Kędyś, kędy nikt się nie ośmieli
Z żywych płynąć na bezkresy morza,
U ścian skalnych stromego podnóża,
Stoi okręt na ciemnej topieli.
Pod blask słońca, jak szkielet się bieli:
Wicher rozniósł żagle na przestworza,
Nagie, sztywne sterczą maszty z łoża,
Nakształt suchych, olbrzymich piszczeli.
Zwolna, wieki, pogrąża się w bezdno
Ten trup-okręt wbity do cieśniny —
Pustka śmierci — czasem tylko siny
Cień skał nagich na deski się kładzie
W noc miesięczną bladą i bezgwiezdną,
Lub krab pełza po pustym pokładzie.