Szaleństwo Almayera

Autor:

ROZDZIAŁ I

 — Kaspar! Makan!
 Ten znajomy, ostry głos targnął Almayerem, budząc go z marzeń o wspaniałej przyszłości; wróciła przykra rzeczywistość. Głos był także przykry. Almayer słuchał go przez tyle lat i z każdym rokiem coraz mniej go znosił. Ale co tam! skończy się już wkrótce to wszystko.
 Poruszył się niespokojnie, po chwili jednak przestał zważać na wołanie. Wsparty obu łokciami o balustradę werandy, wpatrzył się znów w wielką rzekę płynącą przed nim wartko i obojętnie. Lubił przyglądać się jej o zachodzie; gorejące złoto sypało się wtedy na fale Pantai, a myśli Almayera błądziły często około złota. Nie zdołał go dotąd opanować — tego złota które posiedli inni, z pewnością nieuczciwie. Musi jednak zdobyć je dla siebie i Niny, wytężywszy wszystkie siły w rzetelnej pracy. Pogrążył się w marzeniach o bogactwie i potędze, przenosząc się myślą daleko od wybrzeża gdzie mieszkał tyle lat; zapomniał o goryczy znoju i walki, olśniony wizją wielkiej, wspaniałej nagrody. Osiądzie w Europie razem z córką. Będą bogaci i szanowani. Nikt nie zwróci uwagi na mieszaną krew Niny wobec jej wielkiej piękności i niezmiernego bogactwa. On sam odmłodnieje, patrząc na tryumfy córki, i zapomni o dwudziestu pięciu latach rozpaczliwej walki na tem wybrzeżu, gdzie czuł się jak w więzieniu. Niech tylko Dain powróci. Powinien wrócić prędko, w tem leży jego interes. Spóźnił się więcej niż o tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?
 Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę, stojąc na werandzie nowo zbudowanego domu który zaczynał już butwieć; było to ostatnie z niepowodzeń jego życia. Owego wieczoru rzeka nie lśniła złotem; wzdęta od deszczów toczyła złe, bure wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc mnóstwo drzewnego śmiecia, wielkie, martwe kłody i całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i listowiem, wśród którego wirowała woda, szumiąc złowrogo.
 Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer zaczął je śledzić leniwym wzrokiem. Drzewo obróciło się zwolna wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru popłynęło znowu z prądem; przewalając się powoli z boku na bok wzniosło ku niebu długi, obnażony konar, niby rękę wyciągniętą w niemem wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się coraz bardziej losem drzewa. Wychylił się, śledząc czy pień wyminie niski przylądek i — cofnął się uspokojony. Teraz droga była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej martwej kłodzie, która szybko malała aż znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął rozmyślać jak daleko drzewo popłynie? czy prąd uniesie je na północ czy na południe? prawdopodobnie na południe, ku Celebes; może aż do Makassaru?
 Makassar! Podniecone myśli Almayera pomknęły naprzód urojonym szlakiem drzewa; ogarnęły go wspomnienia z przed jakich dwudziestu lat albo i więcej. Oto smukły młodzieniec w białem ubraniu opuszcza holenderski parowiec i wysiada na bulwarze pełnym kurzu; to Almayer przybywa do Makassaru aby zdobyć majątek w halach targowych starego Hudiga. Od tej epokowej chwili rozpoczął nowe życie. Ojciec Almayera, niższy urzędnik ogrodów botanicznych w Buitenzorgu, był uszczęśliwiony że udało mu się umieścić syna w takiej solidnej firmie. Młody chłopak porzucił chętnie trujące wybrzeża Jawy i niedostatek w rodzinnym domku, gdzie ojciec zrzędził od rana do nocy na głupotę ogrodników krajowców, a matka opłakiwała w głębi fotelu utracone wspaniałości Amsterdamu i świetność swojej pozycji jako córki tamtejszego handlarza cygar.
 Almayer opuścił dom rodzinny z lekkiem sercem i lżejszą jeszcze kieszenią; mówił dobrze po angielsku, znał się na rachunkowości, — gotów był świat cały wyzwać do walki, nie wątpiąc że go zdobędzie.
 Dwadzieścia lat minęło od tej chwili. Wdychając parne gorąco borneańskiego wieczoru przypomniał sobie z żalem wyniosłe, rozkosznie chłodne składy Hudiga, zawalone pakami dżynu i bawełnianych tkanin; długie, proste uliczki między szeregami pak; wielkie drzwi obracające się bez szelestu i przyćmione światło tak miłe dla oczu po jaskrawym blasku ulicznym. Wśród spiętrzonych towarów oddzielone były balustradą niewielkie przestrzenie, gdzie schludni urzędnicy chińscy o smutnych oczach i chłodnem obejściu pisali szybko, milcząc, w hałasie i rozgwarze. Robotnicy toczyli beczki lub przesuwali paki w takt śpiewnego pomruku kończącego się rozpaczliwym wrzaskiem. Przy końcu wyższej części hali odgrodzono większą przestrzeń w pełnem świetle, naprzeciw wielkich drzwi; tu nad hałasem stłumionym przez oddalenie górował łagodny i bezustanny dźwięk srebrnych guldenów. Dyskretni Chińczycy liczyli je i układali w stosy pod nadzorem pana Vincka, kasjera, który był duchem opiekuńczym tego miejsca i prawą ręką władcy.
 W tym jasnym zakątku pracował Almayer przy swoim stole, niedaleko małych zielonych drzwi u których stał zawsze Malaj w czerwonym pasie i turbanie; ciągnął za spuszczający się sznurek, podnosząc i zniżając rękę z dokładnością maszyny. Sznurek ten wprawiał w ruch punkah po drugiej stronie zielonych drzwi, gdzie mieściło się tak zwane prywatne biuro; królował tam stary Hudig, — władca — udzielając hałaśliwych posłuchań. Niekiedy małe drzwi otwierały się gwałtownie, ukazując przez błękitnawą mgłę dymu tytoniowego długi stół obstawiony butelkami przeróżnych kształtów i smukłemi dzbanami z wodą; w fotelach z rattanu leżeli hałaśliwie rozprawiający mężczyźni, a władca wychylał głowę przez drzwi i trzymając za klamkę mruczał coś poufnie do Vincka; czasem rzucał grzmiący rozkaz na halę, lub też zwietrzywszy nieznajomego gościa witał go przyjaznym rykiem: „Moje uszanowanie kapitanowi! Skądże pan przybywa? Czy nie z Bali, co? Ma pan kuce? potrzeba mi kuców, potrzeba mi wszystkiego, co tylko pan ma do zbycia! ha! ha! ha! niechże pan wejdzie!“ Wśród huraganu wykrzyków wciągał nieznajomego do biura, drzwi się zamykały i zwykłe hałasy rozlegały się znowu: śpiew robotników, łoskot beczek, skrzypienie pośpiesznych piór; nad wszystkiem zaś górował melodyjny dźwięk dużych, srebrnych pieniędzy, płynących nieustannie przez żółte palce uważnych Chińczyków.
 W Makassarze kipiało wówczas życie, kwitł handel. Był to punkt zborny dla wszystkich awanturników, którzy, zaopatrzywszy swoje szkuńce na wybrzeżu australijskiem, puszczali się w głąb archipelagu malajskiego w pogoni za pieniędzmi i przygodami. Ci śmiałkowie ważący się na wszystko nie stronili od potyczek z korsarzami grasującymi jeszcze wtedy na wielu wybrzeżach; mając węch do interesów dorabiali się szybko majątku, a ogólnem ich rendez-vous była owa zatoka, gdzie zjeżdżali się dla tranzakcyj handlowych i uciech. Kupcy holenderscy zwali tych ludzi angielskimi kramarzami. Niektórzy z nich byli to bezsprzecznie dżentelmeni, których ten rodzaj życia pociągał swoim urokiem, lecz większość stanowili zawodowi marynarze. Za króla ich uważano powszechnie Toma Lingarda którego wszyscy Malaje — uczciwi czy nieuczciwi, spokojni rybacy czy też skończeni zbóje, — nazywali „Radżą Lautem“ — Królem Morza.
 Almayer nie był i trzech dni w Makassarze gdy posłyszał o nim; o zręcznych jego tranzakcjach handlowych, miłostkach i zaciekłych walkach z piratami plemienia Sulu. Powtórzono mu także romantyczną opowieść o jakiemś dziecku, — dziewczynce znalezionej przez zwycięskiego Lingarda na korsarskim statku, którym po długiej walce zawładnął zmiótłszy załogę z pokładu. Ogólnie było wiadomo że Lingard zaadoptował tę dziewczynkę; umieścił ją w jakimś klasztorze na Jawie — i mówił o niej zawsze: „moja córka“. Złożył uroczystą przysięgę że wyda ją za białego człowieka przed powrotem do kraju i zostawi jej cały majątek. „A kapitan Lingard jest bardzo bogaty!“ mawiał uroczyście pan Vinck, przechylając głowę na bok, — „bardzo bogaty, bogatszy od samego Hudiga!“ Tu urywał na chwilę aby słuchacze mogli ochłonąć po tak nieprawdopodobnej wieści i dodawał szeptem wyjaśnienie: „Widzi pan, on odkrył rzekę“.
 Otóż to — odkrył rzekę! Ten fakt właśnie wynosił Lingarda tak wysoko nad pospolity tłum morskich awanturników, którzy za dnia handlowali z Hudigiem a noce spędzali na piciu szampana, szulerce, śpiewaniu krzykliwych piosnek i na umizgach do dziewcząt krwi mieszanej pod dachem obszernej werandy hotelu Sunda. Dostęp do owej rzeki znany był jedynie samemu Lingardowi. Wyruszając w drogę zabierał doborowy ładunek bawełnianych tkanin, mosiężnych gongów, strzelb i prochu. Błyskawica, bryg jego którym sam dowodził, znikała nieznacznie nocą z przystani, podczas gdy kamraci Lingarda przesypiali skutki nocnej orgji. Zostawiał ich pijanych pod stołem i wracał na pokład; sam zaś, nawet pijąc bez miary, nigdy przytomności nie tracił. Niejeden usiłował go wytropić i dostać się do tego kraju obfitości bogatego w gutaperkę i rattan, wosk i gumę dammar, perłowe konchy i ptasie gniazda, ale niewielka Błyskawica umiała prześcignąć każdy statek na tych wodach. Kilku śmiałków natknęło się na ukryte mielizny i rafy koralowe; tracąc całe mienie ledwie z życiem ujść zdołali z okrutnych objęć tego morza uśmiechającego się słonecznie. Zniechęciło to innych. Zielone wyspy o niewinnym wyglądzie, stróżujące u wejścia do ziemi obiecanej, przechowały swoją tajemnicę przez długie lata z bezlitosną pogodą natury podzwrotnikowej. A Lingard po dawnemu zjawiał się i znikał w ciągu swoich wycieczek jawnych, czy ukrytych. Śmiałość jego ryzykownych wypraw i olbrzymie dochody opromieniały go bohaterstwem w oczach Almayera, który z najgłębszym podziwem zwykł był patrzeć gdy wielki człowiek szedł przez halę mrucząc mimochodem dzień dobry do Vincka, albo witając władcę Hudiga gromkim wykrzykiem: „Jak się masz stary korsarzu! cóż, żyjesz jeszcze?“ Był to zwykły wstęp do tranzakcyj handlowych za zielonemi drzwiami. Wieczorem, gdy cisza zaległa opustoszałą halę, Almayer porządkował papiery przed powrotem do domu w towarzystwie Vincka u którego mieszkał. Przerywał wówczas często swoje zajęcie, przysłuchując się hałaśliwym i gorącym rozprawom w prywatnem biurze, skąd dochodził głęboki, monotonny pomruk władcy i wrzaskliwe wybuchy Lingarda, dwóch brytanów walczących o kość pełną szpiku. W uszach Almayera brzmiało to jak tytaniczna zwada, jak walka bogów.
 Mniej więcej w rok potem Lingard zapałał nagle niewytłumaczoną sympatją do Almayera, z którym stykał się często z powodu interesów. Wychwalał go pod niebiosa przed kamratami gdy późno w nocy siedzieli przy kieliszku w hotelu Sunda, a pewnego pięknego poranku zelektryzował Vincka oświadczeniem, że musi „zabrać z sobą tego smyka. Będzie załatwiał za mnie wszystkie gryzmoły — coś w rodzaju sekretarza“. Hudig przystał na to. Przejęty młodzieńczą żądzą zmiany Almayer zgodził się chętnie, i spakowawszy swoje manatki puścił się na pokładzie Błyskawicy w długą podróż. W czasie takiego objazdu stary żeglarz odwiedzał zwykle wszystkie wyspy archipelagu. Mijały miesiące a przyjaźń Lingarda zdawała się wzrastać. Przechadzał się często z Almayerem po pokładzie brygu, który sunął lekko pod spokojnem, wyiskrzonem niebem, pędzony łagodnie przez nikły powiew nocny niosący od strony wysp silne aromaty. Stary żeglarz lubił wtedy otwierać serce przed zachwyconym słuchaczem. Mówił o swojej przeszłości, o niebezpieczeństwach których uniknął, o wielkich dochodach płynących z jego tranzakcyj handlowych, o nowych planach które w przyszłości miały przynieść jeszcze większe zyski. Wspominał często swoją córkę, dziewczynkę znalezioną na statku korsarskim i mówił o niej z dziwnym porywem ojcowskiej tkliwości. „Wyrosła pewnie na dużą dziewczynę, cztery lata prawie jej nie widziałem! No, Almayer, niech mnie djabli porwą jeśli nie znajdziemy się tym razem w Sourabayi!“ Po takiem oświadczeniu dawał zwykle nurka do swojej kabiny, mrucząc pod nosem: „Trzeba coś z tem zrobić — trzeba koniecznie!“ Zadziwił Almayera kilkakrotnie swojem zachowaniem; podchodził szybko do niego, chrząkał potężnie jakby chcąc coś powiedzieć, a potem nagle zawracał na pięcie i opierał się milcząc o parapet; godzinami całemi śledził bez ruchu blask i iskrzenie się morskich fosforescencyj wzdłuż statku. Ostatniej nocy, przed samym przybyciem do Sourabayi, jeden z takich wysiłków w kierunku zwierzeń udał się nareszcie. Odchrząknąwszy kilkakrotnie Lingard przemówił, odsłaniając swój zamiar. Oto chciał ożenić Almayera ze swoją przybraną córką. „Tylko mi się nie stawiaj dlatego żeś biały!“ wybuchnął nagle, nie dając przyjść do słowa zdumionemu młodzieńcowi. „Ze mną to się na nic nie zda. Nikt nie zauważy jaką twoja żona ma skórę — od czegóż dolary! Ja ci to mówię! I zapamiętaj sobie, będzie ich grubo więcej jeszcze zanim umrę. Miljony, słyszysz Kacprze? miljony! A wszystko dla niej i dla ciebie, jeżeli zrobisz co ci każę“.
 Zaskoczony tą nieoczekiwaną propozycją Almayer zawahał się i zamilkł na chwilę. Wyobraźnię miał bujną i ruchliwą; w mgnieniu oka ujrzał — niby w błysku olśniewającego światła, — wielkie stosy błyszczących guldenów i uświadomił sobie wszelkie rozkosze płynące z bogactwa. Ogólne uznanie, błogość bezczynnej egzystencji do której czuł się wprost stworzony, własne okręty, domy handlowe, towary (stary Lingard nie będzie przecież żył wiecznie) — a wreszcie korona wszystkich marzeń: w dalszej przyszłości — niby czarodziejski pałac z bajki — wielki dom w Amsterdamie, tym ziemskim raju jego snów. Wyniesiony na mocarza przez pieniądze starego Lingarda spędzi tam koniec życia w niewypowiedzianej wspaniałości. Co do odwrotnej strony medalu — związania się na całe życie z malajską dziewczyną, tym spadkiem po korsarskim statku — miał tylko niejasną świadomość wstydu, że on, człowiek biały — — No ale czteroletnie wychowanie w klasztorze coś przecież znaczy! A potem — może ją los jakoś uprzątnie. Szczęście sprzyjało mu zawsze, a pieniądz to potęga! Trzeba przejść przez to. A może?... Mignęła mu niejasna myśl aby ją gdziekolwiek zamknąć, usunąć poza ramy jego wspaniałej przyszłości. Z malajską dziewczyną łatwo sobie poradzi — klasztor nie klasztor, ślub nie ślub — ostatecznie to niewolnica według wschodnich pojęć.
 Podniósł głowę i spojrzał w oczy marynarzowi który czekał rozdrażniony i niespokojny:
 — Ja, naturalnie — wszystko czego pan sobie życzy, kapitanie Lingard — —
 — Nazywaj mnie ojcem, mój chłopcze, tak jak ona! — rozczulił się stary awanturnik. — Do djabła, myślałem że chcesz odmówić! Widzisz Kacprze, toby się i tak na nic nie przydało, bo ja zawsze dopnę swego. Ale ty nie jesteś głupi!
 Pamiętał dobrze tę chwilę: spojrzenie, wyraz twarzy Lingarda, jego słowa, wrażenie jakiego doznał, a nawet wszystko co ich otaczało. Pamiętał wąski, pochyły pokład brygu, śpiące cicho wybrzeże i gładką, czarną powierzchnię morza, na której wschodzący księżyc kładł wielką sztabę złota. Pamiętał także uczucie szalonego uniesienia na myśl o cisnących mu się do rąk bogactwach. Nie był głupim ani wtedy ani dzisiaj. Los zawziął się na niego; przepadły bogactwa ale została jeszcze nadzieja.
 Nocne powietrze przejęło go dreszczem; uświadomił sobie nagle głęboką ciemność która po zniknięciu słońca zawisła nad rzeką, chłonąc zarysy przeciwległego brzegu. Tylko stos suchych gałęzi zapalony przed ostrokołem, otaczającym podwórzec radży, oświetlał raz po raz chropawe pnie najbliższych drzew i rzucał na wodę plamę gorącej czerwieni aż po sam środek rzeki, gdzie w nieprzeniknionym mroku mknęły śpiesznie ku morzu kłody unoszone wartkim prądem. Jak przez mgłę przypomniał się Almayerowi głos żony nawołujący go kilkakrotnie — pewno na obiad. Ale człowiek który rozpamiętywa bankructwo swojej przeszłości w brzasku wskrzeszonych nadziei nie może być głodnym na zawołanie, tylko dlatego że ryż czeka na stole. Czas jednak do domu, późno już.
 Skierował się ku drabinie stąpając ostrożnie po luźnych deskach. Spłoszona krokami jaszczurka pisnęła żałośnie i pomknęła przez wysoką trawę porastającą brzegi. Almayer zszedł powoli z drabiny; musiał skupić całą uwagę aby nie potknąć się na nierównym gruncie i to go zupełnie otrzeźwiło. Kamienie, zgniłe deski, niedopiłowane belki leżały tu stosami w najwyższym nieładzie. Zwrócił się w stronę tak zwanego „starego domu“ gdzie było jego mieszkanie i w tej chwili właśnie usłyszał daleki plusk wioseł. Przystanął na ścieżce, zdumiony że ktoś płynie wezbraną rzeką o tak późnej godzinie. Teraz słyszał już wyraźnie uderzenia wioseł, a nawet kilka słów zamienionych śpiesznie przyciszonym głosem i ciężki oddech ludzi walczących z prądem tuż przy brzegu gdzie się zatrzymał. Za ciemno było jednak aby mógł rozróżnić cośkolwiek pod zwisającemi krzakami.
 — Pewno Arabowie, — mruknął starając się przeniknąć gęste ciemności — co oni tu robią tak późno? To muszą być sprawki tego przeklętego Abdulli, oby zczezł marnie!
 Łódka była już bardzo blisko.
 — Oh, ya! Kto tam! — krzyknął Almayer.
 Szmer głosów przycichł lecz wiosła pracowały z poprzednią gwałtownością. Wtem zatrząsł się krzak tuż przed Almayerem i łoskot wioseł rzuconych na dno łodzi rozdarł cichość nocy. Wioślarz uchwycił się zwisających gałęzi, lecz mimo to Almayer zaledwie mógł rozeznać ciemny zarys głowy i ramion, wystający nad brzegiem.
 — Czy to ty, Abdullo? — spytał niepewnie.
 Poważny głos odpowiedział:
 — Tuan Almayer mówi do przyjaciela. Niema tu żadnego Araba.
 Almayerowi serce targnęło się w piersi.
 — Dain! — krzyknął — nareszcie! nareszcie! wyczekiwałem cię co dnia i co nocy! Straciłem już prawie nadzieję!
 — Nic nie mogłoby wstrzymać mnie od powrotu — odparł tamten prawie gwałtownie. — Nawet śmierć — dodał ciszej.
 — Tak mówi przyjaciel, prawdziwy przyjaciel! — zawołał serdecznie Almayer. — Ale popłynęliście za daleko. Każ przybić do przystani, niech twoi ludzie ugotują sobie ryżu w kampongu, a my przez ten czas porozmawiamy.
 Nie było odpowiedzi na to zapytanie.
 — Cóż to znaczy? — spytał niespokojnie Almayer. — Mam nadzieję że brygowi nic się nie stało?
 — Bryg znajduje się tam, gdzie ręce Orang Blanda nie mogą go dosięgnąć — rzekł Dain prawie ponuro, lecz Almayer uniesiony radością nie zauważył jego tonu.
 — To dobrze. Ale gdzież wszyscy twoi ludzie? Dwóch tylko masz z sobą.
 — Posłuchaj mnie, tuanie Almayer — rzekł Dain. — Jutrzejsze słońce ujrzy mnie w twoim domu i będziemy wtedy rozmawiali, ale teraz muszę jechać do radży.
 — Do radży! dlaczego? czegóż chcesz od Lakamby?
 — Tuanie, pomówimy jutro jak przyjaciele. Muszę widzieć Lakambę jeszcze dziś w nocy.
 — Dainie, ty nie opuścisz mnie teraz kiedy wszystko już gotowe! — zawołał Almayer błagalnym tonem.
 — Czyż nie powróciłem? Ale muszę się widzieć z Lakambą — dla mojego i twojego dobra.
 Ciemny zarys głowy znikł nagle z nad brzegu. Krzew uwolniony z rąk wioślarza odgiął się wstecz z szelestem, opryskując deszczem błotnistych kropel Almayera, który pochylił się naprzód aby dojrzeć cośkolwiek.
 Po chwili łódź znalazła się w smudze światła padającego na rzekę od wielkiego ogniska na przeciwległym brzegu. Można było teraz rozróżnić sylwetki dwóch ludzi pochylonych nad wiosłami; trzeci zaś siedzący u steru wyglądał w olbrzymim, płaskim kapeluszu jak grzyb fantastycznej wielkości.
 Almayer śledził łódź póki nie znikła za smugą światła. Wkrótce gwar wielu głosów dosięgnął go przez rzekę. Widział jak wyciągano z ogniska płonące głownie, które oświetliły na chwilę wrota w ostrokole i tłoczących się ludzi. Po chwili weszli widocznie do środka, gdyż pochodnie znikły a rozproszony ogień świecił przyćmionym i dorywczym blaskiem.
 Ruszył wielkiemi krokami ku domowi, pełen nieokreślonej troski. Niemożliwe aby Dain knuł coś przeciw niemu; to przypuszczenie było bez sensu. I Dainowi, i Lakambie zanadto zależało na pomyślnem przeprowadzeniu planu obmyślonego przez Almayera. Wprawdzie Malajom zbytnio wierzyć nie można, ale przecież i oni mają pewien zdrowy rozsądek i zrozumienie własnego interesu. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze. Doszedłszy do tego wniosku znalazł się u stóp schodów prowadzących na werandę. Z nisko położonego miejsca gdzie stał mógł widzieć oba ramiona rzeki. Główna odnoga Pantai gubiła się w ciemnościach gdyż ogień pod ostrokołem radży już wygasł, natomiast w górę ku Sambirowi można było rozróżnić długi szereg chat malajskich skupionych przy brzegu; gdzieniegdzie migotało przyćmione światełko przez bambusową ścianę lub też paliły się dymiące pochodnie na pomostach nad wodą. Jeszcze dalej, tam gdzie wybrzeże przechodziło w płaską skałę, piętrzyła się nad chatami ciemna masa budynków; ożywiały ją gęste światła o białym i silnym blasku pochodzącym widocznie od lamp naftowych. Była to posiadłość Abdulli ben Selima, najbogatszego kupca w Sambirze. Wśród wolnej przestrzeni stał jego dom, zbudowany trwale na skalistem podłożu i otoczony składami towarów. Dla Almayera był to widok nienawistny. Wyciągnął ściśniętą pięść ku budynkom, które z wyżyn swego dobrobytu zdawały się spoglądać zimno i wyzywająco, naigrawając się nad jego upadkiem.
 Zaczął wstępować powoli na schody swojego domu.
 W pośrodku werandy stał okrągły stół a na nim lampa bez klosza rzucała jaskrawy blask na trzy ściany. Czwarta strona werandy, otwarta, wychodziła na rzekę. Między grubo ociosanemi słupami podtrzymującemi wysoki, spadzisty dach wisiały podarte zasłony z rattanu. Sufitu nie było wcale; ostre światło lampy przechodziło u góry w łagodny półcień, a jeszcze wyżej krokwie ginęły w zupełnym mroku. Środkową ścianę przecinała czerwona firanka zasłaniająca wyjście na korytarz, który łączył się drzwiami z pokojem kobiet i prowadził dalej do szopy kuchennej i podwórza. W jednej z bocznych ścian były drzwi z nawpół zatartym napisem: „Biuro: Lingard i Sp.“; pokryte warstwą kurzu wyglądały jakby ich przez wiele lat nikt nie otwierał. Pod przeciwległą ścianą stał bujający fotel z giętego drzewa, zaś naokoło stołu i dalej, rozrzucone po werandzie, błąkały się cztery drewniane fotele, niby wstydząc się marnego otoczenia. Stos mat leżał w kącie; nad niemi wisiał ukośnie stary hamak. W drugim rogu spał na podłodze Malaj zwinięty w kłębek, z głową obwiązaną szmatą czerwonego perkalu. Był to jeden z domowych niewolników Almayera, jego „własnych ludzi“, jak ich nazywał. Cała chmara ciem pląsała zapamiętale naokoło lampy w takt skocznej przygrywki moskitów unoszących się rojami. Pod strzechą z palmowych liści jaszczurki biegały po belkach, nawołując się łagodnie. Małpa, uwiązana na łańcuchu u jednego ze słupów, podpierających werandę, wyjrzała z za okapu, gdzie była jej nocna kryjówka; strojąc przyjazne miny do Almayera, zawisła na pręcie bambusowym, sterczącym ze strzechy i strząsnęła obfity deszcz kurzu i okruchów zeschłych liści, które osiadły na odrapanym stole. Jakieś zwiędłe rośliny leżały na nierównej podłodze pokrytej zeschłem błotem. Zaniedbanie i niechlujstwo wyzierały z każdego kąta. Wielkie, czerwone plamy na podłodze i ścianach świadczyły o częstem żuciu betelu. Od rzeki szedł lekki powiew i kołysał łagodnie postrzępione zasłony, niosąc z przeciwległych lasów nikły i mdły zapach jakby przekwitłych kwiatów.
 Podłoga werandy zaskrzypiała głośno pod ciężkiemi krokami Almayera. Śpiący w kącie Malaj poruszył się niespokojnie, mrucząc jakieś niewyraźne słowa. Coś zaszeleściło za firanką zakrywającą drzwi i łagodny głos spytał po malajsku: „Czy to ty, ojcze?“
 — To ja, Nino. Głodny jestem. Czy wszyscy już śpią w tym domu? — rzekł wesoło Almayer i z westchnieniem ulgi osunął się na fotel stojący najbliżej stołu.
 Nina Almayer ukazała się w przejściu zasłoniętem firanką, a za nią weszła stara kobieta malajska i zakrzątnęła się koło stołu; ustawiła półmisek z ryżem i rybami, dzban z wodą i pół butelki jałowcówki. Umieściwszy troskliwie przed swym panem pękniętą szklankę i łyżkę cynową oddaliła się bez szelestu. Nina stała oparta o brzeg stołu, z ręką opuszczoną bezładnie wzdłuż ciała. Wyraz niecierpliwego oczekiwania malował się na jej twarzy zwróconej ku ciemnościom, skroś których senne oczy zdawały się dostrzegać jakiś czarowny obraz. Wzrostu wysokiego, jak na dziewczynę krwi mieszanej, miała poprawny profil ojca nieco jednak zmieniony przez wyraz siły, którą zdradzał kwadratowy zarys podbródka odziedziczonego po przodkach matki, korsarzach z plemienia Sulu. Stanowczy łuk ust i błysk białych zębów między rozchylonemi wargami nadawały pewien odcień dzikości niecierpliwemu wyrazowi jej twarzy. A jednak prześliczne, ciemne jej oczy jaśniały tkliwą słodyczą właściwą kobietom malajskim, lecz ożywioną promieniem wyższej inteligencji. Oczy te spoglądały poważnie, szeroko rozwarte i nieruchome, jakby zapatrzone w coś niewidzialnego dla wszystkich innych oczu, gdy stała tak cała w bieli, prosta i gibka, nieświadoma swojego czaru. Nad niskiem, szerokiem jej czołem lśnił przepych czarnych włosów które w ciężkich splotach spływały na barki, potęgując jeszcze oliwkową bladość cery w czarnem jak węgiel obramowaniu.
 Almayer zabrał się chciwie do ryżu, ale już po paru łykach przerwał jedzenie i z łyżką w ręku spojrzał ciekawie na córkę.
 — Czy słyszałaś jak przejeżdżała tędy łódź, z pół godziny temu? — zapytał.
 Dziewczyna szybko rzuciła na niego wzrokiem i odwróciła się od stołu, stając tyłem do światła.
 — Nie — odpowiedziała powoli.
 — Łódź przejeżdżała. Nareszcie! to był Dain. Pojechał teraz do Lakamby; sam mi to powiedział. Mówiłem z nim, ale nie chciał przyjść dzisiaj. Będzie tu dopiero jutro rano.
 Połknął znów łyżkę ryżu i mówił dalej.
 — Jestem dziś prawie szczęśliwy, Nino! Widzę nareszcie kres długiej drogi która wyprowadzi nas z tego nędznego bagna. Wydostaniemy się stąd prędko, moja droga dziewczynko, a wtedy — —
 Podniósł się i utkwił wzrok w przestrzeni, jakby wpatrzony w czarującą jakąś wizję.
 — A wtedy — mówił dalej — będziemy szczęśliwi oboje, i ty i ja. Będziemy żyli daleko stąd w bogactwie i szacunku. Zapomnimy o tem co było, o wszystkich walkach, o całej tej nędzy!
 Zbliżył się do córki i pieszczotliwie pogładził ją po włosach.
 — Nie można wierzyć Malajom, ale muszę przyznać, że ten Dain to dżentelmen — prawdziwy dżentelmen — powtórzył.
 — Czy prosiłeś go żeby tu przyszedł? — zapytała Nina nie patrząc na ojca.
 — Naturalnie! Wyjedziemy pojutrze, — rzekł radośnie. — Nie trzeba tracić ani chwili. No cóż, szczęśliwa jesteś, moja ty malutka?
 Dorównywała prawie wzrostem ojcu, ale lubił przypominać sobie czasy jej dzieciństwa kiedy byli dla siebie wszystkiem.
 — Jestem szczęśliwa — odrzekła bardzo cicho.
 — Naturalnie — ciągnął żywo Almayer, — nie możesz sobie nawet wyobrazić co cię czeka! Ja sam nie byłem w Europie, ale nasłuchałem się tylu opowiadań mojej matki! Wydaje mi się że znam wszystko doskonale. Będziemy tam żyli jak — jak — — no poprostu wspaniale. Zobaczysz!
 I znów stał milcząc obok córki, wpatrzony w tę czarującą wizję. Po chwili wyciągnął zaciśniętą pięść w kierunku śpiącej osady.
 — No, mój przyjacielu Abdullo, — zawołał, — zobaczymy nakoniec, po tylu latach, czyje będzie na wierzchu!
 Popatrzył w górę rzeki i zauważył spokojnie:
 — Znów będzie burza. A niech tam! Żaden piorun mnie dziś nie zbudzi. Dobranoc, moja malutka, — szepnął, całując ją czule w policzek. — Jakoś nie wyglądasz mi na bardzo szczęśliwą, ale jutro pokażesz weselszą twarzyczkę, co?
 Nina słuchała ojca z twarzą nieporuszoną, patrząc z pod przymkniętych powiek w ciemność która stała się teraz jeszcze głębszą. Ciężka chmura spełzła ze wzgórz gasząc gwiazdy i stopiła niebo, las i rzekę w jedną masę prawie że dotykanej czerni. Lekki powiew od rzeki zamarł, lecz oddalony bełkot grzmotu i blade błyskawice ostrzegały o zbliżającej się burzy.
 Z westchnieniem odwróciła się Nina ku stołowi.
 Almayer leżał już w hamaku, na wpół uśpiony.
 — Zabierz lampę — mruknął zaspanym głosem. — Pełno tu moskitów. Idź spać, córuchno.
 Lecz Nina, zgasiwszy lampę, zwróciła się znów ku balustradzie i objęła ramieniem drewniany słup, patrząc z natężeniem ku rzece. Stała nieruchomo wśród przygniatającej ciszy nocy podzwrotnikowej, a każda błyskawica ukazywała jej oczom górny bieg Pantai. Las po obu stronach rzeki giął się pod wściekłym podmuchem nadciągającej burzy, schłostane wichrem fale pokryła biała piana, a czarne chmury o dziwacznie poszarpanych kształtach wlokły się nisko nad rozkołysanemi drzewami. Wokół Niny wszystko było jeszcze ciszą i spokojem, lecz z oddali dochodziło już wycie wichru, plusk ulewnego deszczu i szum dręczonej rzeki. Burza zbliżała się coraz bardziej wśród rozgłośnych grzmotów i przeciągłych, jaskrawych błyskawic, po których nastawały krótkie chwile przerażającego mroku. Gdy dosięgła niskiego przylądka między dwoma ramionami Pantai, dom zatrząsł się od wichury, rozległ się chlupot deszczu bijącego o dach z liści palmowych, a grom przemówił jednym, ciągłym rykiem. Nieustanne błyskawice ukazywały odmęty rozkołysanych fal, rozpędzone kłody i wielkie drzewa gnące się przed brutalną i bezlitosną siłą.
 Nieczuły na szalejący musson i ulewę, ojciec Niny spał spokojnie, nie pomnąc jednako swoich klęsk i nadziei, przyjaciół i wrogów; a córka stała bez ruchu, za każdym błyskiem piorunu ogarniając szeroką rzekę badawczem, niespokojnem spojrzeniem.


