na umór. Cóż, ich strata w gardło moje.   Tym razem jednak, gdy skierowałem swe kroki ku jadalni, uderzyło mnie coś więcej niż smutek i zmęczenie do których obecności w moim życiu zdążyłem się przyzwyczaić. To było inne uczucie.  Zbyt głęboko raniące by można było zignorować jego nagłą bytność w tym miejscu Była to rozpacz. Rozgniatająca serce. Żałoba, wstrzyknięta do żył. Niwecząca w zarodku  wszelkie zarzewie szczęścia.  Na domiar tego ogarnął mnie paraliżujący członki strach, gdy zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze. Stół został sowicie i przykładnie nakryty. Białym, nieskazitelnie wykrochmalonym obrusem o półkoliście ciętych końcach. Leżała na nim moja najdroższa zastawa i srebrne sztućce z secesyjnego kompletu. Dań było kilka. Wyróżniała się szczególnie ułożona na środku brytfanna z pieczoną w jabłkach gęsią, były gulasze i dziczyzna, sosy pieczeniowe, śmietanowe i dipy przeróżne. Chleby rumiane z chrupiącymi skórkami  i bułki paryskie z  charakterystycznie naciętymi bliznami. Owoce ułożone w piramidki, kusiły apetycznoscią z wypucowanych pater. Kilka butelek wina stało na stole. Były tam też moje koniaki w inkrustowanych złotem karafkach. Aperitify i stouty. Nie było jednak ani butelki szkockiej. Widać ten kto to wszystko przygotował, nie gustował w jej palącym trzewia smaku. A usiadł on u góry stołu wieczernego. Miał co najwyżej lat dwadzieścia. Bo nie wyzbył się do końca rysów chłopięcych a zarys jego szczęki nie obył się jeszcze widać prawdziwie z ostrym męskim zarostem. Włosy miał gęste i rozczochrane.  Barwy żywego ognia. Oczy niewielkie i zmrużone.  Też rzucające ku mnie ogniste błyski. Był niski acz bardzo solidnie zbudowany. Dłonie zdradzały potężną siłę. A barki i pierś jakby chciały  wyrwać się z pęt koszuli i marynarki. Nos miał długi, wąski i krzywy. Usta szerokie i nikłe.  Tak jakby nie trenowane mową wargi, prawie zanikły  w jakiś niewytłumaczalny sposób. Był ubrany dość ekstrawagancko  i w zupełnej kontrze do mojej starannej i stonowanej stylizacji. Marynarka jego, typowy Kent, była barwy lawendy a koszula ciasno upięta pod szyją miała odcień egipskiego piasku.  Nieznajomy nie zapomniał  o czarnej, tweedowej muszce I eleganckich, lakierowanych oksfordach. Jego ton głosu,  odpowiadałby jak ulał  do odczytu treści,  najstraszniejszych, poczytnych horrorów. Był lodowato nieprzyjemny. Nie witał mnie jak gospodarza a jak intruza. Przynajmniej początkowo  odniosłem takowe mniemanie. Wstał jednak gdy tylko przekroczyłem próg i jednym sprawnym susem doskoczył do mnie, uważając na zdradliwe nierówności, wiekowego parkietu.  Wyciągnął ku mnie dłoń i rzekł.   - Dziękuję Panu serdecznie za wielomiesięczną opiekę i dbanie o moje potrzeby. Dom jest prowadzony w sposób wzorowy a rozpieszczanie mnie napitkiem i posiłkami uważam za prawdziwie niepotrzebny acz bardzo miły dopust. Ale gdzież podziały się moje maniery. Nazywam się Tom Donnery a Pan zdaje się ma na nazwisko Tracy. Miło mi Pana poznać. Proszę niech pan spocznie.    Odsunął mi krzesło i serdecznym gestem zachęcił mnie bym usiadł. Zrobiłem to dość machinalnie acz na nadal dość sztywnych z niepokoju i strachu kolanach. Donnery wrócił na swoje miejsce lecz tylko na moment, chwycił karafkę z koniakiem i nalał nam obu do przygotowanych kieliszków. Uchwycił je delikatnie w palce i znów ruszył ku mnie by podać mi przygotowany trunek.   - Przydałby się lokaj lub dwóch. - rzucił z delikatnym uśmiechem - Niestety musimy zadowolić się swoim towarzystwem. Odebrałem kieliszek lekko drżącą ręką i opuściłem na wysokość piersi.   - Pan zdaje się nie piję whisky - w sumie nie wiem dlaczego akurat to przyszło mi teraz do głowy - Proszę mi wybaczyć, że kiedyś nieopatrznie zostawiłem ją dla Pana na tym stole.   Donnery machnął lekceważąco wolną dłonią.   - Było minęło. Poszło w niepamięć. Proszę tego nie roztrząsać. - wzniósł cichy toast i wychynął kieliszek do sucha. Ja poszedłem w jego ślady - To ja jestem winny Panu przeprosiny. Zachowałem się wtedy karygodnie. Jak demon z piekła rodem a nie wiktoriański, szlachetny duch. No to za pojednanie. - napełnił nam puste naczynia i po chwili echo poniosło po pomieszczeniu cichy brzęk kryształu.             Toast wypełniliśmy ochoczo.   - Proszę bardzo Pan się częstuję. To mój osobisty rewanż za pana gościnność. Jedzmy i porozmawiajmy. Jak ludzie honoru i godności, których nie sposób dziś kupić.   A więc sięgnąłem po kilka kromek chleba i skrojoną, soczystą pieczeń   - Panie Tracy, może to będzie z mojej strony zupełny nietakt pytać o tak osobistą rzecz ale czy powie mi Pan dlaczego umarł Pan za życia? Nigdy nie spotkałem w tych murach nikogo poza Panem. Żadnych pańskich znajomych, przyjaciół ani kobiety.    Może i było to nietaktowne ale jednak co szkodziło mi by odpowiedzieć  zgodnie z prawdą.  W końcu musiałem komuś się wygadać.  Choćby i nie pochodził ze świata żywych.    - Nie pochwalam płytkiej małostkowości i próżności Panie Donnery, a zarazem brzydzę się zdradą, dlatego też nie mam nikogo z kim mógłbym dzielić tak życie jak i łoże.   Donnery kroił starannie gęś na równe części, uważając by nie poplamić się tłuszczem    - Czyli odeszła z innym. Najpewniej jeszcze z tym kogo zwał Pan druhem i przyjacielem? - spojrzał na mnie z bólem pełnym zrozumienia - Wiem co Pan czuję. Straciłem tak żonę i swego brata. Ich portrety spoczywają  do dziś w piwnicy. Nie ma usprawiedliwienia dla tak podłego występku. Zdrada zabija celniej niż sama śmierć. Więc wypijmy za ich śmierć.   Wzniósł kolejny toast a ja jeszcze chętniej wychynąłem kieliszek do sucha.   Piliśmy i rozmawialiśmy przez całą noc.  Przed samym nastaniem świtu, pragnął bym odprowadził go do domu.  Widać to nie był jego jedyny dom. Szliśmy po przystrzyżonym równo trawniku. Pijani w sztorc ale w szampańskich nastrojach, ku małemu pagórkowi okalanego starym zagajnikiem. Na szczycie byliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Pożegnał mnie wylewnie i gorąco i zszedł prędko po kamiennych schodkach wgłąb ciemni grobowca.  Żeliwna krata zasunęła się za nim a kłódka z łańcuchem wróciły posłusznie na swoje miejsce. Obejrzałem się tylko raz, akurat gdy słońce przebiło się przez konary i liście i oświetliło biały, lekko omszały i zabrudzony śladami deszczu. Marmurowy grobowiec rodu Donnery. Postanowiłem upić się u jego stóp do nieprzytomności. Wyjąłem piersiówkę ze szkocką z zawiniątka kieszeni pod połą marynarki i wzniosłem toast ku cichej budowli. Za jego spokój i zbawienie duszy.  
    • Wycięte metry żył z bladych przegubów splecione w pętle dla wyblakłej szyi leżą między zgniłymi wnętrznościami  karmiącymi tabuny nabrzmiałych much   Czekają na odpowiedni moment aby wywiesić wysuszone resztki w teatrze dla małoletnich denatów  przed rozkładem z obrzękiem na krtani   Niech wlewają trupie trzewia i kości  w ciemne pustostany po gałkach ocznych gdzie jedynie skolopendra z żyletką wije się ze ścierwem dawnej uwagi   Nacina pozostałe ściany czaszki wpuszczając przez nie oślizgłe wymioty płynące z ust szklanych prostokątów  gdy dłoń przykłada lufę do skroni
    • Dintojra od misjonarzy   Wchodzą jak splendor pomiędzy drzwi Srebrne tłumiki brody i pejsy Nie drgnie powieka ni ręka po kwit Żydom co przyszli zrobić tu meksyk   Mimo złych intencji to błogosławieństwo Bracha od braci prosto ze wschodu Za wspólne zimne ziemiste piekło I by przed śmiercią zaufać Bogu    
    • @Lidia Maria Concertina wreszcie trafiłam na moje klimaty - swietny wiersz, a w dodatku bardzo oddaje moj dzisiejszy nastrój jesieniowaty ....

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Pozdrowienia.
    • @marekg wnrew pozorom, jeden z najbardziej jesiennych wierszy, jakie ostatnio czytałam. I jeden z ładniejszych.  Pozdrowienia. 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...