Po morzach wędrował - był kiedyś Farysem,
Pod palmą spoczywał, pod ciemnym cyprysem,
Z modlitwą Araba był w gmachach Khaaba,
Odwiedzał proroka grobowce.
Koń jego arabski był biały bez skazy.
Siedmiokroć na koniu przeleciał step Gazy,
I stał przed kościołem i kornem bił czołem,
Jak czynią w Solimie wędrowce.
Miał drogę gwiazdami znaczoną po stepie
I życie niosł własne w skrzydlatym oszczepie,
Błądzący po swiecie zaufał w sztylecie,
Bo sztylet mu dała dziewica.
Gdy nocą opuszczał haremu krużganki,
By odciąć drabinę wziął sztylet kochanki;
Choć broń była żeńska, lecz stal damasceńska,
Hartowna — i złota głowica.
A kiedy odjeżdżał — ta bladła i mdlała,
O sztylet prosiła, bo zabić się chciała.
»Żyj długo — bądź zdrowa, dziewico stepowa,
»Twój sztylet położy mnie w grobie.
»Bo kiedy już przeszłość ten step mi zakryje,
»Gdy żyć będzie ciężko, to sam się zabiję,
»Bo dziką mam duszę. Więc sztylet mieć muszę,
»Twój sztylet mieć muszę przy sobie«.
Smutnego uniosły arabskie latawce,
Bo znikła z krużganku, bo widział w sadzawce
Pod oknem, w ogrodzie, fal koła na wodzie
I białą zasłonę... O Lachu!...
I nocą obaczył kraj miły, rodzony,
Gdy księżyc się wznosił na stepach czerwony.
W noc nawet i ślepy, poznałby te stepy
Po kwiatów rodzinnych zapachu.
A niwa mu do stóp kłaniała się złota,
I marzył; że wierny druh wyjdzie przed wrota.
Lecz druhów nie było... Pod zimną mogiłą
Posnęli, gdy błądził w pustyni.
Więc jechał samotny, nieznany nikomu,
Lecz jeszcze z dziedzińca, od wrót swego domu
Odwrócić chciał konia i jechać na błonia,
Gdzie błądzą jak wiatr Beduini.
Lecz konia podkowy rozkute od krzemion,
I koń był zmęczony... Więc skoczył ze strzemion
I wszedł do siedziby, bez zamka, bez szyby,
Gdzie rosą próchniało obicie.
I miło mu było, gdy ujrzał te skały
Nad ciemnym Smotryczem, — gdzie orzeł żył biały
I wił sobie gniazdo; nadziei był gwiazdą,
Po nieba szybując błękicie.
Dla konia w ogrodzie budował altany,
I żłoby pozłacał, — z kryształu dał ściany.
Przed Cara żołdakiem mógł uciec tym ptakiem
Daleko — i wolnym być zawsze.
I ludzi żałował, że żaden z nich nie miał
Szybkiego tak konia; więc każdy oniemiał,
I był jakby głazem pod Cara rozkazem,
A były rozkazy co krwawsze,
Raz, starym zwyczajem pomarłych już rodzin,
Ten Emir arabski w dzień pańskich narodzin,
Na sianie, za stołem, z przyjaciół swych kołem
Połamał opłatek i spożył.
A potem, jak przodków święcono zwyczajem,
Wzniósł toast nadziei stoletnim tokajem:
»Żyj Polsko wiek sławy!« Wtem goniec z Warszawy
Przyleciał, — zawołał: »Kraj ożył!«
Więc Emir w stepowe zapuszcza się szlaki,
A za nim na koniach buńczuczne Kozaki,
W czerwieni i w bieli, po stepach płynęli,
Po smutnych kurhanach przeszłości.
I cały ten szereg, błyszczący od stali,
Zrównanym galopem jak morze się fali;
Gdzie słychać dział huki, tam lecą buńczuki,
Jak gwiazdy z ogonem jasności.