ROZDZIAŁ II

 Kiedy Almayer zgodził się zaślubić malajską dziewczynę, ulegając nagłemu żądaniu Lingarda, tragiczne jej dzieje nie były znane nikomu. Nie wiedziano że zajmująca młoda Malajka, tak niedawno ochrzczona, walczyła rozpaczliwie na pokładzie wraz z innymi korsarzami owego dnia, gdy straciwszy wszystkich swoich bliskich, zyskała białego ojca. Tylko ciężka rana w nodze przeszkodziła jej rzucić się w morze za przykładem kilku korsarzy pozostałych przy życiu. Stary Lingard znalazł ją na przednim pokładzie pod stosem martwych i konających i kazał ją przenieść na Błyskawicę, a statek malajski podpalono, puszczając go na los fal.
 Młoda Malajka była przytomna. Wśród wielkiego spokoju i ciszy, która zapadła po zamęcie bitwy w ten wieczór podzwrotnikowy, chłonęła wzrokiem statek malajski oddalający się w ciemność wśród huku płomieni i kłębów dymu; zabierał wszystko co miała najdroższego, do czego lgnęła w swój dziki sposób. Nie czuła troskliwych rąk opatrujących jej ranę; wpatrywała się milcząc w stos śmiertelny tych mężnych ludzi, tych uwielbianych wojowników, którym tak dzielnie pomagała w walce z groźnym „Radżą Laut’em“.
 Lekki powiew nocny pędził bryg łagodnie ku południowi. Wielka łuna malała coraz bardziej, aż zabłysła na horyzoncie niby zachodząca gwiazda i znikła. Ciężki baldachim dymu odbijał jeszcze przez krótki czas jaskrawy blask ukrytych płomieni, lecz i on rozwiał się niebawem.
 Młoda Malajka zrozumiała że wraz z tym zagasłym blaskiem przepadło i dawne jej życie. Odtąd czeka ją niewola w dalekich krajach, między obcymi, wśród okoliczności nieznanych a może nawet i strasznych. Mając już lat czternaście zdawała sobie jasno sprawę z położenia; przyszła do wniosku jedynie możliwego dla malajskiej dziewczyny, dojrzałej wcześnie w żarze tropikalnego słońca i świadomej swych wdzięków, które wzbudzały głośny zachwyt wśród młodych, dzielnych wojowników załogi jej ojca. Przejmował ją strach przed nieznanem; zresztą zniosła swój los spokojnie, w sposób właściwy malajskiej rasie, a nawet uważała wszystko za zupełnie naturalne: czyż nie była córką wojownika, zdobytą w boju? czy nie należała z prawa do zwycięskiego radży? Nawet widoczna łaskawość groźnego starca pochodziła w jej przekonaniu z podziwu dla branki; połechtana jej próżność łagodziła męczarnie rozpaczy po tej okropnej klęsce. Gdyby była znała wysoki mur, ciche ogrody i milczące mniszki klasztoru w Samarangu, dokąd przeznaczenie miało ją zaprowadzić, szukałaby może śmierci w porywie przerażenia i wstrętu do takiej niewoli. Ale w wyobraźni jawił się przed nią zwykły tryb życia malajskiej dziewczyny: kolejne następstwo ciężkiej pracy i płomiennej miłości, intryg, złotych ozdób, harowania przy gospodarstwie i wielkiego choć tajemnego wpływu, który jest jednym z niewielu przywilejów półdzikiej kobiety. Tymczasem stary wilk morski postąpił jak zwykle według bezwiednych porywów serca. Ujął w szorstkie ręce los młodej Malajki i pokierował nim w dziwny i straszny dla niej sposób. Zniosła z uległością zamknięcie w klasztorze, i naukę, i nową wiarę, kryjąc nienawiść i pogardę dla tego obcego życia. Języka nauczyła się prędko ale nie rozumiała nowej wiary, którą wpajały w nią zacne siostry; przyswoiła sobie szybko tylko zabobonną stronę religji. Nazywała Lingarda ojcem, wdzięcząc się do niego pieszczotliwie podczas wszystkich jego wizyt krótkich a hałaśliwych; zdawała sobie jasno sprawę, że jest to wielka i niebezpieczna potęga którą należy ugłaskać. Czyż nie był teraz jej władcą? I podczas tych długich czterech lat żywiła nadzieję, że znalazłszy łaskę w jego oczach zostanie ostatecznie jego żoną, doradczynią i przewodniczką.
 Król morza rozproszył te marzenia o przyszłości wypowiadając swoje „fiat“, które olśniło Almayera nadzieją wielkiej przyszłości. Młoda Malajka, ubrana z nienawistnym sobie europejskim wykwintem, znalazła się przed ołtarzem wśród grona zaciekawionych widzów z batawijskiego towarzystwa, obok niej zaś stanął nieznany jej młody człowiek o skwaszonej minie. Gdyż Almayer był niespokojny, przejęty niesmakiem i wielce skłonny do ucieczki. Roztropny strach przed przybranym ojcem i wzgląd na własny dobrobyt powstrzymały go od skandalu; ale zaprzysięgając wierność snuł już plany, jakby się pozbyć prędzej czy później tej ładnej malajskiej dziewczyny. Jednak Malajka zapamiętała na tyle klasztorną naukę aby zrozumieć, że zgodnie z prawami białych ludzi miała zostać towarzyszką Almayera, a nie jego niewolnicą, i przyrzekła sobie odpowiednio do tego postępować.
 Błyskawica, obładowana materjałem na budowę nowego domu, opuściła przystań w Batawji, zabierając nowożeńców na nieznane Borneo; na jej pokładzie nie było jednak miłości i szczęścia, choć opowiadał tak stary Lingard, chełpiąc się młodą parą wobec przygodnych przyjaciół po werandach różnych hoteli. Stary żeglarz natomiast czuł się idealnie szczęśliwym. Wypełnił nakoniec swój obowiązek względem dziewczyny. „Wiecie przecież, przezemnie została sierotą“, — kończył uroczyście gawędy o interesach, rozprawiając jak zwykle w zakazanem towarzystwie łazęgów z wybrzeża. Wykrzyki uznania nawpół pijanych słuchaczy napełniały prostą jego duszę rozkoszą i dumą. „Ja potrafię przeprowadzić wszystko co tylko zechcę“, — było także ulubionem jego powiedzeniem; stosując się do tej zasady, przyśpieszał gorączkowo budowę domu i składów nad rzeką Pantai. Dom przeznaczony był dla młodej pary a składy dla wielkiego handlu, który miał się rozwinąć pod kierownictwem Almayera. Natomiast on, Lingard, będzie mógł oddać się całkowicie pewnemu tajemniczemu przedsięwzięciu. Mówiło się o niem tylko półsłówkami, lecz wiedziano że chodzi o złoto i djamenty w głębi wyspy. Almayer gorączkował się również. Gdyby był wiedział co go czeka, nie śledziłby z takiem upragnieniem i nadzieją ostatniej łódki z wyprawy Lingarda, znikającej na zakręcie w górze rzeki. Gdy obejrzał się wokoło i ogarnął wzrokiem ładny domek, wielkie składy budowane porządnie przez całą armję chińskich cieśli i nowy pomost, u którego skupiały się łodzie handlowe, porwało go nagle uniesienie na myśl że cały świat do niego należy.
 Ale świat trzeba wpierw zdobyć, a zdobycie to nie było tak łatwe jak mu się zdawało. Bardzo prędko dano mu do zrozumienia że nie jest wcale pożądany w tym zakątku świata, gdzie umieścił go Lingard i własna jego słaba wola; w tem gnieździe intryg nie przebierających w środkach i dzikiego współzawodnictwa w handlu. Arabowie wynaleźli niebawem wjazd do rzeki i założyli osadę w Sambirze, a gdziekolwiek handlowali, chcieli być panami u siebie, nie znosząc współzawodnictwa. Pierwsza wyprawa Lingarda nie powiodła się; wyruszył po raz drugi, wydając na tajemnicze podróże wszystkie zyski osiągnięte z jawnie prowadzonego handlu. Almayer pasował się z trudnościami swojego położenia, pozbawiony przyjaciół i wszelkiej pomocy; jedynym jego opiekunem — przez wzgląd na Lingarda — był stary radża, poprzednik Lakamby. Sam Lakamba mieszkał wtedy jako człowiek prywatny wśród ryżowej polanki położonej siedem mil niżej nad rzeką i używał całego swojego wpływu, aby pomagać nieprzyjaciołom białego człowieka. Knuł spiski przeciw staremu radży i Almayerowi, kombinując przytem z niezawodzącą nigdy pewnością, która świadczyła jasno o wtajemniczeniu się w najskrytsze ich sprawy. Napozór usposobiony był przyjaźnie. Okazałą postać Malaja widywano często na werandzie Almayera; zielony jego turban i kaftan złotem szyty jaśniały w pierwszym rzędzie tłumu spokojnych i godnych Malajów, którzy przychodzili pozdrowić Lingarda wracającego z głębi wyspy. Pokłony Lakamby były najniższe a uściski ręki należały do najserdeczniejszych gdy witał starego kupca, lecz małe jego oczki umiały zawsze przeniknąć położenie w danej chwili. Opuszczając dom Almayera z przelotnym uśmiechem zadowolenia, udawał się na długie narady do przyjaciela swojego i wspólnika, — szefa handlowej stacji arabskiej — Saida Abdulli, który był człowiekiem bardzo możnym i cieszył się potężnym wpływem na wyspach okolicznych.
 W osadzie wiedziano wtedy powszechnie że odwiedziny Lakamby w domu Almayera nie ograniczały się do tych oficjalnych wizyt. W noce księżycowe zapóźnieni rybacy z Sambiru widywali często czółenko wymykające się z wąskiej zatoki za domem białego człowieka; samotny wioślarz płynął ostrożnie wdół rzeki, trzymając się głęboko cienia wzdłuż brzegu. Zdarzenia te, z których sumiennie zdawano sprawę, roztrząsane były do późnej nocy wokół ognisk wieczornych z cynizmem określeń zwykłym u Malajów arystokratycznego pochodzenia i złośliwem zadowoleniem z domowych nieszczęść Orang Blando, — znienawidzonego Holendra. Almayer walczył wciąż rozpaczliwie, lecz chwiejność jego zamiarów pozbawiała go wszelkiej możliwości powodzenia wobec ludzi tak bezwzględnych i zdecydowanych na wszystko jak przeciwnicy jego, Arabowie. Handel zamierał stopniowo w obszernych składach; budynki zaczęły miejscami butwieć. Bankier starego marynarza, Hudig z Makassaru, zbankrutował; wskutek tego przepadł cały kapitał, którym można było rozporządzać. Dochody z ubiegłych lat pochłonęła odkrywcza manja Lingarda. Stary żeglarz przebywał wtedy w głębi wyspy — może już nie żył — a w każdym razie nie dawał znaku o sobie. Almayer pozostał sam wśród tych wrogich okoliczności; jedyną jego osłodą było towarzystwo sześcioletniej córeczki, która urodziła się w dwa lata po ślubie. Żona Almayera zaczęła go prędko traktować z dziką pogardą zaznaczającą się ponurem milczeniem, urozmaiconem przy sposobności potokiem wściekłych obelg. Czuł że ta kobieta go nie znosi. Widział nieraz zawistne jej oczy, śledzące dziecko i jego z wyrazem prawie nienawistnym: zazdrosna była o dziewczynkę która okazywała ojcu więcej przywiązania. Almayer nie czuł się bezpiecznym z tą kobietą pod jednym dachem. Zdarzało się nieraz, że w szale bezmyślnej nienawiści do wszystkich oznak cywilizacji paliła meble i zdzierała firanki, — podczas gdy Almayer, przerażony temi wybuchami dzikości, rozmyślał w milczeniu jaką drogą mógłby się jej najłatwiej pozbyć. Wszelkie możliwe sposoby przewinęły mu się przez głowę, snuł nawet plan morderstwa chwiejny i niejasny, jednak na czyn się nie odważył, oczekując lada dzień powrotu Lingarda z wieścią o jakiemś niesłychanem powodzeniu. Król Morza rzeczywiście powrócił, lecz postarzały i chory, — cień dawnego Lingarda — z płomieniem gorączki w zapadłych oczach; z licznej wyprawy prawie on jeden tylko ocalał. Ale powiodło mu się nareszcie! Nieprzebrane skarby były w jego ręku: potrzebował tylko więcej pieniędzy — trochę więcej jeszcze — aby urzeczywistnić marzenie o bajecznej fortunie. A Hudig tymczasem zbankrutował! Almayer zgarnął wszystko co tylko mógł, lecz stary żeglarz potrzebował dużo więcej jeszcze. Jeśli Almayer nie będzie mógł mu dopomóc, pojedzie do Singapuru a nawet do Europy, lecz przedewszystkiem do Singapuru i weźmie z sobą małą Ninę. Dziecko musi otrzymać przyzwoite wychowanie. W Singapurze mieszkają dobrzy przyjaciele Lingarda, którzy zajmą się małą i dopilnują jej wykształcenia. Wszystko pójdzie dobrze i dziewczynka — na którą stary żeglarz zdawał się przenosić swoją dawną miłość do jej matki — będzie najbogatszą kobietą na wschodzie a nawet na całym świecie. Tak wykrzykiwał stary Lingard; obdarty, rozczochrany, uniesiony zapałem, wymachiwał cygarem chodząc po werandzie ciężkim krokiem przyzwyczajonym do mierzenia pokładu; Almayer zaś siedział skulony na stosie mat i myślał z trwogą o rozstaniu z jedyną istotą którą kochał. Może większem jeszcze przerażeniem przejmowała go myśl o nieuniknionem przejściu z żoną, dziką tygrysicą, której miał wydrzeć młode. „Otruje mnie“, myślał nieborak, znając dobrze ten łatwy i ostateczny sposób rozwiązywania wszelkich zagadnień życia malajskiego: społecznych, politycznych czy też rodzinnych.
 Ku wielkiemu zdumieniu Almayera żona jego przyjęła tę wiadomość bardzo spokojnie, spojrzała tylko ukradkiem na męża i na Lingarda nie mówiąc ani słowa. To jednak nie przeszkodziło jej nazajutrz skoczyć do rzeki i płynąć za łódką, w której Lingard uwoził niańkę z płaczącem dzieckiem. Almayer musiał ścigać żonę w myśliwskiem czółnie i wyciągać ją z wody za włosy wśród wrzasków i przekleństw od których zdawało się że niebo pęknie. Ale po dwu dniach, spędzonych na zawodzeniu, wróciła do poprzedniego trybu życia i żując betel siedziała cały dzień wśród swoich kobiet, pogrążona w tępem lenistwie. Od tego czasu zaczęła się szybko starzeć, budząc się z odrętwienia po to jedynie aby rzucić mężowi jadowitą uwagę czy obelżywy wykrzyknik — gdy się wypadkiem znalazł w jej obecności. Almayer zbudował dla żony szałas w podwórzu nad rzeką gdzie żyła w zupełnem odosobnieniu. Wizyty Lakamby ustały z chwilą gdy stary władca Sambiru rozstał się z tym światem wskutek odnośnego dekretu Opatrzności, popartego drobną leczniczą manipulacją. Lakamba objął po nim rządy, do czego przyczynili się u władz holenderskich życzliwi mu Arabowie. Said Abdulla był pierwszą osobą i najpotężniejszym kupcem na całą Pantai. Zrujnowany i bezsilny Almayer, uwikłany w gęstej sieci ich knowań, zawdzięczał życie tylko przypuszczeniu że posiada cenną tajemnicę Lingarda. A Lingard przepadł. Napisał raz z Singapuru, donosząc że dziecko ma się dobrze i pozostaje pod opieką niejakiej pani Vinck, a on sam jedzie do Europy aby zebrać pieniądze na wielkie swoje przedsięwzięcie. „Wracam niezadługo. Nie będzie z tem żadnych trudności“, pisał: „ludzie rzucą się do mnie tłumnie z pieniędzmi“. Widocznie stało się inaczej; przyszedł od niego jeszcze jeden list gdzie donosił że jest chory, że krewni jego pomarli — i nic więcej. Nastąpiło zupełne milczenie. Europa najwidoczniej połknęła Radżę Lauta; napróżno spoglądał Almayer na zachód, wypatrując promienia światła w mroku zawiedzionych nadziei. Mijały lata; zrzadka przychodziły listy od pani Vinck, potem od samej dziewczynki; była to jedyna rzecz, która umożliwiała życie wśród tryumfującego barbarzyństwa. Almayer żył teraz samotnie, nie odwiedzając nawet swoich dłużników; wiedział, że płacić nie myślą, pewni opieki Lakamby. Wierny Sumatryjczyk Ali gotował mu ryż i kawę, gdyż Almayer nie ufał nikomu a najmniej ze wszystkich własnej żonie. Zabijał czas błąkając się smutnie po zarośniętych ścieżkach naokoło domu: obchodził także rozwalające się hale towarowe, gdzie kilka mosiężnych strzelb pokrytych grynszpanem i parę rozbitych pak z butwiejącemi perkalami przypominało mu dawne, dobre czasy. W halach przepełnionych towarem kipiało wtedy życie, a on stał na wybrzeżu obok swej córeczki i doglądał krzątających się ludzi. Teraz zaś łódki z wyżej położonych okolic omijały zmurszały pomost Lingarda i Sp., skupiając się w nowej przystani należącej do Abdulli. I to wcale nie z miłości do potężnego Araba; poprostu nikt nie miał odwagi prowadzić handlu z człowiekiem którego gwiazda zagasła. Taki kupiec nie mógłby się spodziewać litości ani od Arabów, ani od radży; nie dostałby na kredyt ryżu w czasie przednówka, Almayer zaś nie byłby mu w stanie pomóc bo czasem ledwie sam mógł się wyżywić. Pogrążony w osamotnieniu i rozpaczy zazdrościł często swemu bliskiemu sąsiadowi, Chińczykowi Dżim Eng; widywał go nieraz rozciągniętego na stosie chłodnych mat, z drewnianą poduszką pod głową i fajką z opium w bezsilnych palcach. Almayer nie szukał jednak ukojenia w opium — może było to za kosztowne, — może duma człowieka białego ratowała go od upadku, — a najprawdopodobniej strzegła go myśl o córeczce w odległych Straits Settlements. Miewał o niej częstsze wiadomości odkąd Abdulla kupił parowiec kursujący mniej więcej co trzy miesiące między Singapurem a osadą nad Pantai. Czuł się teraz bliżej córki. Tęsknił za jej widokiem i projektował podróż do Singapuru, lecz wyjazd swój z roku na rok odkładał oczekując ciągle jakiegoś pomyślnego zwrotu w swoim losie. Nie chciał powitać córki z pustemi rękoma, bez słów nadziei na ustach. Nie mógł skazywać jej na dziki tryb życia jaki sam prowadził — a zarazem bał się jej trochę. Co też sobie o nim pomyśli? Zaczął liczyć lata. To już dojrzała kobieta wychowana wśród zachodniej cywilizacji, młoda i pełna nadziei; a on czuł się starym, zwątpiałym i bardzo podobnym do tych dzikich wokół siebie. Zadawał sobie pytanie, jaką będzie jej przyszłość? Nie mógł na to odpowiedzieć i nie śmiał myśleć o tem. A jednak tęsknił za córką. Latami ciągnęło się jego wahanie.
 Niespodziane zjawienie się Niny w Sambirze położyło kres tej niepewności. Przyjechała na parowcu pod opieką kapitana. Almayer powitał ją ze zdumieniem niepozbawionem podziwu. W ciągu tych lat dziesięciu wyrosła z dziecka na kobietę czarnowłosą o cerze oliwkowej, wysmukłą i piękną. W wielkich, smutnych jej oczach o lękliwym wyrazie właściwym Malajkom przebijał odcień zadumy, dziedzictwo po przodkach europejskich. Almayer myślał z przerażeniem o spotkaniu żony z córką. Co sobie pomyśli to poważne dziewczę w sukni europejskiej o matce żującej betel, siedzącej w kucki w ciemnym szałasie, nieporządnej, półnagiej i ponurej? Obawiał się także wybuchu wściekłości ze strony tej jędzy; dotychczas umiał ją utrzymywać w jakim takim spokoju, ratując resztki swych potrzaskanych mebli. I stał teraz przed zamkniętemi drzwiami szałasu w oślepiającym blasku słońca — przysłuchując się szmerowi głosów — rozciekawiony tem co się wewnątrz dzieje. Wszystkie dziewczęta służebne zostały wyrzucone za drzwi na samym początku rozmowy i stały zbite w gromadkę przy ogrodzeniu z twarzami nawpół zasłoniętemi, szczebiocąc z ciekawością i snując domysły. Almayer zapamiętał się zupełnie, usiłując pochwycić choć jakieś luźne słowo przez bambusową ścianę; dopiero kapitan parowca na którym przyjechała Nina, bojąc się słonecznego udaru dla Almayera, wziął go pod rękę i zaprowadził na werandę. Stał już tam kufer Niny przyniesiony przez ludzi z parowca. Almayer usadowił kapitana Forda przed pełną szklanką, poczęstował go cygarem i zapytał zaraz o przyczynę niespodziewanego przyjazdu córki. Ale Ford niewiele miał do powiedzenia poza gwałtownemi ogólnikami o głupocie kobiet wogóle a pani Vinck w szczególności.
 — Wiesz, Kacprze, — rzekł na zakończenie do podnieconego Almayera, — djabelnie głupio mieć w domu metyskę. Wszędzie się trafiają idjoci. Był tam ten młodzik z banku i ciągle jeździł do willi Vincków, i rano i wieczorem. Stara myślała, że to chodzi o jej Emmę. Jak tylko wymiarkowała, co mu właściwie pachnie — dopiero się wrzask podniósł! no! mówię ci. Ani chwili dłużej nie chciała mieć Niny u siebie. Dowiedziałem się o tej historji i wziąłem dziewczynę do nas. Moja żona jest niezłą sobie kobieciną i — słowo daję, — bylibyśmy ją zatrzymali przez wzgląd na ciebie, tylko że sama nie chciała zostać. No, no! nie unoś się Kacprze. Siedź spokojnie. Cóż na to możesz poradzić? Tak będzie lepiej — niech zostanie z wami. Nie była tam wcale szczęśliwa. Te dwie dziewczyny Vincków są mało co lepsze od tresowanych małp. Pogardzały nią. Trudno, nie możesz zmienić jej skóry. I po co kląć? nic ci to nie pomoże. To dobra dziewczyna pomimo wszystko, ale nie chciała nic mojej żonie powiedzieć. Chcesz to jej się sam rozpytaj, ale na twojem miejscu zostawiłbym ją w spokoju. O zapłatę za przejazd niech cię głowa nie boli mój stary, pewno jesteś kuso z pieniędzmi. — Tu kapitan rzucił cygaro i poszedł, aby „napędzić tych tam na statku“, jak się wyraził.
 Almayer napróżno oczekiwał że dowie się o przyczynie powrotu córki z jej własnych ust. Ani pierwszego dnia, ani też później nie wspomniała nigdy o swojem życiu w Singapurze. Bał się pytać onieśmielony niewzruszonym spokojem jej twarzy, poważnym wyrazem oczu skierowanych w dal poza niego na wielkie, ciche lasy spoczywające w majestatycznym śnie przy wtórze szerokiej rzeki. Pogodził się ze skrytością córki, uszczęśliwiony jej przywiązaniem i opieką jaką go otaczała. Stosunek Niny do ojca nie był jednak równy. Przychodziły na nią niekiedy tak zwane „złe dni“; odwiedzała wtedy matkę, przesiadując godzinami w szałasie nad rzeką. Wychodziła stamtąd równie niezbadana jak i przedtem, lecz w spojrzeniu jej przebijała pogarda a wszelkie przemowy Almayera zbywała krótką odpowiedzią. Przyzwyczaił się nawet i do tego; zachowywał się cicho w takie dni, nie okazując wielkiej trwogi jaką w nim budził wpływ żony na córkę. Skądinąd Nina przystosowała się z zadziwiającą łatwością do warunków nawpół dzikiego, nędznego życia. Znosiła bez niechęci ani też widocznego wstrętu zaniedbanie, nieład, biedę panującą w domu, brak umeblowania i uprzykrzone potrawy z ryżu. Mieszkała z Almayerem w butwiejącym domku zbudowanym niegdyś przez Lingarda dla młodej pary. Malaje rozprawiali z ożywieniem o przybyciu Niny. Zdarzały się na początku tłumne najścia Malajek z dziećmi, domagających się natarczywie od młodej Mem Putih, aby udzieliła im „Ubat“ na wszystkie choroby. Z nadejściem wieczornego chłodu poważni Arabowie w długich, białych koszulach i żółtych kaftanach bez rękawów kroczyli zwolna pylną ścieżką wzdłuż rzeki ku wrotom Almayera. Zaszczycając niewiernego uroczystemi odwiedzinami pod pierwszym lepszym pozorem jakiegoś interesu, myśleli tylko o tem aby zerknąć na jego córkę, — w sposób zresztą wysoce przyzwoity. Nawet Lakamba ukazał się z poza swego częstokołu, olśniewając widzów orszakiem łodzi wojennych pod czerwonemi parasolami. Wylądował na zmurszałym pomoście firmy Lingard i Sp. i oświadczył że przybywa aby zakupić parę miedzianych strzelb na podarunek dla swojego przyjaciela, wodza sambirskich Dajaków. Almayer, podejrzliwy lecz uprzejmy, zajął się osobiście odgrzebywaniem starych strzelb w składach, a radża zasiadł w fotelu na werandzie, otoczony orszakiem przejętym czcią dla władcy i czekał napróżno na pojawienie się Niny. Był to jeden z jej „złych dni“; pozostała w szałasie matki, śledząc zdaleka uroczyste ceregiele. Radża oddalił się zawiedziony lecz pełen dworności, Almayer zaś począł wkrótce zbierać owoce polepszonych stosunków z władcą w postaci odzyskania niektórych długów; zwrócili je wśród mnogich usprawiedliwień i wielu niskich pokłonów dłużnicy, których do tej pory uważał za beznadziejnie niewypłacalnych. Wobec tych pomyślniejszych okoliczności Almayer nabrał otuchy. Może jeszcze nie wszystko było stracone? Arabowie i Malaje przekonali się nakoniec że i on coś znaczy. I snując rozległe plany według swego zwyczaju, pogrążał się w marzeniach o wielkiej fortunie dla siebie i Niny. Dla niej przedewszystkiem! Pod wpływem tych ożywczych podniet poprosił kapitana Forda o napisanie do Anglji, do przyjaciół którzy zajęli się poszukiwaniem Lingarda. Czy żyje czy też umarł? A jeśli nie żyje czy nie zostawił jakichś papierów, dokumentów, czy też wskazówek co do wielkiej swojej wyprawy? Almayer znalazł tymczasem wśród rupieci, w jednym z pustych pokoi, notatnik należący niegdyś do starego awanturnika. Wczytywał się w zawiłe pismo kartek i zamyślał się często nad niemi. Zaszły także i inne wypadki budzące go z odrętwienia. Założenie British Borneo Company wstrząsnęło całą wyspą, ożywiając nawet ślimaczy nurt sambirskiego życia. Oczekiwano wielkich zmian, mówiono o aneksji; Arabowie byli coraz grzeczniejsi. Almayer rozpoczął budowę nowego domu na użytek przyszłych inżynierów, ajentów, lub osadników nowej spółki. Włożył w to z ufnem sercem wszystko co posiadał, aż do ostatniego guldena. Jedna tylko okoliczność psuła mu szczęście: oto żona jego porzuciła swoją kryjówkę wnosząc w zacisze małego domku zielony kaftan, obcisły sarong, ostry głos i wygląd czarownicy. A córka przyjęła z zadziwiającą równowagą to dzikie wtargnięcie w poufność ich codziennego życia. Nie podobało się to Almayerowi, ale nie ośmielił się nic powiedzieć.


