Najpierw konie żałobne piętrzyły się do chmur
unosząc przyłbice miast i gwiazd zielone struny,
zastygając w pomnik ukośny, w pochylony szturm,
aż krzyczało zewsząd, że runą.
Grzmiał wiatr, a posągi miały twarze obcych,
coraz więcej ich było: cezarów, poetów, burłaków,
gdy nagle przemienione w płowowłosych chłopców
szły przez noc zamyślonych ptaków.
Jeszcze katedry groźnej fugi,
gdzie z dzwonu słońca zwisał sznur do ziemi
jak spokój długi.
Jeszcze szedł olbrzym przez niebotyczną drogę,
nad łagodny polot wsi,
niosąc w ręce ogromnej błękitny ogień.
Obudzony: jakże uwierzysz, żeś śnił?
16 V 41 r.