Chociaż śmiechem mnie zagłuszy,
Niedowiarek jaki mały,
Jednak powiem, że po uszy,
W pieklem siedział przez dzień cały.
Tak, siedziałem tam aż na dnie,
Drżąc, skulony gdzieś w zakątku;
A jak było tam szkaradnie,
To opowiem od początku.
Gdy tam wpadłem, — w jednej chwili,
Jakieś beksy w licznej zgrai,
Z wszystkich stron mnie obskoczyli;
Ten się dąsa, ów mazgai...
Ten się czepia mię za suknię,
Ów się wlecze jakby plaga,
A choć człowiek ich ofuknie,
Nic to jednak nie pomaga.
Wszystkie czarne jak murzyny,
Nie umyte, nie czesane!
Ręce brudne! A czupryny
Jakby strzechy potargane!
Drżąc, patrzyłem na te malce,
Co też będą broić dalej?
Ten w śmietance macza palce,
Ów nad, świecą cukier pali...
Tamten w kącie czubi brata,
Inny wszystko niszczy, burzy!
Ach! za żadne skarby świata,
Nie chcę z nimi zostać dłużej!
Bo to piekło, co to z niego
Wieczny ogień i żar leci,
Niczem wobec piekła tego,
Co niesforne mieści dzieci!