ROZDZIAŁ III

 Władza postanowień zapadłych w Londynie sięga daleko. W gmachu przysłoniętym mgłą, siedzibie Borneo Company, powzięto decyzję która zgasiła w oczach Almayera świetny blask tropikalnego słońca, pojąc go żółcią jeszcze jednego zawodu. Anglja wyrzekła się pretensji do tej części zachodniego wybrzeża i zostawiła rzekę Pantai pod nominalną władzą Holandji. W Sambirze wybuchła radość i podniecenie. Niewolników usunięto pośpiesznie z widoku w głąb lasu i dżungli, a w osiedlu radży powiały chorągwie z wysokich żerdzi w oczekiwaniu na odwiedziny holenderskich łodzi wojennych.
 Fregata stanęła na kotwicy poniżej ujścia rzeki, łodzie zaś popłynęły w górę holowane przez parową szalupę, snując się ostrożnie krętym wężem wśród mrowia czółen przepełnionych Malajami w barwnych strojach. Dowodzący oficer wysłuchał z powagą lojalnej przemowy Lakamby, odwzajemnił salaamy Abdulli i zapewnił tych dostojników w wyszukanym języku malajskim, że wielki radża hen w Batawji żywi przyjaźń i jaknajlepsze chęci względem władcy i mieszkańców wzorowego państwa Sambiru.
 Almayer śledził z werandy poprzez rzekę ten uroczysty ceremonjał. Słyszał huk armatek na cześć nowej flagi ofiarowanej Lakambie i głęboki pogwar tłumu falującego wzdłuż ostrokołu. Dym wystrzałów unosił się w białych obłokach na zielonem tle lasu i Almayer porównał mimowoli swoje zawodne nadzieje do niknącej szybko mgły. Nie czuł bynajmniej patrjotycznego uniesienia wobec tych wypadków, musiał jednak zdobyć się na uprzejmość, gdy oficerowie marynarki należący do komisji przeprawili się przez rzekę po urzędowym ceremonjale. Zaciekawiał ich biały samotnik o którym chodziły przeróżne wieści, pragnęli też niewątpliwie zerknąć na jego córkę; pod tym względem jednak spotkało ich rozczarowanie bo Nina nie chciała się ukazać. Dżyn i cygara, które umieścił przed gośćmi uprzejmy Almayer, snać łatwo ich pocieszyły. Porozkładali się wygodnie na kulawych fotelach w cieniu werandy; szeroka rzeka zdawała się wrzeć w żarze i oślepiającym blasku słońca, a goście przepełniali małą willę niezwykłym gwarem europejskich języków. Żartowali i śmieli się do rozpuku z tłustego Lakamby, którego obsypali dopiero co tylu pochlebstwami. Młodsi z pośród oficerów w przystępie nagłej życzliwości dla gospodarza wyciągnęli go na zwierzenia. Podniecony widokiem europejskich twarzy, dźwiękiem mowy europejskiej, Almayer otworzył serce wobec pełnych współczucia nieznajomych, nie zdając sobie sprawy jak dalece opowiadanie o jego rozlicznych nieszczęściach bawi tych przyszłych admirałów. Pili jego zdrowie, życząc mu mnóstwa djamentów i całej góry złota, oświadczyli nawet, że zazdroszczą wielkich przeznaczeń oczekujących go jeszcze. Ośmielony tak wielką życzliwością siwowłosy i naiwny marzyciel zaprosił gości, aby obejrzeli nowy jego dom. Poszli tam luźną gromadką przez wysoką trawę, a tymczasem przygotowywano już łódki do powrotu wdół rzeki o wieczornym chłodzie. Zwiedzili wielkie pokoje z których ziało pustką i zaniedbaniem; przez okienne otwory wpadał letni powiew, wirując wśród zesłych liści i kurzu. Almayer w białej kurtce i kwiecistym sarongu stał w gronie błyszczących mundurów i stukał mocno nogą w podłogę aby okazać wytrzymałość szczelnie dopasowanych tafli; rozwodził się przytem nad pięknem i dogodnością budynku. Oficerowie słuchali go, potakując, zdumieni zadziwiającą prostodusznością i ślepą wiarą w przyszłość tego człowieka, aż wreszcie podniecony Almayer wyraził żal z powodu niedoszłego przybycia Anglików, „którzy umieją podnieść dobrobyt bogatego kraju“. W odpowiedzi na to szczere wyznanie holenderscy marynarze wybuchnęli śmiechem i ruszyli ku łodziom. Stąpając ostrożnie po zbutwiałych belkach pomostu Lingarda, Almayer zbliżył się do przewodniczącego komisji i napomknął nieśmiało o obronie należnej poddanym holenderskim przed chytrymi Arabami. Na to morski dyplomata odpowiedział znacząco, że Arabowie lepszymi są poddanymi od Holendrów, którzy prowadzą z Malajami zakazany handel prochem. Bogu ducha winny Almayer poznał tu odrazu gładki język Abduli i uroczystą wymowę Lakamby, ale nim zdążył wyrazić protest pełen oburzenia parowa szalupa i szereg łodzi ruszyły szybko wdół rzeki, zostawiając go z otwartemi ustami na pomoście w zdumieniu i gniewie. Trzydzieści mil rzeką dzieli Sambir od wysepek rozsianych jak klejnoty przy ujściu Pantai, gdzie fregata czekała na powrót małej flotylli. Księżyc wzeszedł zanim łodzie przebyły połowę tej drogi. Czarny las śpiący spokojnie pod zimnem światłem miesiąca ocknął się, zbudzony salwami śmiechu oficerów wspominających żałosne zwierzenia Almayera. Z łodzi do łodzi krążyły na jego temat żarty zaprawne morskim dowcipem, nieobecność jego córki omawiano ze srogiem niezadowoleniem a nawpół ukończony dom, zbudowany na przyjęcie Anglików, został nazwany owej wesołej nocy „Szaleństwem Almayera“.
 Po tych odwiedzinach życie sambirskie toczyło się długi czas zwykłym, monotonnym trybem. Ranne promienie słońca oświetlały dzień w dzień jednaki obraz pracowitej krzątaniny. Gdy Nina szła ścieżką stanowiącą główną ulicę osady, miała przed oczami zawsze ten sam widok: mężczyźni wylegiwali się na wysokich tarasach z ocienionej strony chat, kobiety zajęte były skrzętnie łuskaniem ryżu, a nagie brunatne dzieci biegały po cienistych i wąskich ścieżkach wiodących z polanki do polanki. Dżim Eng przechadzał się przed swym domkiem; witał Ninę przyjaznem skinieniem głowy i wspinał się z powrotem po kładce, spiesząc do ukochanej fajki z opium. Starsze dzieci ośmielone długą znajomością gromadziły się naokoło Niny i błyskały śnieżnemi zębami, oczekując na deszcz szklanych paciorków; ciemne paluszki ciągnęły na wszystkie strony fałdy jej białej sukni. Nina witała dzieciarnię spokojnym uśmiechem i miała zawsze kilka przyjaznych słów dla sjamskiego dziewczątka, niewolnicy należącej do Bulangiego. Liczne żony tego pracowitego rolnika słynęły z gwałtowności; chodziły słuchy — niepozbawione zresztą podstawy — że sprzeczki w chacie Malaja kończą się zwykle gromadnem natarciem wszystkich jego żon na sjamską niewolnicę. Ale dziewczątko nie skarżyło się nigdy; może przez ostrożność, może wskutek dziwnej, biernej rezygnacji właściwej półdzikim kobietom. Od wczesnego rana widać ją było krążącą wśród chat, wzdłuż rzeki, lub na pomostach; na głowie kołysała zręcznie tacę z pieczywem, które roznosiła na sprzedaż. Podczas największego upału szukała zwykle schronienia w kampongu Almayera i, zachęcona przez Ninę, przysiadała na piętach w zacienionym kącie werandy. Widok Mem Putih rozjaśniał jej twarz uśmiechem, ale płoszyło ją nadejście pani Almayer a nawet sam dźwięk jej ostrego głosu.
 Z tem sjamskiem dziewczątkiem Nina rozmawiała często, lecz inni mieszkańcy Sambiru nie słyszeli prawie nigdy jej głosu. Przywykli do białej, cichej postaci snującej się wśród nich jak niepojęta istota z wyższego świata. A jednak życie Niny dalekie było od spokoju mimo zewnętrznej równowagi i pozornego oderwania od otaczających ją ludzi i rzeczy, gdyż pani Almayer roztaczała zanadto ożywioną działalność aby jej domownicy mogli żyć szczęśliwie a choćby tylko bezpiecznie. Powróciła do swoich stosunków z Lakambą, wprawdzie nie osobiście — ile że godność tego mocarza nie pozwalała mu wydalać się poza obręb częstokołu, — lecz obcowała z władcą za pośrednictwem jego premjera który był zarazem nadzorcą portu, finansowym doradcą i ogólnym totumfackim. Ów dostojnik pochodzący z plemienia Sulu posiadał niewątpliwie zalety męża stanu, aczkolwiek pozbawiony był docna wdzięków osobistych. Wyrażając się ściślej — budził wprost odrazę; jedno tylko miał oko i twarz dziobatą, a nos i usta szkaradnie zeszpecone przez ospę. Ta mało zachęcająca osobistość wałęsała się często po ogrodzie Almayera w nieurzędowym kostjumie złożonym ze szmaty czerwonego perkalu naokoło bioder. Siedząc w kucki przy rozrzuconem ognisku, chytry pośrednik wiódł długie rozhowory z żoną Almayera; narady owe toczyły się w języku sulu w bezpośredniej bliskości wielkiego, żelaznego kotła, gdzie kobiety gotowały codzienną porcję ryżu pod nadzorem pani domu. Burzliwe sceny wybuchały w następstwie tych rozmów u domowego ogniska Almayera, to też nietrudno było domyśleć się ich treści.
 Od niejakiego czasu Almayer urządzał wycieczki wgórę rzeki. Znikał nagle na kilka dni w małej łódce z dwoma wioślarzami i wiernym Alim u steru. Wszelkie jego kroki bacznie były śledzone przez Abdullę i Lakambę, gdyż człowieka, przed którym zwierzał się ongi sam Radża Laut, uważano za posiadacza cennych tajemnic. Mieszkańcy wybrzeży Borneo wierzą święcie że w głębi wyspy znajdują się olbrzymie pokłady złota i kopalnie djamentów bajecznej wartości. Wymysłom tym sprzyja trudność przedostania się w głąb wyspy; dotyczy to szczególniej północno-wschodniego wybrzeża, gdzie Malaje i nadbrzeżne plemiona Dajaków, zwanych Head-Hunters, prowadzą wiekuistą wojnę. Prawda i to że nieco złota przedostaje się na wybrzeże za pośrednictwem owych Dajaków, którzy odwiedzają osady malajskie podczas krótkich okresów zawieszenia broni, zdarzających się wśród bezładnych walk. Na tej wątłej podstawie piętrzą się najdziksze i najbardziej przesadne domysły.
 Almayer, jako człowiek biały — tak jak i poprzednio Lingard — był w nieco lepszych stosunkach z plemionami z nad górnej rzeki. Lecz nawet i jego wyprawy nie były pozbawione pewnego niebezpieczeństwa, a Lakamba wyglądał z niecierpliwością jego powrotu. Za każdym razem czekało radżę rozczarowanie. Napróżno zausznik jego, Babalaczi, prowadził z żoną Almayera długie narady przy kotle z ryżem. Biały człowiek był nieprzenikniony — niedostępny dla namów, przymileń, zniewag, dla słodkich słów i krzykliwych obelg, dla rozpaczliwych błagań i morderczych pogróżek. Pani Almayer grała na strunach wszystkich namiętności pragnąc za wszelką cenę skłonić męża do przymierza z Lakambą. Stawała w błagalnej postawie przed Almayerem i piskliwym głosem wyliczała korzyści ścisłego przymierza z człowiekiem tak dobrym i postępującym tak rzetelnie. Brudna suknia sięgająca pod pachy obciskała jej chudą pierś, a kosmyki rzadkich, siwych włosów spadały w nieładzie na kościste, wydatne policzki.
 — Dlaczego nie pójdziesz do radży? — skrzeczała — dlaczego wracasz do tamtych Dajaków w wielkim lesie? Powinno się ich wymordować. Ty ich zabić nie możesz, o nie! ale wojownicy naszego radży są mężni. Powiedz radży gdzie jest skarb białego starca! Nasz radża jest dobry. On jest naszym prawdziwym dziadkiem — Datu Besar! On zabije tych nędznych Dajaków a ty dostaniesz połowę skarbu. O Kacprze, powiedz gdzie jest skarb! Powiedz mi! Powiedz co jest napisane w surat starego człowieka, które czytasz tak często w nocy!
 Almayer siedział zgarbiony, uginając się pod naporem burzy domowej. Każdą przerwę w wymowie żony zaznaczał gniewnem mruknięciem: „Niema żadnego skarbu! odejdź kobieto!“ — Widok jego cierpliwie pochylonych pleców doprowadzał ją do wściekłości. Stawała przed nim twarzą w twarz przed stołem o który był oparty i wymyślała mu jednym ciągiem, podkreślając dotkliwe przycinki gestami chudych rąk o krogulczych palcach. Najjadowitsze przekleństwa sypały się na głowę człowieka, który niegodzien jest przymierza z dzielnymi malajskimi wodzami. Kończyło się to zwykle powolnem dźwignięciem się Almayera. Odchodził w milczeniu z twarzą ściągniętą bólem, trzymając swoją długą fajkę. Zszedłszy ze schodów, zanurzał się w wysokiej trawie rosnącej po drodze do samotni nowego domu; wstręt i lęk przyprawiały go o fizyczne wprost osłabienie, tak że z wysiłkiem powłóczył nogami. Żona postępowała za nim aż do schodów, zasypując go wśród odwrotu gradem bezładnych obelg. Każda z tych scen kończyła się przeszywającym krzykiem który biegł za nim daleko: „Ty wiesz, Kacprze, jestem twoją żoną! Twoją prawdziwą chrześcijańską żoną według waszych własnych Blanda praw!“ Wiedziała bowiem że to stanowi największą gorycz, najgłębszy żal w życiu tego człowieka.
 Nina była niewzruszonym świadkiem tych wszystkich zajść. Mogło się wydawać że jest głuchą, niemą i nieczułą, bo nie zdradzała się nigdy ze swojem zdaniem. Gdy ojciec szukał schronienia w wielkich, pustych pokojach „Szaleństwo Almayera“, a matka, wyczerpana krasomówczym napadem, przysiadała ociężale na piętach, oparta plecami o nogę od stołu, Nina podchodziła do niej z ciekawością. Uniósłszy suknię aby nie splamić jej sokiem z betelu, którym podłoga była spryskana, wlepiała oczy w matkę niby w głąb wulkanu uciszonego po niszczącym wybuchu. Myśli pani Almayer zwracały się po tych burzliwych zajściach ku wspomnieniom z dzieciństwa; dawała im wyraz, mrucząc coś w rodzaju monotonnego rapsodu, który mimo pewnej bezładności wyrażał naogół chwałę sułtana Sulu, niezmierną jego wspaniałość, potęgę i wielkie męstwo, tudzież strach który porażał serca białych na widok jego zwinnych, pirackich korabi. Rozważania o potędze swego dziadka mieszała pani Almayer ze strzępami późniejszych wspomnień; główną rolę odgrywał w nich wielki bój z brygiem „Białego Djabła“ i życie klasztorne w Samarangu. Poruszywszy wspomnienia z klasztoru, milkła nagle; wyciągała mosiężny krzyżyk który wisiał zawsze na jej szyi i wpatrywała się w niego z przesądną grozą. Ten kawałeczek metalu był dla niej cennym talizmanem o tajemniczej mocy; niejasny jakiś związek łączył go ze złymi dżinnami. Wierzyła przytem święcie, że w razie zguby owego talizmanu grożą jej straszne tortury wymyślone specjalnie na jej intencję przez zacną matkę przełożoną. Pojęcia te stanowiły jedyną wiedzę teologiczną pani Almayer na burzliwą drogę żywota. Matka Niny miała przynajmniej jakiś namacalny przedmiot którego czepiały się jej przesądne wyobrażenia, lecz Nina, wychowana pod protestanckiem skrzydłem wzorowej pani Vinck, nie posiadała nawet mosiężnego krzyżyka na wspomnienie dawnej nauki. Przysłuchiwała się opowieściom o dzikiej chwale, srogich bojach i barbarzyńskiem ucztowaniu, o przygodach walecznych choć krwawych, gdzie mężowie z rasy jej matki jaśnieli wysoko ponad Orang Blanda i stopniowo ogarniał ją nieprzeparty jakiś czar. Patrzyła w zdumieniu jak ciasna szata cywilizacji, narzucona jej przez ludzi dobrej woli, pęka i osuwa się, pozostawiając ją drżącą i bezsilną na krawędzi głębokiej i nieznanej otchłani. Co najdziwniejsze, nie czuła się tem przerażona w okresach gdy przeważał wpływ niesamowitej istoty o wyglądzie wiedźmy, którą nazywała matką. Pobyt wśród ludzi cywilizowanych wymazał prawie zupełnie z jej pamięci wspomnienia wczesnego dzieciństwa. Poznała w Singapurze zasady chrześcijańskiej religji, nauczyła się form towarzyskich; miała także sposobność przyjrzeć się dokładnie biegowi cywilizowanego życia. Ale nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności opiekunowie Niny nie zdawali sobie sprawy z jej natury, a wychowanie zakończyło się poniżającą sceną — wybuchem pogardy ze strony białych dla jej krwi mieszanej. Nie oszczędzono jej ani jednej kropli goryczy. Pamiętała dokładnie, że gniew pani Vinck dotknął tylko przelotnie młodego człowieka z banku, skrupiając się na niewinnej istocie która była przyczyną jego postępowania. Zdawała sobie jasno sprawę jaki był istotny powód świętego oburzenia pani Vinck: oto rzecz cała wydarzyła się w tem niepokalanem gnieździe, dokąd powróciły właśnie z Europy panny Vinck, dwie śnieżno-białe gołębice, chroniąc się pod skrzydła macierzyńskie w oczekiwaniu na mężów bez skazy przez los im wyznaczonych. Od cnotliwego postanowienia nie powstrzymał pani Vinck nawet wzgląd na pieniądze zbierane tak mozolnie przez Almayera, który wysyłał je punktualnie na wydatki Niny. Wyprawiono ją do domu, a właściwie mówiąc sama zapragnęła jechać mimo lęku przed grożącą jej zmianą życia. Odtąd przebyła całe trzy lata na wybrzeżu Pantai, między dziką matką i ojcem który błądził wśród potrzasków zapatrzony w obłoki — słaby, chwiejny i nieszczęśliwy. Żyła w nędznych warunkach, pozbawiona wszelkich wygód. Oddychała atmosferą plugawych knowań w celach zysku, patrzyła na wstrętne intrygi i zbrodnie wywołane chciwością i żądzą, a wszystko to — z dodatkiem kłótni rodzinnych — stanowiło wyłączną treść trzech lat jej życia. Rozpacz i wstręt nie zabiły jej w pierwszych zaraz tygodniach jak się spodziewała, ciesząc się prawie tą nadzieją. Przeciwnie, po upływie sześciu miesięcy wydało się jej że nie zaznała nigdy innego życia. Pozwolono jej nieopatrznie zapoznać się z cywilizacją, a potem strącono ją w beznadziejne trzęsawisko barbarzyństwa gdzie kłębiły się gwałtowne, nieposkromione namiętności. To też młoda jej dusza straciła wszelką zdolność sądu. Wydało się Ninie, że między ludźmi dzikimi a cywilizowanymi niema zasadniczych różnic. Czy zajmują się handlem w murowanych gmachach czy też na błotnistem wybrzeżu rzeki; czy sięgają po wielki zysk czy też po mały; czy oddają się zalotom w cieniu wielkich drzew czy też w cieniu katedry na promenadzie w Singapurze; czy knują różne machinacje pod opieką prawa i zgodnie z zasadami chrześcijaństwa, czy też zaspokajają swe pragnienia z dziką chciwością i nieposkromionem okrucieństwem natur równie nietkniętych kulturą jak ich olbrzymie i mroczne lasy — Nina widziała wszędzie te same jeno przejawy miłości i nienawiści, albo brudnej żądzy zysku. I tu i tam jednaki pościg za niepewnym dolarem we wszelkich jego postaciach różnorodnych i znikomych. Ale gdy minęło kilka lat, dzika i bezwzględna otwartość celu, właściwa malajskim rodakom Niny, wydała się bliższą stanowczej jej naturze niż gładka obłuda, uprzejme zmyślenia i cnotliwe pozory, przybierane przez białych ludzi z jakimi miała nieszczęście się zetknąć. Tamto było ostatecznie jej środowiskiem i miało niem pozostać. Pod wrażeniem tych myśli ulegała coraz bardziej wpływowi matki. Usiłując odkryć jakieś piękno w dzikości malajskiego życia, wsłuchiwała się chciwie w opowieści starej kobiety o wygasłej chwale radżów, jej przodków; wzbierała w niej stopniowo nienawiść i wzgarda dla białej rasy, której przedstawicielem był człowiek tak słaby i pozbawiony tradycji jak jej ojciec.
 Obecność dziewczęcia w Sambirze nie zmniejszyła wcale trudności położenia Almayera, choć przycichł rozruch wzniecony jej przybyciem a Lakamba swych odwiedzin nie ponowił. Jakoś w rok po odjeździe holenderskiej komisji brataniec Abduli, Said Reszyd, powrócił z pielgrzymki do Mekki, zaszczycony zielonym kaftanem oraz świetnym tytułem hadżiego. Z pokładu parowca, który go przywiózł, wykwitły snopy rakiet, w osiedli Abdulli całą noc rozlegało się bicie w bębny, a uczta powitalna przeciągnęła się aż do wczesnych godzin ranka. Reszyd był ulubionym synowcem i spadkobiercą Abdulli. Kochający ten stryj, spotkawszy raz Almayera na wybrzeżu, przystanął grzecznie dla wymiany uprzejmości i oświadczył uroczyście że pragnie z nim porozmawiać. Almayer przeczuł coś niedobrego i lękał się zasadzki — ale, naturalnie, przyjął zapowiedź odwiedzin z oznakami wielkiego rozradowania. Jakoż następnego wieczoru, zaraz po zachodzie słońca, zjawił się Abdulla w towarzystwie kilku siwobrodych Arabów i swego synowca. Młodzieniec ten o wyglądzie skończonego łajdaka i rozpustnika udawał najwyższą obojętność na wszystko co się dzieje. Ludzie z pochodniami ustawili się u podnóża schodów; goście zasiedli na kulawych krzesłach a Reszyd stanął osobno w cieniu, oglądając pilnie swoje rasowe, małe ręce. Almayer, zdumiony uroczystą postawą swoich gości, przysiadł na rogu stołu z charakterystycznym brakiem godności; Arabowie wlot zauważyli to i w spojrzeniach ich odmalowała się surowa nagana. Ale oto przemówił Abdulla, spoglądając mimo Almayera na czerwoną firankę, której lekkie drżenie zdradzało obecność kobiet po drugiej stronie. Przedewszystkiem złożył Almayerowi grzeczne życzenia z okazji długich lat, które przeżyli mieszkając obok siebie w sąsiedzkiej życzliwości, i wyraził pragnienie aby Allah użył mnogich lat życia miłemu sąsiadowi, radując jego szczęściem serca przyjaciół. Dalej napomknął grzecznie o uznaniu okazanem Almayerowi przez holenderską „commissie“ i wywiódł stąd pochlebny wniosek o wielkiem jego znaczeniu wśród własnego narodu. On sam — Abdulla — cieszy się także niemałem uznaniem wśród wszystkich Arabów, a synowiec jego Reszyd będzie dziedzicem jego stanowiska i wielkich bogactw. Reszyd otrzymał teraz godność hadżiego. Jest właścicielem kilku kobiet malajskich, ciągnął dalej Abdulla, ale czas już by wybrał sobie ulubioną żonę, pierwszą z czterech dozwolonych przez proroka. I przemawiając dalej z wyszukaną grzecznością wyłożył oniemiałemu Almayerowi, że w razie jego zgody na związek córki z prawowiernym i zacnym mężem jakim jest Reszyd, będzie ona panią wszystkich wspaniałości w jego domu i pierwszą żoną najpotężniejszego na wyspach Araba z chwilą gdy on — Abdulla — zostanie powołany przez Allaha do rajskiej szczęśliwości. „Ty wiesz, tuanie, — rzekł w końcu — tamte kobiety będą jej niewolnicami, a dom Reszyda jest wielki. Wisi tam wielkie zwierciadło w ramie świecącej jak złoto. Reszyd przywiózł z Bombaju wielkie sofy, i kosztowne dywany, i meble europejskie. Czegoż więcej może pragnąć dziewczyna?“ Osłupiały Almayer patrzył z przerażeniem na Araba, ten zaś odprawił świtę skinieniem ręki i przeszedł do bardziej poufnego tonu. Zakończył wreszcie wykazem materjalnych korzyści takiego związku i propozycją wypłacenia Almayerowi trzech tysięcy dolarów, mających stanowić dowód jego szczerej przyjaźni a zarazem cenę dziewczyny.
 Biedny Almayer bliski był szaleństwa. Gorejąc pragnieniem porwania Abdulli za gardło, musiał jednak pomyśleć o swem położeniu bez wyjścia wśród ludzi żyjących bezprawiem i zrozumiał konieczność dyplomatycznego załagodzenia sprawy. Zapanowawszy nad sobą, przemówił grzecznie i chłodno; zaznaczył, że dziewczyna jest jeszcze bardzo młoda i że miłuje ją jak źrenicę oka. Tuan Reszyd, będąc prawowiernym i hadżim, nie chciałby mieć zapewne niewiernej żony w haremie. Sceptyczny uśmiech Abdulli, wywołany tą uwagą, zamknął usta Almayerowi. Za mało dowierzał sobie aby ciągnąć dalej; nie śmiał wręcz odmówić ani też uciec się do jakiegoś wybiegu. Abdulla zrozumiał co znaczy to milczenie i powstał z miejsca żegnając Almayera salaamem pełnym powagi. Wyraził życzenie „tysiąca lat życia“ swemu przyjacielowi Almayerowi poczem zszedł wolno ze schodów, podtrzymywany z należytą troskliwością przez Reszyda. Niewolnicy wstrząsnęli pochodniami, deszcz iskier opadł w rzekę i orszak jął się zwolna oddalać. Wzburzony Almayer odetchnął z wielką ulgą i osunął się na krzesło. Śledził migotanie światełek aż zgasły między drzewami, a odgłos stąpań i szmer głosów ustąpiły zupełnej ciszy. Wkrótce zaszeleściła zasłona i Nina weszła na werandę. Rzuciła się w bujający fotel, gdzie spędzała dzień w dzień długie godziny. Oparta o poręcz kołysała się zlekka, przymknąwszy oczy; promienie włosów kryły jej twarz przed światłem zakopconej lampy. Almayer spojrzał na nią ukradkiem, lecz rysy jej były nieporuszone jak zwykle. Zwróciła głowę w stronę ojca i zapytała po angielsku, ku wielkiemu jego zdumieniu:
 — Czy to Abdulla był tutaj?
 — Tak — odrzekł Almayer — w tej chwili poszedł.
 — I czego on chciał, ojcze?
 — Chciał kupić ciebie dla Reszyda — odparł brutalnie Almayer w nagłym przypływie gniewu i spojrzał badawczo na dziewczę, jakby się spodziewał jakiegoś przejawu jej uczuć. Lecz Nina trwała w pozornym spokoju, patrząc wciąż sennie w czarną noc na dworze.
 Nastąpiło krótkie milczenie.
 — Bądź ostrożną, Nino, gdy jeździsz sama łódką po zatokach, — dodał Almayer, wstając z krzesła. — To popędliwy łotr, ten Reszyd i Bóg wie co mogłoby mu strzelić do głowy. Czy mnie słyszysz?
 Nina stała już przy wejściu, ująwszy firankę zawieszoną w drzwiach. Zwróciła się ku ojcu, odrzucając w tył nagłym ruchem ciężkie swoje warkocze.
 — Myślisz żeby się odważył? — spytała szybko i odwróciwszy się znów ku drzwiom, dodało ciszej — Nie, nie odważyłby się. Wszyscy Arabowie to tchórze.
 Almayer popatrzył na nią ze zdziwieniem. Nie położył się spać w hamaku. Jął chodzić z roztargnieniem po werandzie, przystając w zamyśleniu u balustrady. Lampa wypaliła się i zgasła. Pierwsza smuga świtu zajaśniała nad lasami; wilgotne powietrze przejęło go dreszczem. „Nic nie rozumiem“ — mruknął, układając się ociężale do snu. „Do licha z temi babami! Słowo daję, wyglądało mi na to że dziewczyna chce być porwana!“
 Poczuł że nieokreślony jakiś lęk wkrada mu się do serca i dreszcz wstrząsnął nim znowu.