Emira Kozaki gdy błądzą przez wrzosy,
Umieją pieśń dziką rozłamać na głosy,
Pieśń z echem odsyła stepowa mogiła,
Pieśń grzmiącą: »Ho urra! nasz Emir!«
Do Cara pieśń doszła, — wściekłością się pienił,
I głowę Emira na ruble ocenił;
Bo myślał, że w kraju, z hordami Nogaju,
Czyngiskan szedł — Batt lub Kantemir.
Bo umiał Rzewuski, jak Arab stepowy,
Płachtami rumakom ogłuszyć podkowy,
I cicho, gdy spali, pod obóz Mokali,
Podkradać się, — bić — i brać działa.
Więc ściągnął, jak wszyscy ściągali pod Daszów,
Gdzie nasza konnica ze szczękiem pałaszów,
Z wesołym okrzykiem stanęła w mur szykiem,
I chmurą proporców powiała.
A kiedy z mgły srebrnej wybiło się słońce,
Ujrzeli Moskalów — straż przednią i Dońce.
Mur dział, jak mur złota, a za nim piechota
W bagnety porosła jak zboże.
I cicho... Wtem bomba śmierciami ciężarna
Upadła w szeregi zwichrzona i czarna.
A nasi w tej chwili jeszcze się modlili,
Do nieba wołali: »O Boże!«
I razem bomb tysiąc zaryło się w stepy,
Rozpękłe wrącemi ciskały czerepy,
I grzmiały, dopokąd piechoty czworokąt
Nasz Emir opasał konnicą.
I strasznie ją ściskał, w żelazne brał skręty,
Przedniemi nogami na bagnet koń wspięty,
Tak jak oczerety, połamał bagnety,
W złamanych miecz wiał błyskawicą.
Przemogliby nasi, choć bój był rozpaczny —
Wtem wódz od armaty dał rozkaz dwuznaczny:
»Konnica na skrzydła!« zwinęli wędzidła,
Odbiegli, ostygli w zapale.
I popłoch się wmięszał. Ów, co był przyczyną
Wszczętego popłochu, nie przeżył godziną.
Bojaźni nie dzielił, dwa działa wystrzelił,
I sam się zastrzelił na dziale.
On może, wśród balów ostatnich zgryzoty,
Pamiętał że dzieci zostawiał sieroty.
Lecz śmierć zwyciężyła, niech dziś więc mogiła
Ma łzy a nie skargi wygnańca.
A Emir gdy ogień ucichał armatni,
Ujeżdżał z rozpaczą, choć zjeżdżał ostatni.
Któź męstwa zaprzecza? gdy szczerby nić miecza
Powlekły, jak perły różańca.
A kiedy opuszczał kraj miły, rodzony,
Znów księżyc się wznosił na stepach czerwony.
»Leć prędzej po błoniu, odpoczniesz, mój koniu,
»Gdy w ziemi staniemy tureckiej.«
»O koniu! mój koniu, gdzie twoje zalety?
»Czy może się rozkuł deptając bagnety?
»Czyś złaman w kul wiatrze? stój, koniu, opatrzę
»Czy niema gdzie kuli zdradzieckiej?«
»Ha zdrowy!... to dobrze, lecz jechać w noc trudno«.
Więc chatę na stepach upatrzył odludną,
Koń zimmne gryzł kwiaty, a Emir wśród chaty
Zmęczony zalegał na ziemi...
I zasnął głęboko, — bo trud go osłabił...
Spiącego od Cara najęty chłop zabił,
I sztylet dziewicy do złotej głowicy
W pierś nurzył rękami drzącemi.
O! czemuś, Emirze, nie oddał kindżała
Stepowej dziewicy, gdy zabić się chciała.
Dziś ona śpi w fali, lecz dar jej ze stali
Na wieki w twem sercu zostanie.
A w Moskwie z dział bito na górze pokłonnej,
I miasto się trzęsło od pieśni studzwonnej.
Cieszył się Car Ruski, że Emir Rzewuski
W stepowym śpi cicho kurhanie.