Czas płynie... Nigdy więcej nie przyjdą ku sobie —
rozeszli się na zawsze, na zawsze rozstali,
żyją, jakby na innym każde żyło globie — —
czas płynie, czas, co z każdym dniem rozdziela dalej...
Stracona chwila złudy... Już jak grobu płyta
powoli mchem zarasta i pleśnią zakwita:
tak owa chwila w pomrok wspomnienia się chowa
i z wolna ginie z oczu, jak płyta grobowa.
Rozstali się... Czy patrzą jeszcze kiedy w stronę
swojej dawnej przeszłości? Czy oczy zaćmione
mimowolnie mgłą żalu zwracają ku sobie,
żyjąc, jakby na innym każde żyło globie?...
Obcy są sobie do dna...
Raz, w dalekich górach,
gdy się wieczór na ziemię w ciemnych zsuwał chmurach,
wieczór górski jesienny, posępny i słotny:
na Anioł Pański dzwon bił. Siedziałem samotny
patrząc w okno. Tak pusto mi było, jakoby
same mię otoczyły mogiły i groby,
a dusza moja, nakształt oślepłego ptaka,
co bijąc skrzydłem próżno, nie śmie zfrunąć z krzaka,
błąkała mi się w piersi, smutna i samotna
i ciemna, jako noc ta w mroczych chmurach słotna.
Nagle począł dzwon dźwięczeć... W tej pustce w tym mroku,
na nieskończone lasów i tęsknot otchłanie,
smutny, w przestrzeń płynący dzwon na Zwiastowanie,
jak u nas tam daleko, u gór moich stoku...
I zdało mi się wówczas, że z chmur, jak lilia,
wykwitnie twarz anielska; że się mgła rozwija
i że z mgły, nakształt srebrnej światłości księżyca,
srebrna, cicha i jasna zjawi się Dziewica...
Jam wówczas tylko wierzył... I wówczas, w tej zmroczy,
w owej dalekiej stronie, w obczyźnie dalekiej,
w tej samotności grobu: gdym wznosił powieki
i spojrzałem ku niebu — zawilgły mi oczy...
Wezbrało mi się serce... Byłbym ziemię całą
cisnął do mego serca — ono świat kochało,
to puste, głuche serce w ową dziwną chwilę
kochało świat do łez...
Byłem podniesiony
w nieziemskie i nieznane mi dotąd regiony
jakiejś wielkiej miłości, ukojeń wzajemnych,
zapomnień krzywd i żalów i uniesień ziemnych,
byłem, jakby na zmarłych ziemskich żądz mogile.
Czułem w wnętrzu mem, w piersi, duch, co się kołysze
ponad wszystkiem, co ludzkie, z niczem się nie zspala,
jest jako mgła nad rzeką, pod którą grzmi fala,
a ona ma swą wieczną, niezmąconą ciszę...
I rzekły moje usta w ową dziwną chwilę
wielkie, święte i czyste: ave Maria...
Rozstali się — i nigdy nie przyjdą ku sobie,
rozeszli się na zawsze, na zawsze rozstali,
żyją, jakby na innym każde żyło globie —
czas płynie, czas, co z każdym dniem rozdziela dalej —
są sobie obcy do dna.
Lecz czyż nigdy ona
nie czuła nad sercem, jakby wzdłuż jej łona
płynęła ciepła, duża spadła łza deszczowa?
I nigdy nie słyszała w wieczornej godzinie,
kiedy dusza się Bogu, jako kwiat rozwinie,
cichego słów szelestu: bądź zdrowa! bądź zdrowa!
bądź szczęśliwa na wieki! bądź błogosławiona!...