ROZDZIAŁ IV

 Tegoż roku z nastaniem zachodniego mussonu niepokojące wieści przedostały się do Sambiru. Kapitan Ford przyszedł któregoś dnia do Almayera na wieczorną pogawędkę i przyniósł ostatnie numery dziennika „Straits Times“ z wiadomością o wojnie Aczyńskiej i nieudanej holenderskiej wyprawie. W górę rzeki płynęły nieliczne handlowe czółna; właściciele ich, Malaje z plemienia Nakhoda, wstępowali po drodze do Lakamby aby pogawędzić z mocarzem o niepewnym stanie rzeczy. Kiwano poważnie głowami nad zdzierstwem Holendrów, ich surowością — jednem słowem tyranją. Handel prochem doszczętnie już wytępili. W cieśninach makassarskich rewidują starannie każdy podejrzany statek handlowy! Nawet lojalna dusza Lakamby pogrążyła się w niezadowoleniu, gdyż cofnięto udzielone mu pozwolenie na kupno prochu. Krążownik Princess Amelia skonfiskował sto pięćdziesiąt beczek owego towaru, gdy po ryzykownej podróży cenny ładunek dobijał ujścia Pantai. Tych przykrych wieści udzielił Lakambie Reszyd, który — po swym matrymonjalnym zawodzie — puścił się w długą podróż wśród wysp w celach handlowych. Wiózł zapas prochu dla swego przyjaciela i został przyłapany właśnie w chwili gdy winszował sobie przebiegłości, dzięki której zmylił czujność władz. Gniew Reszyda skrupił się głównie na Almayerze; młody Arab podejrzewał że to biały doniósł władzom holenderskim o niszczącej wojnie między Arabami sprzymierzonymi z radżą, a plemionami Dajaków z nad górnej rzeki.
 Ku zdumieniu Reszyda radża przyjął jego skargi bardzo zimno i nie zawrzał chęcią pomsty na białym człowieku. Lakamba wiedział doskonale że Almayer daleki jest od mieszania się do spraw politycznych. Stosunek władcy do tego prześladowanego osobnika uległ przytem zasadniczemu przełomowi: nastąpiło pojednanie za pośrednictwem nowego przyjaciela Almayera, Daina Maruli.
 Almayer miał teraz przyjaciela. Wkrótce po wyruszeniu Reszyda w podróż Nina wracała wieczorem z samotnej wycieczki łódką, niesiona powolnym prądem. W jednej z zatoczek posłyszała plusk, niby ciężkich lin opadłych w wodę; jednocześnie doszedł jej uszu przeciągły śpiew jakim malajscy żeglarze uprzyjemniają sobie zwykle ciężką pracę. Przez gęste gałęzie krzewów kryjących ujście zatoki ujrzała wyniosłe maszty europejskiego żaglowca górujące nad wierzchołkami palm nipa; holowano go właśnie ku środkowi rzeki. Słońce już zaszło. Podczas krótkich chwil zmierzchu Nina spostrzegła że bryg, wspomagany prądem i wieczornym powiewem, kieruje się ku Sambirowi rozwinąwszy przedni żagiel. Wycofała łódkę z głównego koryta rzeki do jednej z licznych cieśninek oplątujących zadrzewione wysepki i płynęła żwawo w kierunku Sambiru, zanurzając wiosła w czarną, senną wodę. Łódka otarła się o wodne palmy i minęła błotniste wybrzeże, gdzie stateczne aligatory spoglądały na wioślarkę leniwym i obojętnym wzrokiem. Nim ciemność zapadła, Nina wypłynęła na szersze wody w miejscu gdzie zlewały się oba ramiona rzeki. Bryg stał już tu na kotwicy ze zwiniętemi żaglami; na pokładzie nie było żywej duszy. Chcąc dostać się do domu stojącego na niskim przylądku w widłach rzecznych, Nina musiała przepłynąć na drugi brzeg tuż obok żaglowca. Wgórę obu ramion Pantai światełka błyszczące już w nadbrzeżnych i nawodnych chatach odbijały się w spokojnym nurcie. Przez szeroko rozlaną dal rzeki niósł się gwar jakichś głosów, płacz dziecka i dudnienie drewnianego bębna, a z dalekich ciemności nadpłynęły nawoływania powracających rybaków. Nina wstrzymała łódkę, zaniepokojona niezwykłym widokiem europejskiego statku, ale przyszło jej zaraz na myśl, że mrok jest dość gęsty, aby mogła przedostać się niepostrzeżenie. Ukląkłszy na dnie czółna, jęła szybko wiosłować; podana naprzód, czujna na podejrzane szelesty, sterowała ku pomostowi Lingarda i Sp., a za przewodnika służyło jej jaskrawe światło lampy, padające na bielone ściany domku Almayera. Pomost skryty był w ciemnościach pod zwisłemi krzakami; zanim zdołała go dostrzec rozległ się głuchy łomot, jakgdyby wielka łódź uderzyła o zbutwiałe pale. Szept przyciszonej rozmowy doszedł uszu Niny; zbliżywszy się jeszcze bardziej dojrzała ową łódź, której biała barwa i wielkie rozmiary zdradzały przynależność do brygu. Zatrzymała w mig czółno i szybkim ruchem wiosła odsadziła się daleko od pomostu, sterując ku drobnej rzeczułce przepływającej obok podwórza. Wysiadła na błotnistem wybrzeżu i szła ku domowi po wydeptanej trawie. Z lewej strony, skroś lasku bananów przesiewał się czerwony blask kuchennego ogniska; śmiech kobiecy dochodził stamtąd w wieczornej ciszy. Nina odgadła że niema matki w pobliżu, gdyż śmiech i obecność pani Almayer nie godziły się z sobą. „Matka jest pewnie w domu“ pomyślała i wbiegła lekko po uginającej się, pochyłej kładce, która wiodła do tylnych drzwi i wąskiego korytarza dzielącego dom na dwie części. W głębokim mroku przy drzwiach stał wierny Ali.
 — Kto to przyszedł? — spytała Nina.
 — Przybył wielki mąż malajski — odszepnął gorączkowo Ali. — Bardzo bogaty mąż. Tam stoi sześciu ludzi z włóczniami. Prawdziwy wojownik! rozumiesz, Mem Nina? Jego suknia jest bardzo wspaniała. Widziałem jego suknię. Tak się świeci! Co za klejnoty! Nie idź tam, Mem Nina. Tuan powiedział: niewolno, ale stara Mem poszła. Tuan będzie zły. Miłosierny Allahu! jakie ten mąż ma klejnoty!
 Nina prześlizgnęła się obok wyciągniętej ręki niewolnika i weszła do korytarza. Na drugim jego końcu, w purpurowym żarze przesianym przez zasłonę dostrzegła małą, ciemną postać skuloną przy ścianie; to pani Almayer pasła oczy i uszy tem co się działo na werandzie. Nina zbliżyła się aby skorzystać także z rzadkiej sposobności zobaczenia i usłyszenia czegoś nowego, lecz natknęła się na wyciągniętą rękę matki, która przyciszonym głosem nakazała jej milczenie.
 — Czy widziałaś ich? — odezwał się zdyszany szept Niny.
 Pani Almayer zwróciła twarz ku dziewczęciu; zapadłe jej oczy mieniły się dziwnym blaskiem w czerwonym półcieniu firanki.
 — Widziałam go — odrzekła prawie niedosłyszalnie, ściskając w kościstych palcach rękę córki. — Wielki radża przybył do Sambiru — Syn Niebios! — mruczała do siebie stara kobieta. — Odejdź, dziewczyno!
 Stały obie tuż przy zasłonie. Nina usiłowała znaleźć się jaknajbliżej szpary, lecz pani Almayer broniła swej pozycji z gniewnym uporem. Po drugiej stronie zasłony nastała przerwa w rozmowie. Słychać było oddechy kilku ludzi, pobrzęk jakichś ozdób i dźwięk metalowych pochew lub miedzianych naczyń siri, podawanych z rąk do rąk. Pani Almayer i Nina mocowały się w milczeniu. Nagle ktoś poruszył się na werandzie i na zasłonę padł cień od barczystej postaci Almayera. Kobiety przerwały walkę i zastygły w ciszy.
 Almayer powstał z krzesła; chciał odpowiedzieć gościowi i obrócił się tyłem do korytarza, nie wiedząc, co się dzieje po drugiej stronie firanki. W głosie jego przebijał żal i pewne zniecierpliwienie.
 — Zwróciłeś się nie tam gdzie trzeba, tuanie Marula, jeżeli chcesz prowadzić handel. Byłem niegdyś kupcem ale teraz już nie jestem. Nie wierz, choćby ci w Sambirze mówili co innego. Żadnego towaru nie znajdziesz w moim domu; nie mam nic na sprzedaż i sam niczego nie potrzebuję. Udaj się do radży, o tam gdzie ogniska palą się na brzegu; za dnia widać jego domy po drugiej stronie rzeki. On ci da pomoc i będzie handlował z tobą. Albo jeszcze lepiej zwróć się do Arabów — ciągnął gorzko Almayer, wyciągając rękę ku Sambirowi. — Abdulla, to jest człowiek jakiego ci potrzeba. Niema rzeczy którejby nie kupił i niema rzeczy którejby nie sprzedał. Wierzaj mi, że ja go znam dobrze.
 Chwilkę czekał na odpowiedź, poczem dodał:
 — Wszystko to jest prawdą i nic więcej nie mam do powiedzenia.
 Nina, odepchnięta przez matkę, usłyszała w odpowiedzi miękki, spokojny głos o równem brzmieniu, właściwem wysoko urodzonym Malajom:
 — Któżby wątpił o słowach białego tuana? Ale mężczyzna szuka przyjaciół tam gdzie serce mu każe. Czyż to nie jest także prawdą? Przyszedłem o późnej godzinie, bo mam do powiedzenia coś czego rad wysłuchasz, tuanie. Jutro udam się do sułtana; każdy handlarz pragnie przyjaźni wielkich mężów. Wrócę tutaj aby rzec poważne słowa, jeśli taką jest twoja wola. Nie pójdę do Arabów. Ich łgarstwa są bardzo wielkie. I czemże oni są? Chelakka!
 Głos Almayera zabrzmiał teraz nieco uprzejmiej.
 — Jak sobie życzysz, tuanie. Mogę wysłuchać cię jutro o każdej porze, jeśli masz mi coś do powiedzenia. Ale po rozmowie z Lakambą nie zechcesz tu wracać, Inchi Dainie. Zobaczysz. Tylko pamiętaj: ja z Lakambą nie chcę mieć nic do czynienia. Możesz mu to powiedzieć. Właściwie — cóż ty i ja mamy z sobą wspólnego?
 — Teraz już znam cię, tuanie! Porozumiemy się jutro. Mówię trochę po angielsku, więc będziemy mogli swobodnie rozmawiać, nikt nas nie zrozumie. A przytem —
 Urwał nagle, pytając ze zdziwieniem:
 — Co to za hałas, tuanie?
 Almayer słyszał także wzrastający hałas i szarpaninę z tamtej strony firanki. Ciekawość Niny brała widać górę nad przesadnemi pojęciami pani Almayer o kwestjach tyczących się przyzwoitości. Słychać było wyraźnie ciężkie oddechy a firanka wstrząsała się chwilami. Walka była głównie fizyczna, choć pani Almayer nie szczędziła i gniewnych napomnień, odznaczających się jak zwykle brakiem wszelkiego logicznego związku oraz nieprzebraną obfitością przekleństw.
 — Ty bezwstydna kobieto! Czy jesteś niewolnicą? — wrzeszczała rozgniewana matrona. — Zasłoń twarz, nędzny podrzutku! Ty biała żmijo, nie puszczę ciebie!
 Na twarzy Almayera odbiło się zakłopotanie i zarazem wątpliwość czy byłoby wskazanem pośrednictwo między matką a córką. Spojrzał na swego malajskiego gościa, który z ubawioną miną oczekiwał w milczeniu na koniec zajścia.
 — To nic, to tylko kobiety, — odezwał się Almayer i machnął pogardliwie ręką.
 W odpowiedzi na to wyjaśnienie Malaj skłonił poważnie głowę, a twarz jego przybrała wyraz pogodnej obojętności zgodnie z wymaganiami etykiety. Walka za firanką ucichła i widocznie młodsza wola postawiła na swojem, gdyż rozległ się klekot sandałów pani Almayer i cichnąc zamarł w oddali.
 Pan domu uspokoił się; chciał podjąć przerwaną rozmowę, lecz uderzyła go nagła zmiana w wyrazie twarzy gościa. Odwrócił się i ujrzał Ninę stojącą we drzwiach.
 Po odwrocie pani Almayer z pola bitwy Nina uniosła zdobytą firankę z wykrzykiem: „To tylko kupiec!“ i stanęła w progu w pełnem świetle, na ciemnem tle korytarza. Zwichrzone jej włosy świadczyły o niedawnej walce, usta rozchylone drżały, a gniewny blask nie wygasł jeszcze we wspaniałych, świetlistych oczach. Ogarnęła spojrzeniem grupę biało odzianych wojowników stojących nieruchomo z włóczniami w ciemnym, oddalonym kącie werandy i wzrok jej utkwił z ciekawością w przywódcy okazałego orszaku. Dain Marula stał naprzeciwko niej nieco z boku. Uderzony pięknością niespodzianego zjawiska zgiął się w niskim pokłonie z dłońmi złożonemi nad głową, na znak hołdu świadczonego zwyczajem malajskim tylko wielkim tej ziemi. Jaskrawe światło lampy mieniło się w złotych haftach zdobiących czarny, jedwabny kaftan Malaja; snop iskier tryskał z drogocennej rękojeści krissa zatkniętego za szeroki pas, który ujmował w biodrach gęste fałdy czerwonego sarongu. Wspaniałe kamienie, zdobiące ciemne palce rąk Daina, jarzyły się tęczowo. Wyprostował się szybko po niskim pokłonie i wsparł rękę ruchem pełnym wdzięku i swobody na rękojeści ciężkiego miecza o krótkiej pochwie, zdobnej jaskrawo barwionemi frendzlami z końskiego włosienia.
 Nina, stojąc we drzwiach, patrzyła na giętką postać Malaja; średniego był wzrostu, lecz szerokie jego barki zdradzały wielką siłę. Z pod zwojów niebieskiego turbana o strzępiastych końcach, spuszczonych malowniczo na lewe ramię, wyglądała twarz kipiąca zuchwałą radością życia a jednak nie pozbawiona wyrazu pewnej godności. Kwadratowe szczęki, czerwone, wydatne wargi, ruchome nozdrza i wyniosły ruch głowy zdradzały istotę nawpół dziką, nieokiełznaną, a może i okrutną; zacierały wrażenie aksamitnej, prawie kobiecej łagodności spojrzenia o wyrazie tak znamiennym dla malajskiej rasy. Ochłonąwszy nieco ze zdumienia Nina ujrzała oczy Malaja wparte w nią z tak nieposkromionym wyrazem zachwytu i pożądania, że ogarnął ją nieznany dotąd poryw wstydu; rozkoszny niepokój przeniknął nawskroś całą jej istotę. Strwożona niezwykłością tych wrażeń zatrzymała się w progu i instynktownie zakryła twarz firanką, lecz oko, część policzka i zbłąkany promień włosów pozostały niezasłonięte. Przykuwał ją nieodparcie widok tego wspaniałego, nieulękłego męża; jakże niepodobny był do kupców widywanych dotychczas na tej samej werandzie!
 Dain Marula, olśniony nieoczekiwanem zjawiskiem, zapomniał o Almayerze, o brygu, o świcie zagapionej w niemym podziwie, o celu swych odwiedzin; zapomniał o całym świecie, ogarnięty przemożnem pragnieniem aby rozkoszować się jaknajdłużej cudnem zjawiskiem, spotkanem tak niespodzianie w miejscu tak — według niego — nieodpowiedniem.
 — To moja córka — rzekł zmieszany Almayer. — Nic nie szkodzi. Białe kobiety mają inne zwyczaje — pewno wiesz o tem, tuanie, ponieważ wiele podróżowałeś. No ale już późno. Jutro skończymy naszą rozmowę.
 Dain zgiął się w niskim pokłonie. Ostatni raz jeszcze rzucił wzrokiem na Ninę, usiłując zawrzeć w tem spojrzeniu nieprzeparty swój zachwyt. W następnej chwili podał Almayerowi rękę z uprzejmością i powagą, a na jego twarzy malowała się kamienna obojętność jak gdyby wogóle istnienia kobiet nie przeczuwał. Ludzie Daina oddalili się długim sznurem; ruszył wnet za nimi a śladem jego postępował krępy Sumatryjczyk o dzikim wyglądzie, przedstawiony uprzednio jako dowódca brygu.
 Nina podeszła do balustrady. Światło księżyca przewijało się po stalowych ostrzach włóczni wojowników zmierzających gęsiego do przystani; mosiężne obręcze na ich nogach pobrzękiwały rytmicznie. Po chwili łódź odbiła od brzegu i ukazała się w pełnem świetle miesiąca, majacząc niby ciemna, bezkształtna masa w lekkiej mgle wiszącej nad rzeką. Wydało się Ninie że widzi u rufy wdzięczną postać męską na tle rozpostartego żagla, lecz po chwili wszystkie kontury zamazały się i rozpłynęły w zwojach białych oparów otulających środek rzeki.
 Almayer zbliżył się do córki. Wsparł się obu rękami o poręcz i spoglądał markotnie na stos śmieci i potłuczonych butelek u stóp werandy.
 — Co znaczył ten hałas przed chwilą? — sarknął gniewnie nie podnosząc oczu. — Niech was doprawdy! Czego chciała twoja matka? A ty dlaczego się pokazałaś?
 — Matka nie chciała mnie puścić, — odpowiedziała Nina. — Gniewa się na mnie i mówi że ten człowiek który dopiero co odszedł, to wielki radża. Myślę teraz że ona ma rację.
 — Widzę że powarjowałyście obie — warknął Almayer. — Cóż to cię może obchodzić? albo ją, albo kogokolwiek? Ten człowiek chce zbierać po wyspach trepang i ptasie gniazda — oto co mi powiedział ten wasz radża! Przyjdzie tu jutro. Życzę sobie abyście się trzymały zdaleka od domu i pozwoliły mi zająć się spokojnie interesami.
 Na drugi dzień Dain Marula zjawił się znowu i miał długą rozmowę z Almayerem. Nawiązali przyjazny i zażyły stosunek który zwracał ogólną uwagę, póki ludność Sambiru nie przywykła do widoku gęstych ognisk zapalonych w kampongu białego, gdzie ludzie Maruli grzali się nocną porą w czas północno-wschodniego mussonu. Pan ich wiódł tymczasem długie narady z tuanem Putih, jak nazywano Almayera. Nowy kupiec wzbudził w Sambirze ogólne zaciekawienie. Czy widział się z sułtanem? Co mu sułtan powiedział? Czy ofiarował sułtanowi jakie dary? Co będzie sprzedawał? a co będzie kupował? Mieszkańcy bambusowych chat z nad rzeki zajmowali się gorliwie temi zagadnieniami. Nawet w bardziej okazałych siedzibach: w domu Abdulli, w posiadłościach najbogatszych kupców: Arabów, Chińczyków i Bugisów — podniecenie umysłów było wielkie i długotrwałe. Proste słowa, w jakich młody kupiec opowiadał chętnie swoje dzieje, nie znajdowały posłuchu u podejrzliwych mieszkańców Sambiru. A jednak miały wszelkie pozory prawdy. Mówił że jest kupcem i że ma na sprzedaż ładunek ryżu. Nie będzie kupował gutaperki ani wosku. Swej licznej załogi użyje do zbierania trepangu na koralowych rafach poniżej ujścia rzeki; zamierza także poszukiwać ptasich gniazd na lądzie. Te dwa rodzaje towaru gotów jest nabyć o ileby były na sprzedaż. Dalej mówił że pochodzi z Bali i jest braminem. Ten ostatni fakt można było stwierdzić, bo młody kupiec nie przyjmował żadnego pożywienia podczas swych częstych odwiedzin w domach Lakamby i Almayera. Do Lakamby udawał się zwykle nocą na długotrwałe posłuchania. Babalaczi, który uczestniczył zawsze w tych spotkaniach mocarza z kupcem, umiał pozbyć się natrętów usiłujących dowiedzieć się o treści tak długich i częstych rozmów. Gdy poważny Abdulla zadawał mu od niechcenia wielce dworne zapytania, Babalaczi szukał ucieczki w niezmiernej prostocie odpowiedzi a umiał przytem nadać swemu jedynemu oku wyraz zupełnej bezmyślności.
 — Jestem tylko niewolnikiem swojego pana — szeptał wahająco, poczem — niby decydując się nagle na jakieś niebaczne zwierzenie — zawiadamiał o kupnie ryżu dokonanym przez Lakambę i powtarzał kilkakrotnie uroczystym i tajemniczym tonem: „Sto wielkich worków kupił sułtan! sto worków, tuanie!“ Abdulla, przeświadczony że chodzi tu o wiele ważniejsze sprawy, przyjmował jednak informację z wszelkiemi oznakami zdziwienia oraz szacunku i rozchodzili się każdy w swoją stronę. Arab przeklinał w duchu nędznego psa, a Babalaczi wędrował dalej drożyną pełną kurzu i kiwał się, wytknąwszy naprzód brodę porosłą rzadkiemi siwemi włosami — podobny do ciekawego kozła, który puścił się na jakąś zakazaną wyprawę. Dwoje bacznych oczu śledziło jego poruszenia. Dżim Eng, dostrzegłszy w oddali Babalacziego, otrząsał się z odrętwienia zwykłego u nałogowych palaczy opjum; chwiejnym krokiem wychodził aż na środek ścieżki i oczekiwał nadejścia znakomitego męża aby go do siebie zaprosić. Lecz dyskrecja Babalacziego umiała odeprzeć nawet atak przyjacielskiej serdeczności popartej tęgim dżynem, dolewanym hojnie ręką gościnnego Chińczyka. Dżim Eng musiał wkońcu uznać się za pokonanego: pozostawał sam na sam z pustą butelką, równie mądry jak i przedtem, i spoglądał smętnie za oddalającą się postacią sambirskiego statysty, którego zawiła i kręta droga wiodła jak zwykle do kampongu Almayera.
 Od chwili, gdy za pośrednictwem Daina nastąpiło pojednanie między jego białym przyjacielem a Lakambą, jednooki dyplomata stał się znów częstym gościem w domu Holendra. Można go było spotkać tam o każdej porze ku wielkiej odrazie Almayera; wałęsał się z roztargnioną miną po werandzie, siedział przycupnięty gdzieś w korytarzu, lub też wyglądał znienacka z za węgła, a zawsze był gotów wdać się w poufną pogawędkę z panią Almayer. Stosunek jego do pana domu cechowała wielka płochliwość; snać podejrzewał że uczucia, rozpierające na jego widok serce białego, mogłyby znaleźć niepożądane ujście w nagłem kopnięciu. Ulubionem jego schroniskiem była kuchenna szopa, gdzie stał się codziennym gościem. Przysiadał na piętach obok krzątających się kobiet i trwał tak godziny całe z głową wspartą o kolana oplecione chudemi ramionami; samotne jego oko błądziło niespokojnie na wszystkie strony, uzupełniając ten żywy wizerunek czujnej brzydoty. Almayer chciał nieraz poskarżyć się Lakambie na natręctwo jego premjera, lecz Dain mu to odradził.
 — Nie możemy zamienić dwóch słów, aby ten nie słyszał! — narzekał Almayer.
 — A więc przyjdź, tuanie, na pokład brygu, tam porozmawiamy swobodnie — odparł Dain ze spokojnym uśmiechem. — To nic nie szkodzi że się ten człowiek tu wałęsa; Lakamba myśli że wie o wszystkiem. A może sułtan podejrzewa mnie o chęć ucieczki? Pozwól tuanie, niech jednooki krokodyl wygrzewa się w twoim kampongu.
 Almayer przyzwolił ale niechętnie. Mrucząc niewyraźne groźby spoglądał z pod oka na wiekowego statystę, który przesiadywał ze spokojnym uporem przy rodzinnym kotle z ryżem.


