Widmo Przy Morskim Oku

Słońce niewidzialne, zgasłe, prześwietla łuną diademu granitowe sarkofagi.
Migocą jakby wewnętrznym płomieniem zatlonych kruszców, czerwienią się jak żelazo w ogniu, złocą jak prastare bizantyjskie Madonny, aż zalane fioletem coraz zimniejszym - poczynają stawać się bure jak opadłe jesienne liście, zmyte nawałnicą i szrężogą.
I nagle przybierają bladość zamarzniętej twarzy - siną z białymi wypiekami.
W powietrzu muzykowie nieba święcą gody, topnieje różowa ambrozja, zanurza się listkami rozkoszy w ciemne wzruszone fale jeziora - i ono poczyna się iskrzyć miriadą fioletowych ametystów.
Gór wierzchołki próbują się z martwych ożywiać, lecz już niezdrowym ceglastym rumieńcem - popękane rozpadliny, skurczone i sczerniałe od niewymownej męki - zapadają w szklistą i mroczną u stóp ich zadumę jezior.
Niebo się srebrzy jak całun.
Chwila to najskromniejsza w zmierzchu olbrzymów.
Fale obłąkane - uwiedzione ostatnim pocałunkiem umarłego boga - dźwignęły z dna czaRny, aksamitny kir - i, zarzuciwszy się nim, niby naga kochanka żałobną opończą katafalku - poczynają szlochać - miękkim pieszczotliwie tulącym się ciałem pluskają o głuche nieubłagane fatum uwięzgłych brył.
I wtedy, w jęku fal, które się stają groźne i złe, jak Meduzy, w srebrnych dzwoneczkach siklaw, które służą do Wieczornej Mszy - odbija się jeszcze ton trzeci od tych granitowych świątyń, dźwignionych przed wiecznością na opór błędnym topielom polarnego oceanu - ton najgłębszy rwących się nieziemnych strun.
Na sczerniałej piramidzie zatopionej w mroku jeziora, granią wspartej o gwiazdy - wśród ciemnych posępnych cmentarzysk i białych śmiertelnych pól - wstępuje Widmo.
Zorały je lawiny, tocząc się po niedostępnych wirchach, przepastnych krzesanicach, boleścią popękanych żlebach - i turni, szarej, ogromnej jak pustynia.
W mroku, świecąc życiem upiornym, rozmachem genialnej fantazji szaleńca, zdaje się iść:
z piersią wzniesioną, ciało wysmukłe gibkie wytężywszy naprzód, jakby Młoda Pieśń szła niesiona wewnętrznym huraganem, - cudowne łono dziewicze wystąpiło naprzód, zapładniane przez Mrok, do którego się zbliża ruchem nóg gwałtownym, złowieszczym, nieprzepartym - jak Furia idąca tak idzie on Duch tułaczy przez groby, otchłanie i własną bezmoc.
A w oddali szumią ciasne bory, straszną nieprzejednaną hamującą się nienawiścią, jakby protestem głuchym życia przygniecionego żałobnym wiekiem Oślepłej Harpii.

Czytaj dalej: Lucifer - Tadeusz Miciński