Po nocnem niebie lecą chmur zwichrzone stada,
Lecą jako potworne czarnopióre sępy,
Przez ich skrzydła podarte i rozwiane w strzępy
Światłość miesięczna czasem przebija się blada.
Marmurowej świątyni biała kolumnada
Świta i znowu gaśnie wśród oliwnej kępy
I znowu ją wysrebrza sierp księżyca tępy
I na stopniach ruchome cienie drzew rozkłada.
Po wschodach wbiega człowiek — a za nim okropnie
Śmieją się jakieś głosy — i wężowe bicze
Świszczą nad nim... On pędem stanął już u bramy...
Zamknięte drzwi spiżowe. Twarzą padł na stopnie
I kraj szaty nasuwa z jękiem na oblicze,
A na szacie czernieją krwi zastygłej plamy.