Miesięczna jasność cicho kładzie się na fali,
Noc dyszy ukojeniem świetlistej powodzi...
Tam, wśród srebrnych tumanów, w księżycowej dali,
Nie On-że to, nie Chrystus po morzu znów chodzi?
Oto za stopą Jego szlak światła się pali...
Oto z rąk wyciągnionych świt modry uchodzi...
Oto się zbliża, cichy, do rybaczych łodzi,
Kędy śpią spracowani i nędzni i mali...
Idzie, jak po rozkwitłym bławatkami łanie;
Białość szat Jego śnieżnych lazur morza trąca,
W przesmutnym licu niesie ciche zmiłowanie.
Wtem buchnie jęk i senne głosy: — »Panie!... Panie!«
Drży chmura rąk wzniesionych w przejrzystość miesiąca,
A po przepaściach morza płacz bije i łkanie.