ROZDZIAŁ V

 Rozgorączkowani mieszkańcy Sambiru ochłonęli stopniowo. Przyzwyczajono się z czasem do widoku ludzi krążących między domem Almayera a statkiem, który stał na kotwicy u przeciwległego brzegu. Niezwykły pośpiech, z jakim czeladź Almayera zabrała się do naprawienia starych czółen, nie wadził już kobietom sambirskim w należytem wykonywaniu czynności gospodarczych. Nawet zawiedziony Dżim Eng przestał dręczyć swój mętny umysł handlowemi zagadkami; za pośrednictwem fajki z opjum pogrążał się w stan błogiej niepamięci i zostawiał w spokoju Babalacziego, który mijał jego chatę nie zwracając pozornie niczyjej uwagi.
 Owego skwarnego popołudnia sambirski statysta, nie zatrzymany przez żaden przyjacielski wywiad, wyciągnął swoje czółenko z pod krzaków gdzie chował je zwykle podczas odwiedzin w domu Almayera. Opustoszała rzeka skrzyła się w prostopadłych promieniach słońca. Babalaczi wiosłował powoli i od niechcenia, skurczony na dnie łódki pod swym olbrzymim kapeluszem, kryjąc się przed palącym żarem odbitym od wodnej tafli. Nie spieszyło mu się wcale. Pan jego, Lakamba, spoczywa jeszcze o tej godzinie. Babalaczi zdąży przybyć przed jego obudzeniem i powita go ważnemi nowinami. Czy władca okaże niezadowolenie? Czy stuknie z gniewem hebanową laską o podłogę i przerazi swego sługę gwałtownemi słowami bez związku? Czy też przysiądzie na piętach z dobrotliwym uśmiechem, pocierając rękami o brzuch ruchem sobie właściwym i splunie obficie w miedziane naczynie, przyczem mruknie coś pochlebnie a przytwierdzająco? Takie myśli zaprzątały Babalacziego, gdy manewrował zręcznie wiosłem płynąc w kierunku kampongu, którego częstokół wyglądał z za gęstego listowia nawprost domku Almayera.
 Babalaczi miał istotnie zdać sprawę z ważnych rzeczy. Nareszcie coś pewnego na potwierdzenie wszystkich podejrzeń. Od niejakiego czasu zwróciła jego uwagę skryta poufałość, przebijająca w stosunku Daina do córki Almayera. Dostrzegł tajne spojrzenia, podsłuchał jak zamieniali krótkie, palące słowa. Lakamba słuchał tych doniesień ze spokojem i widocznem niedowierzaniem. Ale teraz Babalaczi przekona go: zdobył nareszcie niezbity dowód. Tegoż ranka, gdy o świcie łowił ryby w zatoce niedaleko chaty Bulangiego, minęło go długie czółno Niny; siedziała w rufie pochylona nad Dainem, wyciągniętym na dnie łodzi z głową opartą o jej kolana. Widział ich dokładnie. Puścił się wślad za nimi, ale zaczęli wkrótce wiosłować i znikli mu z oczu. Chwilę później zobaczył w drobnej łódeczce sjamską niewolnicę Bulangiego płynącą w kierunku osady ze swemi plackami na sprzedaż. Ona także musiała ich dostrzec o szarym świcie. Babalaczi uśmiechnął się do siebie złośliwie na wspomnienie zmienionej twarzy dziewczęcia, badawczego jej spojrzenia, i głosu który drżał gdy odpowiadała na zapytania. Dain Marula nie był snać obojętny tej małej Taminie. To doskonałe! Babalaczi parsknął głośnym śmiechem, lecz nagle spoważniał i dziwnym zbiegiem myśli jął zgadywać za jaką cenę Bulangi byłby skłonny do odstąpienia dziewczyny. Pokiwał smutnie głową, wspominając że Bulangi jest człowiekiem twardym; przed kilku tygodniami mało mu było stu dolarów za Taminę! Tu spostrzegł się że podczas jego rozmyślań prąd uniósł łódkę za daleko. Otrząsnął się z przygnębienia wywołanego refleksjami nad chciwością Bulangiego i kilku uderzeniami wiosła skierował czółenko do przystani w siedzibie radży.
 Tegoż popołudnia Almayer chodził wzdłuż brzegu, czuwając nad ludźmi zajętymi przy naprawie łodzi. Powziął nareszcie ostateczną decyzję. Kierując się wskazówkami z notatnika Lingarda, postanowił wyruszyć na poszukiwanie owych bogatych pokładów złota. Gdy je odnajdzie, dość mu będzie sięgnąć ręką aby stać się panem nieprzebranych bogactw i przeżyć na jawie sen młodych lat. Zapatrzony w olśniewające rezultaty swoich planów, przypuścił do tajemnicy Daina Marulę aby uzyskać potrzebną pomoc i pogodził się z Lakambą. Poświęcił swoją dumę, honor i posłuszeństwo wobec prawa, wchodząc w spółkę ze wstrętnym sobie człowiekiem. Wiedział jednak że wobec olbrzymiego ryzyka przedsięwzięcia koniecznym jest współudział Lakamby, który zobowiązał się pomóc mu zastrzegając sobie udział w zyskach. Wielkie niebezpieczeństwa groziły wyprawie, lecz Marula był odważny; ludzie jego zdawali się dorównywać męstwem swojemu wodzowi, a wobec poparcia Lakamby powodzenie było zapewnione.
 W ciągu ostatnich dwóch tygodni pochłonęły Almayera przygotowania do wyprawy; chodził wśród swych robotników i niewolników pogrążony jak gdyby we śnie, choć przytomny; praktyczne szczegóły tyczące się wyekwipowania łodzi mieszały mu się z wyrazistemi obrazami niesłychanych bogactw, które przysłaniały mu nędzę codziennego życia; palące słońce, błotniste i cuchnące wybrzeża znikły wobec przepysznych wizji wspaniałej egzystencji oczekującej na niego i na Ninę. Nie widywał prawie Niny przez te ostatnie dni, choć ukochana córka zawsze była obecna w jego myślach. Nie zwracał prawie uwagi na Daina, którego ciągła obecność w domu wydawała mu się zupełnie naturalną teraz gdy łączyły ich wspólne sprawy. Spotkawszy młodego wodza witał go z roztargnieniem i mijał, unikając na pozór jego towarzystwa. Usiłował zapomnieć o nienawistnej rzeczywistości pogrążając się w pracy albo dając się unieść wyobraźni wysoko ponad szczyty drzew, gdzie wespół z wielkiemi białemi chmurami dążył na zachód w stronę raju Europy, który czekał na przyszłego miljonera ze wschodu. A i Marula nie ubiegał się już teraz o towarzystwo białego człowieka; interes był ubity i nie pozostawało nic więcej do omówienia. Jednak Dain tkwił stale gdzieś w pobliżu domu, choć rzadko zatrzymywał się dłużej na wybrzeżu podczas codziennych wizyt w domu białego. Spokojnym krokiem przechodził przez środkowy korytarz domku i szedł do ogrodu, gdzie w kuchennej szopie nad rozpalonem ogniskiem kołysał się kocioł z ryżem pod czujnem okiem pani Almayer. Omijając zdala to miejsce skąd dochodziły kłęby czarnego dymu i świergot miękkich głosów kobiecych, skręcał na lewo. Na skraju plantacji bananów rosła kępa palm i mangowców, tworząc cienisty gaik oddzielony kilku krzewami. Przenikały tu tylko wybuchy śmiechu i daleki szczebiot dziewcząt służebnych. Dostawszy się tam Dain stawał się niewidzialnym; opierał się o gładki pień wyniosłej palmy i czekał w ukryciu z błyszczącemi oczyma i spokojnym uśmiechem, nasłuchując szelestu zeschłej trawy pod lekkiemi stopami.
 Od pierwszej chwili gdy oczy jego spoczęły na Ninie, uczuł w głębi serca pewność, że ta — według niego — najpiękniejsza w świecie kobieta będzie do niego należeć. Nieuchwytny prąd wzajemnego porozumienia przebiegł między nimi, jednocząc dzikie ich natury. Dain nie potrzebował zachęcających uśmiechów pani Almayer aby chwytać każdą sposobność zbliżenia się do dziewczyny. A ona odwracała wstydliwie twarz gdy mówił do niej i zaglądał jej w oczy, lecz czuła każdej chwili że nieulękły ten mąż — który szepcze palące słowa tak chętnie przez nią słuchane — jest jej przeznaczeniem, że wymarzyła go sobie w snach — i oto stoi przed nią, dziki i zuchwały, gotów zadać wrogowi cios błyszczącym krissem lub ogarnąć namiętnym uściskiem ukochaną kobietę — żywy wzór malajskiego wodza według tradycji jej matki.
 Z dreszczem rozkosznej trwogi uświadomiła sobie tajemniczą swoją jedność z tym człowiekiem. Słuchając jego słów doznała wrażenia że wskrzesił ją do nowego bytu: przy nim dopiero odczuła pełnię życia. W milczeniu i z twarzą nawpół zasłoniętą, jak przystało malajskiej dziewczynie, poddawała się fali sennego szczęścia, a Dain rzucał do jej stóp skarby namiętnej miłości w nieokiełznanym porywie dzikiej natury, nie znoszącej przymusu ni opanowania.
 Wiele takich rozkosznych godzin zdających się być jedną chwilką przeżyli w mangowym gaju za osłoną krzewów. Hasło do rozłąki dawał ostry głos pani Almayer, która podjęła się łatwego zadania: czuwała aby jej mąż nie zmącił gładkiego biegu miłosnych spraw córki, cieszących się jej łaskawem i gorliwem poparciem. Patrzyła z dumą i szczęściem na bezpamiętną miłość Daina; był to w jej przekonaniu wielki, potężny wódz, którego wspaniałomyślna szczodrość zaspakajała hojnie jej chciwe instynkty.
 W przeddzień owego ranka kiedy Babalaczi przekonał się naocznie o słuszności swych podejrzeń, Dain i Nina pozostali dłużej niż zwykle w cienistem schronieniu. Posłyszeli ostrzegawczy krzyk pani Almayer, gdy na werandzie rozległy się już ciężkie kroki jej męża i opryskliwy głos domagający się wieczerzy. Marula przesadził lekko niski płot bambusowy i przedzierał się chyłkiem przez plantację bananów ku błotnistemu wybrzeżu zatoki, Nina zaś szła wolno ku domowi aby przygotować wieczerzę dla ojca, jak to co dnia czyniła. Almayer był szczęśliwy tego wieczoru. Przygotowania do wyprawy skończą się wkrótce; jutro spuści łodzie na wodę. Uczuł się posiadaczem nieprzebranych skarbów i z łyżką w ręku zapomniał o talerzu z ryżem, rozmyślając nad urządzeniem olbrzymiej uczty którą wyda za przybyciem do Amsterdamu. Od czasu do czasu wyrywały mu się jakieś bezładne słowa. Nina leżała w bujającym fotelu, słuchając z roztargnieniem. Przygotowania do wyprawy! złoto! cóż ją to wszystko może obchodzić? Ale gdy ojciec jej wymówił imię Daina, zamieniła się cała w słuch. Dain ma popłynąć jutro brygiem wdół rzeki, mówił Almayer; nieobecność jego potrwa kilka dni. Znowu zwłoka! to doprawdy nieznośne. Wyruszą natychmiast po jego powrocie; niema czasu do stracenia, bo rzeka zaczyna przybierać. Może nawet przybierze bardzo znacznie. Tu Almayer odepchnął niecierpliwie talerz i wstał od stołu. Ale Nina przestała go teraz słyszeć. Dain odjeżdża! Zrozumiała czemu zażądał, by o świcie spotkała się z nim w zatoce Bulangiego. Wspomniała spokojny, władczy jego głos. Jakąż rozkoszą jest spełnianie jego rozkazów! Zatroszczyła się nagle, czy jej łódeczka gotowa i czy znajdzie w niej wiosło? Trzeba będzie wypłynąć o czwartej zrana — już za kilka godzin.
 Wstała z fotelu; musi wypocząć — o świcie czeka ją długa przejażdżka. Lampa paliła się ciemno, a ojciec znużony całodziennym trudem leżał już w hamaku. Zgasiła lampę i weszła do dużego pokoju z lewej strony korytarza, gdzie sypiały obie z matką. W kącie, na stosie mat służących pani Almayer za posłanie, nie było nikogo. Nina zobaczyła matkę schyloną nad wielką, drewnianą skrzynią, której wieko było podniesione. Na podłodze stała łupina z kokosowego orzecha napełniona olejem, z bawełnianą szmatką zamiast knota. Blask kaganka prześwietlał smugi czarnego, woniejącego dymu, otaczając czerwoną aureolą postać pani Almayer. Plecy jej były zgięte, a głowa i ramiona chowały się w wysokiej skrzyni. Widocznie przewracała coś na dnie, bo dochodził stamtąd łagodny dźwięk srebrnych pieniędzy. Nie zwróciła zrazu uwagi na obecność córki. Nina stała obok niej w milczeniu, patrząc na małe woreczki z grubego płótna ustawione na dnie skrzyni. Pani Almayer wyjmowała garściami błyszczące guldeny i dolary meksykańskie; rozwarłszy dłonie, patrzyła jak pieniądze sypią się z powrotem do skrzyni przez jej krogulcze palce. Upajała ją dźwięczna muzyka srebra, a w oczach jej odbijały się błyski nowych monet. — „Ten worek, i drugi, i jeszcze jeden! — mruczała zcicha. — On mi da jeszcze więcej — da mi tyle, ile zażądam. On jest potężnym radżą — synem niebios — a ona będzie wielką rani! To wszystko dał mi za nią! A za mnie nikt nikomu nie zapłacił! Jestem tylko niewolnicą. Nie! ja jestem matką wielkiej rani!“ — Zamilkła spostrzegłszy córkę. Zatrzasnęła gwałtownie wieko i nie podnosząc się z ziemi spojrzała na Ninę, która stała przy niej z bladym uśmiechem na sennej twarzy.
 — Widziałaś! — prawda, że widziałaś! — krzyknęła ostrym głosem. — To wszystko moje. Za ciebie to dostałam. Jeszcze nie dosyć! Będzie musiał dać więcej nim zabierze cię na tę południową wyspę, gdzie jego ojciec jest królem. Czy mnie słyszysz? Jesteś więcej warta, wnuko radżów! — więcej! więcej!
 Z werandy ozwał się zaspany głos Almayera, nakazujący milczenie. Pani Almayer zdmuchnęła światło i wpełzła na czworakach do swego kąta. Nina wyciągnęła się na stosie mat z rękami splecionemi pod głową; przez otwór w ścianie zastępujący okno patrzyła w gwiazdy mrugające na czarnem niebie i czekała chwili, gdy trzeba będzie udać się na umówione miejsce. Ciche szczęście przepełniało ją na myśl o tem spotkaniu w głębi puszczy, zdala od ludzkich oczu i siedzib. Dusza jej zapadała znowu w dzikość, której nie zdołało wytępić zetknięcie z cywilizacją, oddziałującą na nią ongi za pośrednictwem pani Vinck. Uczucie dumy i zarazem lekkiego pomieszania ogarnęło ją na myśl o wysokiej cenie, jakiej zażądała za nią doświadczona matka, lecz uspokoiło ją wspomnienie wymownych spojrzeń i słów Daina. Przymknęła oczy, przejęta słodkim dreszczem w przeczuciu oczekiwanego spotkania.
 Bywają okoliczności, w których i dziki, i tak zwany cywilizowany człowiek doznają jednakowych uczuć. Można przypuścić, że Dain Marula nie był zbytnio oczarowany przyszłą teściową i że nie pochwalał zachłanności tej zacnej kobiety na błyszczące guldeny. Lecz owego ranka — kiedy Babalaczi odłożył na bok troski państwowe i oddał się badaniu sieci zastawionych w zatoce Bulangiego — Dain nie doznawał żadnych uczuć prócz niecierpliwości i tęsknoty. Dotarł do wysepki której wschodni brzeg tworzył wyżej wspomnianą zatoką, ukrył łódkę w krzakach i szedł wielkiemi krokami, przedzierając się niecierpliwie przez gałęzie gęstego leśnego podszycia skrzyżowane nad ścieżką. Ze względu na ostrożność nie dojechał do samego miejsca spotkania, jak to zrobiła Nina; zostawił czółno w głównem korycie rzeki z przeciwległej strony wyspy. Gęsta, ciepła mgła ogarnęła go zaraz, ale zdołał dostrzec na lewo dalekie światełko w domu Bulangiego. Od tej chwili nie mógł już nic rozeznać w gęstniejącej mgle i trzymał się ścieżki jedynie przez jakiś instynkt, który przywiódł go do oznaczonego miejsca na brzegu wysepki. Wielka kłoda oparła się tutaj o ląd prostopadle do brzegu, tworząc rodzaj pomostu o który rozbijały się z głośnym szumem wody bystrego strumienia. Wszedł na kłodę szybko i pewnie i dwoma długimi krokami znalazł się na drugim jej końcu wśród szumu i syku wody pieniącej się u jego stóp.
 Trwał tak odcięty od całego świata, niby zawieszony w pustce między niebem a ziemią, gdyż nawet woda szumiąca pod nim pochłonięta była przez gęstą mgłę poranną. I nagle wyszeptał imię Niny w bezkresną przestrzeń, pewien że to wezwanie dojdzie jej uszu; czuł instynktownie bliskość czarownego zjawiska, przekonany że i Nina świadoma jest jego obecności.
 Czółno jej zamajaczyło przy kłodzie, wystając wysoko nad wodą wskutek ciężaru wioślarki siedzącej u rufy. Marula przytrzymał łódkę i wskoczył lekko, odsadzając się od brzegu silnym rzutem. Czółenko, posłuszne nadanemu kierunkowi, przepłynęło o włos od kłody i puściło się na fale rzeki, która z przychylną życzliwością obróciła je bokiem do prądu i poniosła szybko i bezgłośnie między niewidzialnemi brzegami. A Dain zapomniał znów o całym świecie u stóp Niny porwany falą uniesienia, zmożony szczęściem, dumą i pożądaniem. Uczuł raz jeszcze z niezbitą pewnością że niema dla niego życia poza istotą, którą trzyma przy sercu w namiętnym, długim uścisku.
 Nina wysunęła mu się z objęć z cichym śmiechem.
 — Przewrócisz łódkę, Dainie! — szepnęła.
 Chwilę jeszcze topił w jej oczach rozgorzałe spojrzenie, wreszcie puścił ją z westchnieniem i wyciągnął się na dnie czółna, opierając głowę o jej kolana. Spojrzał wgórę, sięgnął poza siebie, ogarniając ramionami jej kibić i splótł ręce na jej plecach. Schyliła się nad nim; wstrząsnąwszy głową rozluźniła sploty włosów, które opadły, ujmując twarze obojga w czarne ramy.
 Prąd ich unosił. Nina chyliła głowę coraz niżej aby nie stracić żadnego ze słów Daina, droższych jej niż samo życie. Rodziły mu się na ustach nieokrzesane a wymowne; dzika jego natura poddała się wszechwładnej namiętności. Nic nie istniało dla tych dwojga poza łupiną wątłego czółenka. Zawarli w niem cały swój świat, tchnący potężną, zachłanną miłością. Nie widzieli zgęstniałej mgły, nie czuli przedrannego powiewu, który zacichł niebawem, zapomnieli o otaczającej ich puszczy, o całym świecie tropikalnej przyrody która czekała w uroczystem, wymownem skupieniu na pojawienie się słońca.
 Gwiazdy pobladły nad gęstą oponą mgły otulającej łódkę z jej brzemieniem młodości i szczęścia. Od wschodu niebo nasiąkło srebrno-szarą barwą. Wiatr przycichł; wszystkie żyjące stworzenia nad brzegiem wielkiej rzeki zastygły w spoczynku i ciszy, nie zamąconej ani szelestem liścia, ani pluskiem skaczącej ryby. Ziemia, woda i niebo zapadły w sen tak głęboki, że — zdało się — nie ockną się nigdy. Wszystka żywotność, kipiąca w podzwrotnikowej naturze, skupiła się w gorejących spojrzeniach i rozkołysanych sercach dwóch istot, mknących w czółenku po gładkiej rzecznej tafli, pod białym baldachimem mgły.
 Wielki snop żółtych promieni strzelił nagle z za czarnej zasłony drzew, okalających brzegi Pantai. Gwiazdy zagasły; drobne czarne chmurki u zenitu rozgorzały na chwilę purpurą. Gęsta mgła tknięta łagodnym powiewem — westchnieniem budzącej się natury — wirowała i darła się na fantastyczne strzępy z pod których wyjrzała pomarszczona toń rzeki, mieniąc się skrami w jasnem świetle dnia. Wielkie stada białych ptaków zanosiły się krzykiem i zataczały kręgi nad rozchwianemi wierzchołkami drzew. Słońce wzeszło nad wschodniem wybrzeżem.
 Dain zbudził się pierwszy do trosk codziennego życia. Powstał i rzucił szybko wzrokiem w górę i w dół rzeki. Dostrzegł w tyle łódkę Babalacziego i odkrył drugą czarną plamkę na błyszczącej wodzie — czółenko Taminy. Przykląkł ostrożnie w dziobie czółna i ujął wiosło, a Nina siedząca u rufy poszła jego śladem. Pochylali się miarowo, odgarniając wodę każdem uderzeniem wioseł, a mała łupinka sunęła szybko i żłobiła wąską brózdę objętą koronkowym szlakiem białej, lśniącej piany.
 — Ktoś płynie za nami, Nino — rzekł Dain, nie odwracając głowy. — Nie dajmy się dopędzić. Jest chyba zadaleko aby mógł nas poznać.
 — Przed nami widzę także łódkę — rzuciła Nina zdyszanym głosem, nie przestając wiosłować.
 — Zdaje mi się, że poznaję kto to taki — odrzekł Dain. — Blask wody mnie oślepia — ale to chyba Tamina. Przychodzi co rano na pokład brygu ze swojemi ciastkami i pozostaje czasem przez cały dzień. Nic nie szkodzi — steruj ku brzegowi, musimy dostać się pod gałęzie. Tu gdzieś blisko schowałem czółno.
 Mówiąc to spoglądał bacznie na szerokie liście palm nipa, o które ocierało się czółno w szybkim, cichym biegu.
 — Spójrz, Nino — rzekł wreszcie — o tam, gdzie kończą się wodne palmy, pod zwisającemi gałęziami tego pochyłego drzewa. Steruj wprost na ten zielony konar.
 Podniósł się i patrzył uważnie jak łódka zbliża się do brzegu, kierowana pewną i lekką ręką Niny. Przytrzymał się konara i silnym rzutem pchnął czółno pod niską, zieloną arkadę splecioną z pnączy. Wjechali do malutkiej zatoczki, powstałej wskutek zapadnięcia się wybrzeża podczas ostatniego wielkiego wylewu. Łódź Daina tkwiła tu u brzegu obciążona wielkim kamieniem; wskoczył do niej przytrzymując czółno Niny i w chwilę później obie łupinki kołysały się spokojnie jedna obok drugiej, odbite w czarnem zwierciadle wody. Przyćmione, zielonawe światło przedzierało się przez wyniosłe sklepienie z gęstego listowia, a hen u góry, w jasnym blasku dnia, jarzyły się olbrzymie, purpurowe kwiaty, rozsypując nad Dainem i Niną deszcz wielkich, zroszonych płatków, które wirowały zwolna, spadając na ich głowy nieustanną, wonną kaskadą. A w górze nad nimi, i w głębiach sennej wody, i wszędzie wokoło wrzała natężona praca podzwrotnikowej natury. Bujna roślinność pławiła się w ciepłem powietrzu przesyconem wonnemi, ostremi zapachami. Drzewa i ljany wydzierały się ku górze gmatwając się w nierozerwalne sploty, dusiły się w okrutnych uściskach z zapamiętałością i szaleństwem, prąc ku życiodajnemu blaskowi słońca w złowrogiej, milczącej walce na śmierć i życie. Zdało się że wszystkie rośliny, przejęte zgrozą na widok zgnilizny szerzącej się u ich stóp, porwały się do nagłej ucieczki by ujść rozkładowi i śmierci, z której same wzięły początek.
 — Musimy się rozstać — przemówił Dain po długiem milczeniu. — Wracaj zaraz do domu — ja poczekam tutaj aż bryg przypłynie i zabierze mnie po drodze.
 — Czy długo tam zostaniesz, Dainie? — spytała cicho Nina.
 — Długo! — wykrzyknął Dain — któryż człowiek chciałby pozostawać długo w ciemności? Kiedy nie jestem przy tobie, Nino, wydaje mi się że oślepłem. I cóż mi po życiu bez światła?
 Z uśmiechem dumy i szczęścia Nina wychyliła się i ujęła twarz Daina w obie dłonie, topiąc w jego źrenicach tkliwe i badawcze spojrzenie. Snać wyczytała z oczu potwierdzenie jego słów, bo słodki spokój ją ogarnął i złagodził ból rozłąki. Uwierzyła że ten potomek wielkich radżów, syn potężnego wodza, pan życia i śmierci, przy niej tylko widzi blask słońca. Porwała ją nieskończona fala wdzięczności i miłości. Jakimże znakiem objawi wszystko co czuje temu człowiekowi, który nasycił jej serce taką radością i taką dumą? W zamęt targających nią uczuć padło nagle, jak błyskawica, wspomnienie wzgardzonej i prawie zapomnianej cywilizacji, z którą obcowała w dniach smutku, gniewu i goryczy. Z zimnego popieliska nienawistnej i nędznej przeszłości spłynęło miłosne natchnienie; znalazła wyraz dla szczęścia bez granic i rękojmię promiennych dni wspaniałego jutra. Zarzuciła ramiona na szyję Daina i przycisnęła wargi do jego ust w długim, palącym pocałunku. Zamknął oczy, zdumiony i przerażony burzą, jaką w nim rozpętało to dziwne, nieznane mu dotknięcie. Czółno Niny wypłynęło już dawno na środek rzeki, a on trwał wciąż jeszcze bez ruchu, nie śmiejąc otworzyć oczu aby nie spłoszyć uczucia upajającej rozkoszy, której zaznał pierwszy raz w życiu. Teraz pragnął już tylko nieśmiertelności by stanąć narówni z bogami, a istota, która rozwarła przed nim wrota raju, musi być jego na wieki.
 Gdy otworzył oczy, ujrzał przez arkadę z pnączy dziób brygu płynącego wolno z prądem wdół rzeki. Uprzytomnił sobie że trzeba już wrócić na pokład, a jednak nie mógł oderwać się od miejsca, gdzie uczuł czem jest szczęście. — „Jeszcze czas — niech sobie płyną“ — szepnął cicho i zamknął oczy pod purpurowym deszczem wonnych płatków, usiłując przeżyć raz jeszcze chwilę pożegnania z całą jej rozkoszą i całym jej lękiem.
 Zdążył jednak widocznie dopędzić swoją załogę i pochłonęły go snać ważne sprawy, gdyż Almayer oczekiwał napróżno rychłego powrotu przyjaciela. Jakże często spoglądał wdół rzeki, wyglądając niecierpliwie pojawienia się brygu! Lecz pustka panowała na wodach Pantai, tylko wdali mignęło niekiedy czółno rybackie. Natomiast od strony lądu nadpłynęły czarne chmury i spadły ciężkie ulewy, zwiastujące nadejście pory deszczów, burz i powodzi, w czasie których rzeka była prawie niedostępna dla czółen malajskich.
 Almayer wałęsał się wzdłuż rozmiękłego wybrzeża między swemi domami. Przyglądał się niespokojnie rzece która wzdymała się coraz bardziej, podpełzając ku łódkom gotowym do drogi i ustawionym w rząd pod osłoną przemokłych mat z Kadżangu. Almayer czuł że mu się szczęście z rąk wymyka. Chodził ciężkim krokiem tam i zpowrotem po bezustannym deszczu lejącym się z niskich chmur. Owładnęła nim rozpaczliwa jakaś obojętność. Niech się już dzieje co chce! On zawsze ma takie szczęście. Ładnie go wykierowały te dwa przeklęte dzikusy, Dain i Lakamba! Licząc na ich pomoc, wydał na naprawę łodzi wszystko aż do ostatniego dolara. Teraz Dain gdzieś przepadł, a Lakamba nie daje znaku życia z za swojego częstokołu. „Nawet ten łotr Babalaczi nie pokaże mi się na oczy“, rozmyślał w dalszym ciągu. „Kupiłem już od nich wszystek ryż, i miedziane gongi, i tkaniny potrzebne do wyprawy. Wycisnęli ze mnie ostatni grosz i teraz wszystko im jedno czy pojadę czy też zostanę“. Machnąwszy ręką ze zniechęceniem, właził powoli na schody nowego domu aby schronić się przed deszczem na werandzie. Wspierał się o poręcz z głową wsuniętą w ramiona i zapamiętywał się w gorzkich myślach. Nie czuł mijających godzin, nie zważał na głód, nie słyszał ostrego głosu żony wołającej go na wieczerzę. Dopiero pierwszy grzmot wieczornej burzy budził go z ponurej zadumy. Gdy szedł chwiejnym krokiem w stronę światełka błyszczącego w starym domku, najlżejszy szmer z nad rzeki nie uszedł jego słuchowi, zaostrzonemu przez niepokój i oczekiwanie. Przez kilka nocy z rzędu słyszał plusk wioseł i widział mętny zarys łodzi; za każdym razem serce tłukło mu się nadzieją że Dain powraca, lecz zawsze spotykało go rozczarowanie: niechętne głosy odpowiadały na jego okrzyk i dowiadywał się, że to Arabowie jadą w odwiedziny do Lakamby. Świadomość tych wizyt przyprawiała go o bezsenne noce; nie mógł zmrużyć oka, trawiony dociekaniem jak będzie wyglądało nowe łotrostwo, uknute przez tę szanowną kompanję. Wreszcie gdy stracił już wszelką nadzieję, radość porwała go na dźwięk słów Daina. Lecz Dain pragnął przedewszystkiem widzieć się z Lakambą; zaniepokoiło to Almayera, który żywił głęboką nieufność do radży i nie dowierzał zawartemu przymierzu. A jednak Dain powrócił; chciał widać dotrzymać umowy. I w sercu Almayera odżyła znów nadzieja; nocy tej spał spokojnie podczas gdy Nina czuwała, pochłaniając wzrokiem rzekę rozszalałą pod chłostą burzy, ciągnącej wdal ku morzu.


