Spadnie gromem znienacka
przez głośniki, druty —
z telegrafu ktoś z wieścią,
jak wariat, wyskoczy —
Jezu!
Co?
Już?
Napewno?
— — — w ciągu pół minuty
zgasną wszystkie latarnie i oczy.
Trzaśnie pięścią stalową
w stos codziennych reguł,
— że
taki Nr.
wtedy dokładnie
i stąd —
Zatrzyma jedno słowo
sto expressów w biegu
i rozkładem jazdy rzuci w kąt.
Granic, dotąd mijanych przez szybę przedziału,
ponad rzeką krwi w dymie
nie przeleci ptak.
Oślepną zapomniane źrenice sygnałów.
Fracht się odmieni i trakt.
Pojadą tysiącami
w ukwieconych lorach
bez biletów
a każdy z bagnetem na front.
Strach będzie dzwonił w relsy,
skrzypiał na buforach
i w oczach tlił się, jak lont.
A przed nimi
pustynia,
a za nimi
skowyt.
A potem w mroczne noce kondukt nieustanny
w zgliszcza miast
do szpitali przy schronach gazowych
obłąkani, oślepli, ranni.
Już palą krwią i złotem
w parowozie wieków,
już kładą tor szkieletów
w poprzek naszych dróg.
Nie nas
a ich pokotem!
Nam to słowo przekuć:
z luf — szyny,
a przykrętki i śruby z bagnetów —
i ze słowa wróg
słowo druh!