ROZDZIAŁ VI

 Rozstawszy się z Almayerem, Dain przeprawił się szybko na drugi brzeg Pantai i wylądował naprzeciwko wrót w częstokole opasującym zabudowania, które składały się na rezydencję radży Sambiru. Widać oczekiwano tu kogoś, bo wrota były otwarte; ludzie z pochodniami stali w pogotowiu aby wprowadzić gościa na pochyły pomost z desek wiodący do największego budynku, gdzie mieszkał sam Lakamba i gdzie załatwiano wszelkie sprawy państwowe. Pozostałe domki służyły ku wygodzie licznych domowników i żon władcy.
 Rezydencję Lakamby stanowiła solidna siedziba z grubych bierwion, osadzona na wysokich palach; naokoło biegła weranda z łupanego bambusu, a całą budowlę przykrywał niezmiernie wysoki dach z liści palmowych, spoczywający na belkach sczerniałych od dymu z pochodni.
 Dom stał równolegle do rzeki, zwrócony długą fasadą ku wrotom w ostrokole; w jednej z bocznych ścian były drzwi, do których prowadził pomost z desek. W niepewnem świetle dymiących pochodni Dain zauważył na prawo grupę zbrojnych ludzi; Babalaczi odłączył się od nich i otworzył drzwi przed gościem. Dain znalazł się w sali przyjęć, zajmującej mniej więcej trzecią część domu i oddzielonej ciężką kotarą z europejskiej tkaniny; na jej tle stał wielki, bogato rzeźbiony fotel z czarnego drzewa, a przed nim prosty stół sklecony z desek. Poza tem umeblowanie składało się wyłącznie z wielkiej ilości mat. Z lewej strony tkwiła w stojaku broń: trzy strzelby z nasadzonemi bagnetami. W cieniu, pod ścianą, spała przyboczna straż Lakamby, złożona wyłącznie z jego przyjaciół i krewnych, stłoczonych w bezładną kupę brunatnych rąk, nóg i różnokolorowego odzienia. Dochodziło stamtąd niekiedy silniejsze chrapnięcie lub stłumiony jęk śpiącego niespokojnie żołnierza. Na stole stała europejska lampa z zielonym abażurem; przyćmione jej światło pozwoliło Dainowi rozejrzeć się pobieżnie po sali.
 — Bądź pozdrowiony, tuanie! — odezwał się Babalaczi i spojrzał pytająco na gościa.
 — Muszę natychmiast rozmówić się z radżą — odrzekł Dain.
 Babalaczi skinął głową, podszedł do miedzianego gonga wiszącego pod stojakiem i uderzył weń ostro po dwakroć.
 Ogłuszający hałas zbudził uśpionych wojowników. Chrapanie ustało; nogi wystające na wszystkie strony z kupy śpiących ludzi wciągnięto do środka; cała grupa drgnęła i rozpadła się zwolna na pojedyńcze postacie. Rozległy się głośne ziewania, przecierano senne oczy. Za kotarą zaszczebiotały kobiece głosy, poczem ozwał się niski bas Lakamby:
 — Czy to ten arabski kupiec?
 — Nie, tuanie — odrzekł Babalaczi — to Dain wreszcie powrócił. Przybył na ważną rozmowę — biczarra — jeśli łaskawie zezwolić raczysz.
 Lakamba zezwolił snać łaskawie, bo ukazał się po chwili na tle kotary; jednakże łaskawość jego nie sięgała tak daleko, aby zechciał wejść w szczegóły swojej tualety. Krótki czerwony sarong, zawiązany pośpiesznie wokoło bioder, oto wszystko co miał na sobie. Miłościwy władca Sambiru był zaspany i kwaśny. Zasiadł w fotelu rozstawiwszy szeroko kolana, ręce wsparł na poręczach i spuścił głowę, ciężko oddychając; oczekiwał niechętnie na rozpoczęcie ważnej rozmowy.
 Ale Dainowi się nie śpieszyło. Spojrzał na Babalacziego — który przykucnął wygodnie u stóp władcy — i milczał w dalszym ciągu z pochyloną głową, niby czekając uważnie na słowa mądrości.
 Babalaczi zakaszlał dyskretnie; pochyliwszy się naprzód, podsunął Dainowi maty i przemówił piskliwym głosem, zapewniając gościa płynnie i gorąco, że powrót jego, zdawna upragniony, przepełnił wszystkich rozkoszą. Tęsknota za widokiem Daina pożerała serce Babalacziego a uszy jego więdły, pozbawione odżywczego dźwięku słów znakomitego gościa. Serca i uszy wszystkich innych ludzi były również w tem przykrem położeniu, zapewniał, wskazując szerokim ruchem w kierunku przeciwległego wybrzeża, gdzie drzemała spokojnie osada, nie przeczuwając wielkiej radości jaka ją czeka następnego ranka, kiedy fakt przybycia Daina zostanie podany do ogólnej wiadomości. „Bo i skądże ma spłynąć radość na biednego człowieka — ciągnął dalej Babalaczi — jeśli nie z hojnej dłoni wspaniałomyślnego kupca, albo też wielkiego“ — —
 Tu urwał raptownie udając zmieszanie i utkwił w podłodze latające oko, a potworne jego usta skrzywiły się w uśmiechu pełnym skruchy. W czasie tej inauguracyjnej przemowy wyraz serdecznego ubawienia przewinął się parę razy po twarzy Daina, ustępując natychmiast pozorowi skupionej uwagi. Czoło Lakamby przecięła głęboka zmarszczka, a usta jego poruszały się niecierpliwie w czasie oracji premjera. Wśród ciszy zapadłej po mowie Babalacziego rozległ się urozmaicony chór chrapań, nastrojony na przeróżne tony; to straż przyboczna spoczywała znowu w głębokim śnie. Żaden z trzech ludzi pochłoniętych grą o śmierć lub życie nie zauważył dalekiego przelewania się grzmotu, który w tej samej chwili przejął serce Niny trwogą o ukochanego.
 Po krótkiem milczeniu Babalaczi odezwał się znowu, zaniedbując tym razem kunszt kwiecistej wymowy. Zniżył głos i rzucał krótkie, urywane zdania. Dain naraził ich na wielki niepokój. Dlaczego nieobecność jego trwała aż tak długo? Ludzie zamieszkujący wybrzeża dolnej Pantai słyszeli wystrzały wielkich armat i widzieli ognisty statek Holendrów, błąkający się między wyspami przy ujściu rzeki. Lakamba i Babalaczi byli bardzo niespokojni. Pogłoski o klęsce dosięgły ich przed kilku dniami przez usta Abdulli; od tej chwili żyli pod grozą przeczuwanego nieszczęścia, wyczekując powrotu Daina. Zasypiali z lękiem, budzili się w przerażeniu, a dzień cały spędzali w trwodze, jak ludzie w obliczu nieprzyjaciela. Wszystko to z powodu Daina. Czy nie uśmierzy trwogi jaką wzbudzają grożące mu niebezpieczeństwa? Gdyż Lakamba i Babalaczi nie o siebie się troszczą. Żyli zawsze w spokoju, oddani duszą i ciałem wielkiemu radży w Batawji — oby los prowadził go zawsze do zwycięstw ku radości i pożytkowi oddanych mu sług! „Mój pan, Lakamba, usychał z niepokoju o kupca którego wziął pod swoją opiekę — ciągnął Babalaczi. — Abdulla był także niespokojny; bo cóżby powiedzieli źli ludzie, gdyby przypadkiem —“
 — Milcz, głupcze! — warknął gniewnie Lakamba.
 Babalaczi zamilkł z błogim uśmiechem zadowolenia, a Dain, który go słuchał przybrawszy wyraz głębokiego zachwytu, zwrócił się z westchnieniem ulgi ku władcy Sambiru. Lakamba siedział wciąż nieruchomo; nie podnosząc głowy, spojrzał z pod nawisłych brwi na Daina i wydął wargi z głośnem sapaniem. Cała jego postawa wyrażała najżywsze niezadowolenie.
 — Mów, o Dainie! — odezwał się wkońcu. — Słyszeliśmy różne pogłoski. Przez cały szereg dni przyjaciel mój Reszyd przybywał nocną porą ze złemi nowinami. Wieści lecą na skrzydłach wzdłuż wybrzeża. Ale może są kłamliwe? Więcej teraz łgarstw na ustach ludzi niż za dni mej młodości, lecz nie stałem się łatwiejszy do oszukania na stare lata.
 — Żadne z moich słów nie kłamie — odparł niedbale Dain. — Chcesz wiedzieć, co się stało z brygiem? Oto dostał się w ręce Holendrów. Wierzaj mi, radżo — dodał z nagłą energją — Orang Blanda mają w Sambirze dobrych przyjaciół, bo skądżeby wiedzieli którędy prowadzi moja droga?
 Lakamba błysnął ku Dainowi krótkiem, wrogiem spojrzeniem. Babalaczi podniósł się ze spokojem i podszedłszy do gongu, uderzył weń gwałtownie.
 Za drzwiami zadudniły bose nogi. Wojownicy ze straży przebudzili się w kącie i usiedli, gapiąc się w sennem zdziwieniu.
 — Tak, wierny przyjacielu białego radży, — ciągnął pogardliwie Dain zwracając się do Babalacziego, który wrócił na swoje miejsce u stóp Lakamby. — Uszedłem niebezpieczeństwu aby uradować twoje serce. Ujrzawszy statek Holendrów, wpędziłem okręt na brzeg i rozbiłem go o skały. Orang Blanda nie śmieli nas ścigać statkiem i spuścili szalupy. Rzuciliśmy się do łodzi aby uciec, lecz statek wypuścił na nas ogniste kule i zabił wielu z moich ludzi. Ja jednak ocalałem, o Babalaczi! Holendrzy śpieszą tutaj w pościgu za mną aby zasięgnąć języka u wiernego swego przyjaciela Lakamby i jego niewolnika Babalacziego. Radujcie się teraz!
 Ale żaden ze słuchaczy nie zdawał się być w radosnym nastroju. Lakamba założył nogę na kolano i drapał ją w zamyśleniu, a Babalaczi który siedział ze skrzyżowanemi nogami, patrząc przed siebie bezmyślnie, zmalał niejako w oczach i obwisł. Straż ujawniła pewne zainteresowanie toczącą się rozmową i wyciągnęła się na matach, aby znaleźć się bliżej gościa. Jeden z wojowników powstał i oparł się o stojak, bawiąc się frendzlami zdobiącemi rękojeść miecza.
 Dain czekał aż łoskot grzmotu przebrzmi w dalekim pomruku, poczem ozwał się znowu.
 — Zali jesteś niemym, o władco Sambiru? A może syn wielkiego radży niegodzien jest twojej uwagi? Przybyłem tutaj aby znaleźć schronienie i przestrzec ciebie; pragnę wiedzieć co zamierzasz uczynić.
 — Przybyłeś tutaj dla córki białego człowieka — odparł szybko Lakamba. — Schronienie twoje jest u ojca, władcy Bali, Syna Niebios — u samego Anak-Agonga! Cóżem jest, aby opiekować się potężnymi władcami? Wczoraj jeszcze sadziłem ryż na wypalonej polance, a dzisiaj słyszę, że życie twoje ode mnie zależy!
 Babalaczi spojrzał na władcę.
 — Żaden człowiek nie ujdzie swojemu losowi — mruknął pobożnie. — Gdy miłość zagnieździ się w sercu człowieka, staje się on jak dziecko które nic nie rozumie. Bądź miłościwym, Lakambo! — dodał, ciągnąc ostrzegawczo za sarong radży.
 Lecz Lakamba wyrwał gniewnie sarong z rąk wiernego sługi. Zaczynał rozumieć jakie nieobliczalne zawikłania pociągnął za sobą powrót Daina i stopniowo tracił panowanie nad sobą. Przemówił potężnym głosem, głusząc poświsty wichru i chlupot ulewy bębniącej o dach. Ciężka nawałnica przeciągała nad Sambirem.
 — Przybyłeś tu najpierw jako kupiec, nie szczędząc słodkich słów i wspaniałych obietnic. Żądałeś abym zamknął oczy na twoje knowania z białym człowiekiem. Zgodziłem się na to. Czegóż chcesz teraz? Za młodych lat walczyłem; teraz jestem stary i potrzebuję spokoju. Nie chcę się bić z Holendrami. Daleko mi wygodniej abyś zginął; tak będzie lepiej.
 Nawałnica przyczaiła się. Po zamęcie burzy nastała krótka chwila ciszy. Lakamba powtórzył miękko, niby do siebie:
 — I wygodniej — i lepiej.
 Dain nie wydawał się przerażony groźnemi słowami radży. W czasie jego przemowy spojrzał błyskawicznie w tył; stwierdziwszy że nikt za nim nie stoi, wyciągnął spokojnie z fałd szarfy pudełeczko siri i jął zawijać starannie odrobinę orzecha betelowego oraz szczyptę wapna w zielony liść, którym poczęstował go grzecznie czujny Babalaczi. Dain uznał to za propozycję pokojową ze strony milczącego męża stanu — rodzaj niemego protestu przeciw niepolitycznej gwałtowności jego pana — a zarazem oznakę że możliwość porozumienia nie jest całkowicie wykluczona. Zresztą Dain nie był zaniepokojony. Uznawał w zupełności słuszność podejrzeń Lakamby; nie przeczył, że jedynie wzgląd na córkę białego sprowadził go do Sambiru, — ale nie poczuwał się wcale do dziecinnej lekkomyślności, o którą posądzał go Babalaczi. Wiedział że Lakamba za głęboko jest wciągnięty w sprawę przemycania prochu, aby się nie obawiać śledztwa władz holenderskich. Ojciec Daina, niezawisły radża z Bali, wysłał go na poszukiwanie prochu w czasie gdy utarczki w Sumatrze między Holendrami i Malajami groziły pożogą wojenną całemu archipelagowi. Żaden z wielkich kupców nie dał posłuchu ostrożnym propozycjom Daina; oparli się pokusie, mimo wysokiej ceny jaką gotów był zapłacić. Wkońcu Dain przybył do Sambiru, choć zwątpił już prawie zupełnie o powodzeniu swojej wyprawy. Mówiono mu w Makassarze o białym człowieku zamieszkałym w Sambirze i o parowcu kursującym regularnie między tą osadą a Singapurem; znęcił go także fakt, że nad Pantai nie było stałego holenderskiego rezydenta, co ułatwiało niewątpliwie całą sprawę. Nadzieje Daina rozbiły się prawie o nieugięty opór Lakamby, pochodzący z dobrze zrozumianego własnego interesu. Lecz hojność młodego wodza, przekonywująca moc jego zapału i urok wielkiego imienia władcy Bali zwyciężyły przezorne wahanie radży. Sam Lakamba nie chciał mieć nic do czynienia z zakazanym handlem. Nie był także za tem aby użyć za narzędzie Arabów, natomiast podsunął Dainowi Almayera, przedstawiając go jako człowieka słabego którym łatwo można powodować. Wspomniał też o przyjacielu białego, angielskim kapitanie, który mógł oddać wielkie usługi. Udałoby się prawdopodobnie wciągnąć go do spółki i użyć jego statku do przewiezienia prochu w tajemnicy przed Abdullą. Lecz Dain natknął się tu znowu na opór Almayera; Lakamba musiał złożyć za pośrednictwem Babalacziego uroczyste przyrzeczenie, że oczy władcy pozostaną zamknięte na czyny białego. Za tę przyjazną dyskrecję sypnął Dain srebrnemi guldenami znienawidzonych Orang Blanda. Almayer przystał w końcu i przyrzekł że proch się znajdzie, ale Dain musi powierzyć mu pieniądze, które trzeba przesłać do Singapuru na zakupienie towaru. Podjął się także skłonić Forda aby wystarał się o proch i dostarczył go na pokład brygu. Nie żądał dla siebie żadnej pieniężnej nagrody, byle się Dain zobowiązał że pomoże mu w jego wielkiem przedsięwzięciu — wyprawie do Gunong Mas, Góry Złota. Wytłumaczył Dainowi, że przypuszczenie radży do sekretu było rzeczą bardzo niebezpieczną; narażało Almayera na utratę skarbu a może i życia, gdyż chciwość Lakamby nie przebierała w środkach. Musieli jednak ostatecznie odsłonić przed nim tajemnicę a nawet obiecać współudział w zyskach, bo groził, że w przeciwnym razie milczeć nie będzie. Gdyby Dain nie był ujrzał Niny, odmówiłby prawdopodobnie uczestnictwa w projektowanej wyprawie. Ale los zrządził inaczej — i Dain postanowił wrócić do Sambiru z połową swoich ludzi, przeprowadziwszy bryg przez niebezpieczne rafy Pantai. Uporczywy pościg holenderskiej fregaty zniewolił go do ucieczki na południe; doprowadzony do ostateczności musiał roztrzaskać statek o skały, aby ocalić zagrożoną wolność a może i życie. Tak! Dain przyznawał słuszność podejrzeniom radży: powrócił do Sambiru wyłącznie dla Niny, choć wiedział że go tu Holendrzy szukać będą; lecz zważył przedtem dokładnie szanse swojego bezpieczeństwa w rękach Lakamby. Otóż pewien był że radża go nie zabije mimo morderczych pogróżek, bo ceni w nim spólnika który posiadł tajemnicę skarbu Lingarda. Nie zechce także wydać go w ręce Holendrów, gdyż będzie się lękał wykrycia swojego uczestnictwa w występnym handlu. Zważywszy to wszystko Dain czuł się mniej więcej bezpiecznym i siedział spokojnie, obmyślając odpowiedź na krwiożerczą przemowę radży. Tak! musi przedstawić wyraźnie Lakambie, co go czeka wrazie, gdyby on — Dain — wpadł w ręce Holendrów i został przynaglony do odkrycia całej prawdy. Nie miałby już wówczas nic do stracenia i powiedziałby wszystko. Cóż z tego że powrócił do Sambiru, zamącając spokój radży? Przecież musi pilnować swojego mienia! Czyż nie ugasił potokiem srebra chciwości pani Almayer? Zapłacił za dziewczynę okup godny wielkiego księcia, choć niegodny tej rozkosznej, oszałamiającej istoty, do której nieokiełznana jego dusza rwała się w utęsknieniu tysiąckroć dotkliwszem od najostrzejszego bólu. Chciał swojego szczęścia. Miał prawo znaleźć się w Sambirze.
 Powstał i, zbliżywszy się do stołu, wsparł się na nim obu łokciami. Lakamba przysunął się nieco z fotelem a Babalaczi podniósł się z ziemi i wetknął węszący nos między ich głowy. Zamieniali szeptem chybkie zdania, stykając się prawie twarzami; Dain przekonywał. Lakamba przeczył, Babalaczi łagodził i wyrównywał przeciwieństwa, zaniepokojony wyłaniającemi się trudnościami. Najczęściej zabierał głos Babalaczi: szeptał z powagą i przejęciem, spoglądając kolejno jedynem okiem na Daina i na Lakambę, co go zmuszało do ustawicznego kręcenia głową. I pocóż ten cały spór? zapytywał. Miłość dla Daina ustępuje w sercu Babalacziego tylko miłości dla pana jego i władcy. Niechże Dain im zaufa i skryje się w bezpiecznem miejscu. Dobrych kryjówek jest wiele, ale najlepsza z nich — to dom Bulangiego, stojący daleko stąd na leśnej polance. Bulangi jest człowiekiem pewnym. Żaden biały nie połapie się w sieci krętych cieśninek oplątujących jego siedzibę. Biali ludzie są potężni lecz głupi. Walka z nimi nie jest pożądana, ale oszukać ich łatwo. Naiwni są jak kobiety słabo władające rozumem. On, Babalaczi, podejmuje się wywieść w pole każdego białego człowieka, ciągnął dalej z niewzruszoną pewnością siebie płynącą, jak zwykle, z braku doświadczenia. Holendrzy będą prawdopodobnie szukali Almayera. Może nawet zabiorą go ze sobą, jeżeli ściągnie ich podejrzenia. Toby było wcale nieźle. Po odjeździe Holendrów Lakamba i Dain dobraliby się do skarbu bez żadnych przeszkód, przyczem jedna osoba mniej stanęłaby do podziału. Zali nie mądrość przemawia ustami Babalacziego? Czy tuan Dain zechce schronić się przed niebezpieczeństwem do wskazanej kryjówki? a może uda się tam natychmiast?
 Dain przystał na projekt ukrycia się, zaznaczając że wyświadcza tem łaskę Lakambie i niespokojnemu mężowi stanu, natomiast odrzucił z miejsca propozycję bezzwłocznego udania się do Bulangiego i spojrzał znacząco w oko Babalacziemu. Dyplomata westchnął z rezygnacją, jak człowiek który poddaje się nieuniknionej konieczności i wskazał, milcząc, w kierunku przeciwległego brzegu Pantai. Dain skłonił powoli głowę.
 — Tak. Udaję się tam — odpowiedział.
 — Zanim dzień nastanie? — spytał Babalaczi.
 — Natychmiast — odparł Dain stanowczo. — Orang Blanda nie zjawią się tu pewno przed jutrzejszym wieczorem. Muszę powiadomić Almayera o naszem postanowieniu.
 — Nie, tuanie! nie mów nic — protestował Babalaczi. — Przeprawię się sam o świcie i zawiadomię go o wszystkiem.
 — Zobaczę jeszcze — rzekł Dain zabierając się do odejścia.
 Burza rozpętała się znowu. Ciężkie chmury tkwiły nisko nad ziemią; ciągłe przelewanie się dalekiego grzmotu podkreślał od czasu do czasu łoskot bliskich piorunów, a w nieustannej grze niebieskich błyskawic las i rzeka ukazywały się ze złudną dokładnością szczegółów. Dain i Babalaczi stali na trzęsącej się werandzie, olśnieni i ogłuszeni gwałtownością burzy. Otaczały ich skulone postacie niewolników i rezydentów radży, szukających schronienia przed deszczem. Dain krzyknął na wioślarzy: „Ada! tuan!“ odpowiedzieli jednogłośnie, spoglądając z niepokojem na rzekę.
 — Jaka wielka woda! — krzyknął Babalaczi w ucho Dainowi. — Rzeka bardzo się gniewa. Popatrz tylko! widzisz te pędzące kłody? niepodobna się teraz przeprawić!
 Dain ogarnął niepewnem spojrzeniem siną przestrzeń kipiących wód, ujętych hen daleko, na drugim brzegu, czarną wstęgą lasów. Nagle w jaskrawem olśnieniu błyskawicy wpadł mu w oczy niski przylądek z gnącemi się drzewami i domem Almayera. Wizja zamigotała i znikła. Dain odepchnął Babalacziego i rzucił się do łodzi, a za nim pobiegli drżący wioślarze.
 Babalaczi wycofał się powoli z werandy i zamknął drzwi za sobą, poczem odwrócił się i spojrzał, milcząc, na Lakambę. Radża siedział bez ruchu, wlepiwszy w stół kamienne spojrzenie. Babalaczi przypatrywał się z ciekawością markotnemu obliczu męża, któremu służył przez tyle lat w złej i dobrej doli. W dzikiem i przewrotnem sercu jednookiego statysty rodziło się niezwykłe dlań uczucie sympatji, a może nawet i litości, dla człowieka którego zwał swoim panem. Z bezpiecznego stanowiska poufnego doradcy obejrzał się wstecz, w mglistą przeszłość i dojrzał siebie — przeciętnego zbója — znajdującego przytułek pod dachem Lakamby, w chacie stojącej wśród niewielkiej ryżowej polanki. Był to skromny początek jego karjery. Potem nastał długi okres nieustannego powodzenia, mądrych rad i przebiegłych forteli przeprowadzanych śmiało przez nieustraszonego Lakambę — aż przyszedł wreszcie czas, gdy całe wschodnie wybrzeże od Poulo Laut do Tanjong Batu wsłuchiwało się w mądrość Babalacziego, przemawiającego ustami władcy Sambiru. Ileż niebezpieczeństw udało im się ominąć wciągu tych długich lat; iluż wrogom stawili mężnie czoło, iluż białych ludzi wywiedli w pole! A teraz Babalaczi spogląda na owoc tylu lat znojnej i żmudnej pracy: oto nieulękły Lakamba drży przed cieniem grożącego mu kłopotu. Władca zaczyna się starzeć. Babalaczi poczuł nieprzyjemne ściskanie w dołku i przyłożył obie dłonie do brzucha, a jednocześnie mignęło mu jasne i smętne zrozumienie faktu, że i on się starzeć zaczyna. Czas zuchwałych czynów przeminął dla nich obu; należy teraz szukać ucieczki w ostrożnych fortelach. Obadwaj pragną spokoju i skłonni są do ustępstw, gotowi nawet poddać się pewnym ograniczeniom byle tylko odwrócić zagrażające zło — o ile da się to zrobić. Babalaczi westchnął już drugi raz tej nocy, przysiadając znów na piętach u stóp władcy, i pełen milczącego współczucia podał mu swoje pudełeczko z orzechami betelowemi. Siedzieli obaj w niemem lecz poufnem zbliżeniu ludzi żujących betel; poruszali zwolna szczękami, spluwając delikatnie do szerokiego mosiężnego naczynia, które krążyło między nimi z rąk do rąk, a jednocześnie wsłuchiwali się w przeraźliwy huk zmagających się żywiołów.
 — Wylew jest bardzo wielki — zauważył smutno Babalaczi.
 — Wiem — odrzekł Lakamba. — Czy Dain odpłynął?
 — Tak, tuanie. Rzucił się ku rzece jak człowiek nawiedzony przez samego Szeitana.
 I znów nastało długie milczenie.
 — Może on utonie? — ozwał się wkońcu Lakamba z pewnem zainteresowaniem.
 — Rzeka niesie bardzo wiele pni — odrzekł Babalaczi — ale z niego dobry pływak — dodał zwolna.
 — Powinien żyć — oświadczył Lakamba. — On wie gdzie się skarb znajduje.
 Babalaczi przytwierdził kwaśnem mruknięciem. Bezskuteczność wysiłków aby odkryć tajemnicę białego człowieka stanowiła dotkliwą jego bolączkę; nie potrafił zdobyć żadnych wiadomości ani wskazówek co do sekretnych pokładów złota. Był to jedyny mroczny punkt w świetlanej karjerze dyplomatycznej sambirskiego męża stanu.
 Wielki spokój nastał teraz po zamęcie burzy. Tylko małe zapóźnione chmurki, rozpędzone w pościgu za jądrem nawałnicy błyskającem bezgłośnie w oddali, przelatywały górą, śląc na ziemię krótkie, ulewne deszcze.
 Lakamba ocknął się z odrętwienia; wyraz jego twarzy świadczył, że opanował wreszcie położenie.
 — Babalaczi! — zawołał żwawo i kopnął zlekka wiernego sługę.
 — Ada, tuan! Słucham cię, panie.
 — Jeśli Orang Blanda tu przybędą i wezmą Almayera do Batawji aby go ukarać za przemycanie prochu — jak myślisz — co on wtedy zrobi?
 — Nie wiem, tuanie.
 — Głupi jesteś — oświadczył tryumfująco Lakamba. — Powie im gdzie się skarb znajduje, aby uzyskać przebaczenie. Zrobi tak napewno.
 Babalaczi spojrzał na swojego pana i pokiwał smutno głową nad tą przykrą niespodzianką. Nie przyszło mu to na myśl; nowa komplikacja!
 — Almayer musi umrzeć, inaczej tajemnica zostanie zdradzona. Musi umrzeć spokojnie, Babalaczi! To już twoja sprawa.
 Babalaczi skinął głową potakująco i powstał ciężko z ziemi. „Jutro?“ zapytał.
 — Tak; jeszcze przed przybyciem Holendrów — odrzekł Lakamba. — On pije dużo kawy, — dodał pozornie bez związku.
 Babalaczi przeciągnął się i ziewnął, lecz Lakamba stracił nagle wszelką ochotę do snu, połechtany mile świadomością, że o własnych siłach znalazł wyjście z zawiłej sytuacji.
 — Babalaczi — zwrócił się do wyczerpanego męża stanu — przynieś pudełko z muzyką, które dostałem od białego kapitana. Nie chce mi się spać.
 Rozkaz władcy powlókł oblicze Babalacziego posępnym cieniem melancholji. Poszedł niechętnie za kotarę i wrócił niebawem trzymając w objęciach niewielką katarynkę, którą umieścił na stole z wyrazem głębokiego przygnębienia. Lakamba usadowił się wygodnie w fotelu.
 — Kręć, Babalaczi, kręć — mruknął z przymkniętemi oczami.
 Babalaczi chwycił rączkę katarynki z energją płynącą z rozpaczy. Wmiarę tego jak kręcił, mroczna posępność jego twarzy ustępowała wyrazowi beznadziejnej rezygnacji. Tony muzyki Verdiego wybiegały przez otwarte okno w wielką ciszę, która legła nad rzeką i lasem. Lakamba słuchał z zamkniętemi oczami i błogim uśmiechem, a Babalaczi wciąż kręcił. Zadrzemywał chwilami, kiwając się nad katarynką i budził się z wielkim strachem, nadrabiając stracony czas kilku szybkiemi obrotami rączki. Natura spoczywała w głębokim śnie, wyczerpana dzikim zamętem, a pod niepewną ręką sambirskiego dyplomaty Il Trovatore płakał, zawodził i żegnał się wkółko ze swoją Eleonorą, porwany żałosnym i łzawym kręgiem wynurzeń powtarzających się bez końca.


ROZDZIAŁ VII

 Po burzliwej nocy nastał jasny, przejrzysty poranek. Ścieżka wiodąca od niskiego brzegu Pantai do wrót osiedla Abdulli tonęła w blasku wczesnego słońca. Tego ranka była pusta i słała się między kępami palm ciemno-żółtym szlakiem, udeptanym twardo przez bose nogi. Cienie wyniosłych pni przekreślały ją w nieregularnych odstępach ostremi, czarnemi linjami a sylwetki liściastych głów palmowych padały hen aż na rzekę, sięgając nawet przeciwległego brzegu. Rzeka płynęła szybko i cicho obok opustoszałych chat. Na wąskim pasie wydeptanej trawy między zabudowaniami a ścieżką kurzyły się porzucone ogniska; cienkie, żłobione kolumienki dymu wykwitały z nich w chłodnem powietrzu, zasnuwając słoneczną pustkę osady przejrzystą gazą tajemniczej, niebieskawej mgły. Almayer wstał dopieroco z hamaku i wodził sennym wzrokiem po Sambirze, dziwiąc się jego martwemu wyglądowi. W domu panowała także głucha cisza. Nie słyszał ani głosu żony, ani kroków Niny krzątającej się zwykle o tej porze w wielkim pokoju, który łączył się z werandą. Pokój ów zwany był salonem w chwilach gdy Almayer chciał zaznaczyć przed białymi swoje kulturalne potrzeby i nawyknienia. Nikt w tym salonie nigdy nie siadywał; zresztą nie było i na czem siedzieć, bo pani Almayer zniszczyła w napadach wściekłości całe umeblowanie. Podniecona wspomnieniami z korsarskich swoich czasów, zrywała z okien firanki na sarongi dla dziewcząt służebnych, a okazałe meble paliła po kawałku przy gotowaniu ryżu. Lecz Almayer nie myślał o tem w danej chwili; rozpamiętywał powrót Daina i jego nocne widzenie się z Lakambą. Jaki wpływ będzie miała ich narada na wykonanie zdawna obmyślonych planów tak bliskich urzeczywistnienia? Niepokoiła go nieobecność Daina, który obiecał zjawić się wczesnym rankiem. „Miał aż nadto czasu aby przeprawić się przez rzekę“ — rozmyślał Almayer. — „Tyle jest dziś jeszcze do roboty! Trzeba obmyśleć szczegóły jutrzejszego wczesnego wyjazdu, trzeba spuścić łodzie na rzekę — i wogóle chodzi o mnóstwo rzeczy, które nasuwają się dopiero w ostatniej chwili. Wyprawa musi być zorganizowana bez zarzutu; niewolno niczego zapomnieć, ani zaniedbać, ani też — —“
 Ogarnęło go nagle poczucie niezwykłego osamotnienia. Zatęsknił za czyimkolwiek głosem, choćby to był nienawistny głos żony — aby tylko położyć kres złowróżbnej ciszy, w której zalękniona wyobraźnia przeczuwała zwiastunkę nowego nieszczęścia. „Cóż się stało?“ mruknął i poczłapał do balustrady w opadających pantoflach. „Czy wszyscy pospali się, czy też wymarli?“
 Osada jednak żyła i to nawet bardzo intensywnie. Ocknęła się już o bladym świcie, gdy Mahmat Bandżer w przypływie niesłychanej energji dźwignął się z posłania, i wziąwszy siekierę przestąpił przez postacie swoich dwóch śpiących żon. Drżąc z chłodu, szedł nad brzeg rzeki aby sprawdzić czy woda nie porwała domku, który tam zbudował.
 Przedsiębiorczy Mahmat umieścił swoją nową chatę na dużej tratwie przymocowanej bezpiecznie u błotnistego przylądka, przy zbiegu obu ramion Pantai. Wybrał miejsce, gdzie chata była zabezpieczona przed pniami ocierającemi się o przylądek w czasie wylewu. Mahmat szedł przez wilgotną trawę szczękając zębami, i przeklinał pocichu twarde wymagania codziennego życia, które wyganiały go z ciepłego posłania w chłód poranny. Rzuciwszy okiem, przekonał się że chata stoi na miejscu. Powinszował sobie przezorności w umieszczeniu jej, bo rosnące światło dnia ukazało mu pogmatwane szczątki drzew, osiadłych na błotnistej mieliźnie, splecione gałęźmi w bezkształtną tratwę. Wir powstały u zbiegu obu ramion rzeki szarpał tą plątaniną gałęzi i kłód, uderzając i trąc je o siebie. Mahmat zszedł aż do wody aby opatrzyć liny z rattanu, któremi chata była przymocowana. Słońce wysunęło się właśnie z za lasu na przeciwległym brzegu rzeki. Pochylony nad wiązadłami spojrzał obojętnie na gmatwaninę pni miotających się niespokojnie i dostrzegł widać coś niezwykłego, bo upuścił nagle siekierę i wyprostował się, ocierając ręką oczy przed promieniami wschodzącego słońca. Dojrzał jakiś czerwony przedmiot, po którym przewalały się kłody, otaczając go lub też zwierając się nad nim. Zrazu wydało się Mahmatowi że to kawał czerwonego płótna, ale wnet spostrzegł swoją pomyłkę i podniósł wielki wrzask.
 — Ah, ya! Tam w wodzie — tam jest człowiek między kłodami! — Przytknął dłonie do ust i krzyczał zwrócony w stronę osady, wymawiając wyraźnie sylaby. — Tu w wodzie są czyjeś zwłoki! Chodźcie zobaczyć! Jakiś obcy — trup!
 Kobiety z najbliższego domku krzątały się już na dworze przy rozniecaniu ognisk i łuskały ryż na śniadanie. Ostremi głosami podjęły wezwanie Mahmata, które przewędrowało całą osadę od chaty do chaty i zamarło w oddali. Mężczyźni podnieceni wieścią wypadli z chat, biegnąc w milczeniu ku błotnistemu cyplowi, gdzie nieczułe kłody zwierały się, tarły i przewalały nad nieznajomym trupem z tępą zawziętością, właściwą bezdusznym przedmiotom. Za mężczyznami spieszyły kobiety, zaniedbując domowe obowiązki i lekceważąc sobie następstwa takiego postępowania, a na samym końcu biegły z radosnym świergotem gromadki dzieci upojonych niezwykłemi wrażeniami.
 Almayer zawołał głośno na żonę i córkę, nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. Znieruchomiał, nasłuchując pilnie. Słaby, oddalony gwar tłumu dosięgnął go teraz, świadcząc że dzieje się coś niezwykłego. Ruszył ku schodom lecz, spojrzawszy ku rzece, wstrzymał się nagle na widok czółenka płynącego od strony osiedla radży. Samotny wioślarz, w którym Almayer rozpoznał niebawem Babalacziego, przeprawił się przez rzekę i płynął teraz ku pomostowi pasmem cichej wody wzdłuż brzegu. Wylazł powoli z czółenka i jął przytwierdzać je z przesadną starannością, jak gdyby pragnął odwlec chwilę spotkania z białym spoglądającym ku niemu z werandy. Ta zwłoka pozwoliła Almayerowi zauważyć ze zdumieniem urzędowy strój Babalacziego. Sambirski statysta przybrany był odpowiednio do wysokiego swojego stanowiska: jaskrawy sarong w kraty ujmował jego biodra, a z gęstych fałd u pasa sterczała srebrna rękojeść krissa, który oglądał światło dzienne tylko podczas wielkich uczt lub też urzędowych przyjęć. Przez lewe ramię i nagą pierś wiekowego dyplomaty biegł błyszczący, lakierowany pas ze skóry, opatrzony mosiężną tabliczką z herbem Niderlandów i napisem: „Sułtan Sambiru“. Głowa Babalacziego okręcona była czerwonym turbanem, zdobionym frendzlami spadającemi na lewy policzek i ramię, co nadawało zwiędłej twarzy Malaja pocieszny wyraz zuchowatej wesołości. Przymocowawszy wreszcie czółno należycie, wyprostował się, strzepnął fałdy sarongu i ruszył wielkiemi krokami ku domowi podpierając się wysoką, hebanową laską, której złota rękojeść, nasadzona drogocennemi kamieniami, skrzyła się w rannem słońcu. Almayer wyciągnął rękę w kierunku prawego skrzydła domu zasłaniającego mu dalszą perspektywę; z pomostu widać ją było dokładnie.
 — Babalaczi, hej, Babalaczi! — zawołał — cóż się tam dzieje? czy widzisz?
 Babalaczi przystanął i wpatrzył się uważnie w tłum na wybrzeżu. Almayer zobaczył po chwili że Babalaczi zbacza ze ścieżki, zbiera w garść fałdy sarongu i puszcza się przez mokrą trawę naprzełaj ku błotnistemu przylądkowi. Zaintrygowany, zbiegł ze schodów; usłyszał teraz wyraźnie gwar męskich głosów i przenikliwe krzyki kobiece. Znalazłszy się za domem, ujrzał na niskim przylądku ciżbę ludzi, tłoczącą się naokoło czegoś co wzbudzało ogólne zaciekawienie. Doszedł go głos Babalacziego; widział jak tłum rozstąpił się przed nim i pochłonął go z gorączkowym gwarem, wzrastającym stopniowo aż do głośnej wrzawy.
 Gdy Almayer był już blisko tłumu, oderwał się od ciżby jakiś człowiek i biegł ku osadzie, nie odpowiadając wcale na jego pytania. Wreszcie Almayer dopadł zbitej gromady, lecz prosił napróżno aby go przepuszczono; nikt się nie usunął gdy usiłował przepchnąć się ku brzegowi.
 Torował sobie drogę powoli i ostrożnie, gdy nagle wydało mu się że słyszy głos żony dochodzący z największego tłoku. Nie mylił się, był to rzeczywiście jej krzykliwy głos, lecz słychać go było tak niewyraźnie, że nie mógł zrozumieć o co chodzi. Przestał się przepychać i zwrócił się do otaczających aby zasięgnąć wyjaśnień, gdy wtem ostry i przeciągły krzyk rozdarł powietrze. Ucichła wrzawa, zamilkły głosy ludzi odpowiadających Almayerowi, a on sam skamieniał ze zdumienia i zgrozy: był już pewien że jego żona zawodzi nad umarłym. Przypomniał sobie nagle zagadkową nieobecność Niny i oszalały z niepokoju rzucił się przed siebie naoślep, a tłum ustępował przed jego wściekłym naporem z okrzykami zdumienia i bólu.
 Na wąskim cyplu leżały wydobyte z pośród kłód zwłoki nieznajomego, otoczone pierścieniem tłumu. Obok trupa stał Babalaczi; wsparł się brodą o rękojeść laski i wlepił nieporuszenie jedyne oko w bezkształtną masę zdruzgotanych członków, poszarpanego ciała i krwawych łachmanów. Gdy Almayer przebił się wreszcie przez ciżbę struchlałych widzów, żona jego zarzuciła zasłonę na twarz topielca, przykucnęła obok zwłok i zawyła ponuro po raz drugi, budząc dreszcz przerażenia w oniemiałym tłumie. Ociekający wodą Mahmat zwrócił się do Almayera, żądny powtórzenia swojej historji.
 Gdy minął poryw przerażenia i rozpaczy, Almayer uległ tak silnej reakcji że blask słońca śćmił mu się w oczach; przestał rozumieć co mówią koło niego. Potężnym wysiłkiem woli doprowadził się do przytomności i usłyszał słowa Mahmata:
 — To było tak, tuanie. Sarong zaczepiony był o złamaną gałąź, a on wisiał z głową zanurzoną w wodzie. Kiedy rozpoznałem co to jest, chciałem się tego pozbyć. Chciałem go wyciągnąć z pomiędzy kłód i puścić z prądem. Dlaczego mamy grzebać obcego człowieka pośród chat, aby duch jego straszył nasze żony i dzieci? Czy nie dosyć duchów tu się już wałęsa?
 Potakujący gwar rozległ się w tłumie i zgłuszył opowiadanie. Mahmat spojrzał z wyrzutem na Babalacziego.
 — Ale tuan Babalaczi kazał mi wyciągnąć zwłoki na brzeg — mówił dalej zwrócony do Almayera, wodząc oczami po słuchaczach — i wyciągnąłem go za nogi; przywlokłem go tutaj przez błoto, choć serce moje pragnęło widzieć, jak popłynie w dół rzeki. Byłby może wylądował na polance Bulangiego?... Oby grób jego ojca został pohańbiony!
 Stłumione śmiechy zabrzmiały z kilku stron, gdyż nieprzyjaźń Mahmata i Bulangiego była faktem powszechnie znanym i stanowiła niewyczerpane źródło zainteresowania dla mieszkańców Sambiru. Wśród ogólnej wesołości rozległ się znowu lament pani Almayer.
 — Allahu! cóż się stało tej kobiecie! — wykrzyknął gniewnie Mahmat. — Dotknąłem ścierwa które niewiadomo skąd tu się przyplątało i pokalałem się przed spożyciem ryżu. I to wszystko na rozkaz tuana Babalacziego, aby przypodobać się białemu człowiekowi. Czy jesteś zadowolony, tuanie Almayer? A co ja będę miał za to? Tuan Babalaczi powiedział że dostanę jakąś nagrodę — i to od ciebie, tuanie. Pomyśl tylko! zostałem pokalany przez tego trupa, a przytem mógł na mnie paść urok. Spójrz na te złote obręcze! Kto kiedy widział, żeby trup zjawiał się nocą wśród pni z takiemi kółkami na nogach! To są czary. Jednakże — dodał Mahmat po chwili zastanowienia — wezmę sobie te kółka jeśli można, bo mam czarodziejski środek na duchy i nie boję się ich. Bóg jest wielki!
 Nowy wybuch hałaśliwego lamentu pani Almayer przerwał Mahmatowi. Zmieszany Almayer popatrzył kolejno na żonę, Mahmata, Babalacziego i wreszcie zatrzymał wzrok na zwłokach, które leżały w błocie z zakrytą twarzą. Zmiażdżone członki powyginały się dziwacznie, a jedna z rąk, wykręcona i pogruchotana, wyciągnięta była wbok; w kilku miejscach sterczały z niej białe kości przez poszarpane ciało. Rozpostarte palce tej ręki dotykały prawie nogi Almayera.
 — Czy wiesz, kto to taki? — zapytał cicho Babalacziego.
 Babalaczi poruszył zlekka wargami, ale hałaśliwy lament pani Almayer zgłuszył szept jego odpowiedzi, przeznaczonej tylko dla uszu Almayera.
 — Tak chciało przeznaczenie. Spójrz do swoich stóp, biały człowieku. Widzę na tych poszarpanych palcach pierścień, który znasz dobrze.
 Mówiąc to Babalaczi postąpił niedbale naprzód i nadeptał niby niechcący na wyciągniętą rękę trupa, wciskając ją w miękkie błoto. Machnął groźnie laską w stronę tłumu, który cofnął się nieco.
 — Odejdźcie — rzek z powagą — i odeślijcie kobiety do domowych ognisk. Nie powinny rzucać domu i gapić się na nieznajomego trupa. Tu jest robota dla mężczyzn. Zabieram zwłoki w imieniu radży. Tylko niewolnicy tuana Almayera mają ze mną pozostać. Odejdźcie!
 Tłum zaczął się rozchodzić, ociągając się niechętnie. Pierwsze ruszyły kobiety, wlokąc za sobą dzieci, które wieszały się u rąk matczynych i ciągnęły je wtył całym ciężarem. Za niemi szli zwolna mężczyźni w ruchomych, zmiennych grupkach, topniejących w miarę zbliżania się do osady; każdy przyśpieszał kroku, myśląc o czekającym go rannym ryżu. Tylko na lekkiem wzniesieniu, skąd wybrzeże zbiegało ku błotnistemu przylądkowi, pozostało kilku ludzi, przyjaciół lub też wrogów Mahmata; przypatrywali się z ciekawością gromadce otaczającej zwłoki.
 — Nie rozumiem ciebie, Babalaczi, — rzekł Almayer. — O jakim mówisz pierścieniu? Kimkolwiek jest ten biedak — patrz — wdeptałeś w błoto jego rękę. Odsłoń mu twarz — zwrócił się do pani Almayer, która przykucnęła przy głowie trupa i kiwała się nad nim, wstrząsając od czasu do czasu potarganemi, siwemi splotami i mrucząc coś ponuro.
 — Hai! — wykrzyknął Mahmat, który ociągał się jeszcze z odejściem. — Popatrz, tuanie, kłody zwarły się tak — tu przycisnął dłoń do dłoni — a głowa jego musiała dostać się w środek, bo niema już twarzy którąbyś mógł oglądać. Jest tam jego ciało, i kości, i nos, i usta, a pewnie i jego oczy — ale nikt nie rozróżni jednego od drugiego. W dniu kiedy się urodził zostało zapisane, że żaden człowiek nie będzie mógł spojrzeć na niego po śmierci i powiedzieć: oto twarz mojego przyjaciela.
 — Cicho, Mahmacie! dosyć tego — rzekł Babalaczi. — A nie gap się tak na jego złotą obręcz, ty zjadaczu świńskiego mięsa. Tuanie Almayer — dodał, zniżywszy głos — czy widziałeś Daina dziś rano?
 Almayer otworzył szeroko oczy i zaniepokoił się.
 — Nie — odparł prędko — a tyś go widział? Czy niema go u radży? Czekam na niego; dlaczego nie przychodzi?
 Babalaczi pokiwał smutnie głową.
 — On przyszedł, tuanie. Opuścił nas w nocy podczas tej wielkiej burzy, kiedy rzeka bardzo się gniewała. Noc była zupełnie ciemna, ale w jego sercu gorzał płomień, który rozjaśniał mu drogę. Rzeka wydała mu się gładka jak woda w wąskiej cieśnince, a rozpędzone kłody nie większe od źdźbeł suchej trawy. Więc popłynął — i oto leży tutaj — Babalaczi wskazał głową na trupa.
 — Skąd wiesz, że to on? — krzyknął gorączkowo Almayer. Odepchnął żonę, zerwał nakrycie i wpatrzył się w bezkształtną miazgę ciała, włosów i schnącego błota, leżącą na miejscu gdzie była twarz topielca. — Nikt nie rozpozna — dodał i wzdrygnął się ze zgrozą.
 Tymczasem Babalaczi ukląkł, obcierając z błota palce wyciągniętej ręki. Powstał i błysnął przed oczami Almayera złotym pierścieniem o wielkim, zielonym kamieniu.
 — Znasz dobrze ten pierścień — rzekł — nie schodził on nigdy z ręki Daina. Musiałem poszarpać palec aby go zdjąć. Czy mi teraz wierzysz?
 Almayer podniósł ręce do głowy i opuścił je bezwładnie w niemej rozpaczy. Babalaczi przyglądał mu się ciekawie i zobaczył ze zdumieniem uśmiech na jego twarzy. Dziwne urojenie opanowało mózg Almayera, zmącony tym nowym ciosem. Przywidziało mu się że przez wiele lat spadał w głęboką przepaść. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu spadał nieustannie; była to gładka, krągła, mroczna przepaść, której czarne ściany sunęły wgórę z nużącą szybkością. Zdawało mu się że słyszy jeszcze odgłos tego zawrotnego spadania. Nagle doznał straszliwego wstrząsu: runął na dno i — o dziwo! — oto jest żywy i cały, a Dain leży martwy z pogruchotanemi kośćmi. Uderzyło go to jako rzecz bardzo zabawna. Nieżywy Malaj; tak wielu nieżywych Malajów oglądał bez najmniejszego wzruszenia — a teraz czuje że płacz go chwyta za gardło, ale nie nad Malajem; żal mu białego człowieka, który spadł w głęboką przepaść a nie zabił się. Wydało mu się że stoi tak jakby z boku, w pewnem oddaleniu — i przygląda się niejakiemu Almayerowi, który jest w bardzo ciężkich opałach. Biedny, biedny człowiek! dlaczego nie poderżnie sobie gardła? Chciałby zachęcić go do tego i ujrzeć jak Almayer padnie martwy na trupa Daina. Dlaczego nie umiera aby położyć kres męce? Jęknął mimowoli i zląkł się swojego głosu. Czy ogarnia go szaleństwo? W najwyższem przerażeniu rzucił się ku domowi, powtarzając ciągle: „Ja nie zwarjowałem! nie, nie — naturalnie że nie!“ Starał się przyswoić sobie dokładnie tę myśl. „Nie jestem warjatem, nie jestem warjatem!“ Potknął się, wbiegając naoślep na schody i coraz prędzej powtarzał te słowa, w których widział ratunek. Zobaczył przed sobą Ninę i chciał jej coś powiedzieć, ale nie mógł sobie przypomnieć co; pochłonął go szalony wysiłek, aby nie stracić ani na chwilę świadomości że nie jest warjatem. Powtarzał wciąż to samo, biegając naokoło stołu, aż potknął się wreszcie o fotel i padł nań wyczerpany. Utkwił dziki wzrok w Ninie, wciąż zapewniając siebie pocichu że jest przy zdrowych zmysłach, i zdziwił się że dziewczyna cofa się przed nim z przestrachem w oczach. Cóż jej się stało? co za głupota! Walnął pięścią w stół i krzyknął ochrypłym głosem: „Dżynu! prędko!“ Nina wybiegła, a on siedział w fotelu cicho i spokojnie, zadziwiony hałasem jaki wywołał.
 Wróciła ze szklanką nalaną do połowy dżynem. Zastała ojca wpatrzonego bezmyślnie przed siebie; czuł się teraz bardzo zmęczony, jak po powrocie z długiej podróży. Miał wrażenie, że uszedł tego ranka wiele kilometrów i spragniony był wypoczynku. Wziął szklankę trzęsącą się ręką i zaczął pić, dzwoniąc zębami o szkło; wysączywszy dżyn do ostatniej kropli, stuknął ciężko szklanką o stół. Podniósł zwolna oczy na Ninę stojącą obok niego i rzekł spokojnym głosem:
 — Wszystko przepadło, Nino. On nie żyje — a ja mogę popalić moje łodzie.
 Czuł się dumnym że jest w stanie mówić tak spokojnie. Najwidoczniej obłąkanie już mu nie grozi; ta pewność jest bardzo kojąca. Opowiedział o znalezieniu zwłok, przysłuchując się z upodobaniem własnemu głosowi. Nina stała spokojnie z ręką opartą lekko o ramię ojca. Twarz jej była nieporuszona, lecz i rysy i cała postawa wyrażały natężoną, trwożną uwagę.
 — Więc Dain nie żyje — odezwała się chłodno gdy zamilkł głos ojca.
 Sztuczny spokój Almayera ustąpił w mgnieniu oka gwałtownemu wybuchowi oburzenia.
 — Stoisz przede mną jak słup — krzyknął gniewnie — i odzywasz się jakby to była fraszka. Tak, Dain nie żyje! czy rozumiesz? nie żyje! Cóż to cię obchodzi! nigdy o mnie nie dbałaś; patrzyłaś obojętnie jak wysilam się, i haruję, i walczę; nigdy nie widziałaś moich cierpień, nigdy. Nie masz serca i nie masz duszy, bo inaczej byłabyś zrozumiała że pracowałem tylko dla ciebie, dla twojego szczęścia! Chciałem być bogaty, chciałem się stąd wydostać, chciałem widzieć jak biali ludzie będą się gięli nisko przed potęgą twojej piękności i twojego bogactwa. Choć jestem stary, pragnąłem znaleźć się w obcym kraju, wśród obcej cywilizacji i rozpocząć nowe życie, aby napatrzyć się twojemu powodzeniu, twoim tryumfom, twojemu szczęściu. Tylko dlatego dźwigałem cierpliwie brzemię pracy, zawodów i upokorzeń wśród tych dzikich. I już miałem szczęście prawie że w ręku!
 Spojrzał na uważną twarz córki i zerwał się, przewracając fotel.
 — Słyszysz? miałem szczęście pod ręką — o tak — tylko sięgnąć!
 Zamilkł, usiłując poskromić rosnący gniew, ale nie potrafił się opanować.
 — Czy ty nic nie czujesz? — ciągnął — czy nie wiesz, co to nadzieja? — Milczenie Niny rozjątrzało go; podnosił głos coraz bardziej, choć starał się wciąż zapanować nad sobą.
 — Czy miło ci żyć wśród nędzy i oczekiwać na śmierć w tej nikczemnej dziurze? Nino, odezwijże się! Czy niema w tobie litości? Czy nie znajdziesz ani słowa pociechy? A ja cię tak kochałem!
 Czekał przez chwilę, i nie słysząc odpowiedzi potrząsnął pięścią przed oczami córki.
 — Widzę że jesteś idjotką! — wrzasnął.
 Obejrzał się za fotelem, podniósł go i siadł sztywno. Gniew jego wygasł; zawstydzony był swoim wybuchem, ale przyniosła mu ulgę świadomość że odsłonił przed córką istotną treść swego życia. Myślał tak w najlepszej wierze i łudził się co do pobudek swojego postępowania, nie zdając sobie sprawy jak dalece drogi jego są zawiłe, cel mętny, a żale jałowe. Wielka, tkliwa miłość do córki przepełniała mu serce. Chciał widzieć ją nieszczęśliwą aby cierpieć z nią razem, ale pragnął tego w sposób właściwy naturom słabym, które tęsknią za współczuciem i narzucają swoje cierpienia ludziom najzupełniej wobec nich niewinnym. Gdyby Nina cierpiała, zrozumiałaby go i współczułaby mu, a tymczasem ona nie chce czy nie może znaleźć ani słowa pociechy i miłości wobec jego strasznej niedoli. Poczucie zupełnego osamotnienia owładnęło Almayerem z taką siłą, że dreszcz nim wstrząsnął. Zachwiał się i padł twarzą na stół z wyciągniętemi sztywno rękami. Nina przysunęła się szybko do ojca i patrzyła na siwą głowę, na szerokie barki drgające konwulsyjnie pod wpływem uczuć, które znalazły wreszcie ujście we łzach i łkaniu.
 Odeszła od stołu z głębokiem westchnieniem. Rysy jej straciły pozór kamiennej obojętności, który doprowadził Almayera do wybuchu gniewu i żalu; wyraz jej twarzy uległ teraz nagłej zmianie. Gdy ojciec błagał ją o współczucie, o słowo pociechy, słuchała z pozorną obojętnością, choć w sercu jej zmagały się sprzeczne porywy; wstrząsnęły nią wypadki, których nie przewidziała, a w każdym razie nie spodziewała się że nastąpią tak prędko. Poruszona była do głębi rozpaczą Almayera; wiedząc że może zapobiec jego męce jednem, jedynem słowem, pragnęła gorąco je wypowiedzieć, a jednocześnie słyszała ze zgrozą głos przemożnej miłości nakazujący jej milczenie. Poddała się po krótkiej i dzikiej walce, stoczonej przez dawne ja z nowemi prawami jej życia. Uzbroiła się w zupełne milczenie, jedyną tarczę przeciw jakiejś zgubnej słabości. Nie ufała sobie tak dalece, że bała się wyszeptać słowo lub uczynić najlżejszy ruch aby nie powiedzieć za wiele; i właśnie ta gwałtowność uczuć, szalejących w najtajniejszych głębiach duszy, pozornie obróciła ją w kamień. Tylko rozdęte nozdrza i pałające oczy świadczyły o miotającej nią burzy, lecz Almayer nie dostrzegł wzruszenia córki, bo wzrok jego był zmącony przez rozpamiętywanie swej niedoli, gniew i rozpacz.
 Gdyby był spojrzał na Ninę wspartą teraz o poręcz werandy, zobaczyłby że obojętność ustępuje z jej twarzy; głęboki ból odmalował się w jej oczach, a cudownie piękne rysy ściągnął wyraz czujnego niepokoju. Wysoka trawa porastająca zapuszczone podwórze stała przed Niną, wyprężona w żarze południa. Od strony rzeki zbliżały się głosy i szelest bosych nóg; słychać było, jak Babalaczi daje wskazówki ludziom Almayera. Wreszcie z za węgła ukazał się szczupły korowód ze zwłokami topielca; pani Almayer otwierała pochód, głośno zawodząc, a Babalaczi szedł obok zwłok i niósł w ręku kółko zdjęte z nogi trupa. Mahmat trzymał się nieśmiało wtyle, w nadziei że nie minie go obiecana nagroda.
 — Złóżcie go tutaj — rzekł Babalaczi do ludzi Almayera, wskazując na stos desek suszących się przed werandą. — Złóżcie go tutaj. Był Kafirem, i synem psa, i przyjacielem białego człowieka. On pił mocną wodę białego człowieka — dodał z udanym wstrętem. — Sam to widziałem.
 Niewolnicy złożyli pogruchotane zwłoki na dwóch zsuniętych deskach; pani Almayer nakryła je kawałem białego płótna i, poszeptawszy czas jakiś z Babalaczim, odeszła do zajęć domowych. Ludzie Almayera rozproszyli się w poszukiwaniu cienistych zakątków gdzieby mogli dzień cały przepróżniaczyć. Babalaczi pozostał sam przy trupie, który leżał sztywny pod białem płótnem w jaskrawym blasku słońca.
 Nina zeszła ze schodów i zbliżyła się do Babalacziego; sambirski dyplomata podniósł rękę do czoła i przykucnął z wielkim szacunkiem.
 — Przyniosłeś złotą obręcz — rzekła Nina, spoglądając na zadartą twarz Babalacziego i samotne jego oko.
 — Przyniosłem, Mem Putih, — potwierdził ugrzeczniony mąż stanu i zwróciwszy się do Mahmata, kiwnął na niego, wołając: „Chodź-no tu bliżej!“
 Mahmat zbliżył się z pewnem wahaniem. Starał się nie patrzeć na Ninę lecz utkwił wzrok w Babalaczim.
 — A teraz słuchaj — rzekł ostro Babalaczi. — Widziałeś pierścień i bransoletę, i wiesz że nie należą do nikogo innego tylko do kupca Daina. Dain przyjechał wczoraj łódką późnym wieczorem. Po rozmowie z radżą opuścił nas w nocy aby przeprawić się do domu białego człowieka. Woda była bardzo wielka — i dziś rano znalazłeś go w rzece.
 — Wyciągnąłem go za nogi — mruknął pocichu Mahmat. — Tuanie Babalaczi, a moja nagroda! — wykrzyknął głośno.
 Babalaczi podniósł złotą bransoletę do oczu Mahmata. „To, co ci powiedziałem, przeznaczone jest dla wszystkich uszu. To, co ci daję, przeznaczone jest dla twoich własnych oczu. Bierz!“
 Mahmat wziął skwapliwie złote kółko i schował je w fałdach pasa. — Niegłupim pokazywać taką rzecz w domu gdzie są trzy kobiety — mamrotał. — Ale opowiem im o kupcu Dainie, będą miały o czem gadać.
 Odwrócił się i odszedł, a za osiedlem Almayera przyśpieszył zaraz kroku.
 Babalaczi spoglądał za nim póki nie znikł za krzakami. „Czy dobrze zrobiłem, Mem Putih?“ spytał pokornie, zwracając się do Niny.
 — Tak — odrzekła Nina. — Pierścień możesz sobie zatrzymać.
 Babalaczi dotknął ust i czoła i dźwignął się z ziemi. Spojrzał na Ninę jakby oczekiwał dalszych jej słów, lecz ona zwróciła się ku domowi i weszła na schody, odprawiając go skinieniem ręki.
 Babalaczi podniósł laskę i zabierał się do odejścia. Bardzo było gorąco i nie miał wcale ochoty przeprawiać się przez rzekę w taki upał. Ale trudno — musi zawiadomić radżę o nieprzewidzianych wypadkach, o zmianie planów, o wszystkich swoich podejrzeniach. Znalazłszy się na pomoście zaczął rozplątywać linę z rattanu, którą czółno było przywiązane.
 Rozległa powierzchnia dolnej rzeki mieniła się olśniewającym blaskiem. Pokrywały ją czarne plamki czółen rybackich, które zdawały się brać udział w jakichś szalonych wyścigach. Babalaczi przestał odwiązywać czółno i spojrzał z nagłem zainteresowaniem. Rybak z najbliższej łódki, znalazłszy się na odległość głosu od skrajnych chat osady, złożył wiosło i stanął w łódce, krzycząc:
 — Łodzie! łodzie! wojenne łodzie jadą! są już tutaj!
 W mgnieniu oka osada zaroiła się znów ludźmi biegnącymi ku rzece. Mężczyźni odwiązywali czółna, kobiety skupiły się w gromadki, spoglądając ku zakrętowi w dole rzeki. Nad drzewami porastającemi brzegi ukazał się lekki kłąb dymu, niby czarna skaza na wspaniałym lazurze przeczystego nieba.
 Babalaczi stał z liną w ręku, zaskoczony tym widokiem. Spojrzał w dół rzeki, potem w górę ku domowi Almayera i znowu zwrócił się w dół, niepewny co ma robić. Wreszcie przywiązał czółno zpowrotem, rzucił się ku domowi i wbiegł po schodach na werandę.
 — Tuanie, tuanie! — zawołał gorączkowo. — Łodzie jadą, wojenne łodzie. Przygotuj się, tuanie. Oficerowie przyjdą do ciebie, wiem to napewno!
 Almayer dźwignął powoli głowę ze stołu i spojrzał na niego tępym wzrokiem. — Mem Putih! — krzyknął Babalaczi do Niny — popatrz tylko! On nic nie słyszy. Musisz bardzo uważać — dodał znacząco.
 Nina skinęła głową z bladym uśmiechem i chciała coś odpowiedzieć, gdy nagle wystrzał armatni wstrzymał słowa na rozchylonych jej wargach. Równocześnie ukazała się parowa szalupa z armatą umieszczoną na przednim pomoście. Uśmiech zgasł na ustach Niny, a z oczu jej wyjrzał znowu czujny niepokój. Od strony dalekich wzgórz nadpłynęło echo jak przeciągłe, żałosne westchnienie — niby odzew słany przez kraj w odpowiedzi na głos swoich panów.


ROZDZIAŁ VIII

 Wieści o rozpoznaniu zwłok złożonych w osiedlu Almayera przebiegły szybko osadę. Większość mieszkańców wyległa na drogę; rozprawiali aż do południa o tajemniczym powrocie i niespodzianej śmierci człowieka, którego mieli sposobność poznać jako kupca. Jego przybycie w czasie północno-wschodniego mussonu, długi pobyt w osadzie i nagły odjazd brygu stanowiły niewyczerpany temat rozmów i domysłów. Lecz przedewszystkiem rozprawiano o tajemniczem zjawieniu się trupa, który miał być właśnie jego zwłokami. Mahmat krążył od chaty do chaty i od gromadki do gromadki, gotów powtarzać co chwila swoje opowiadanie: jako to spostrzegł trupa zaczepionego sarongiem o kłodę, jak pani Almayer zjawiła się zaraz na jego wołania i rozpoznała zwłoki zanim je zdążył na brzeg wydostać i jak Babalaczi kazał wyciągnąć trupa z wody. „Wywlokłem go za nogi — patrzę — a tu niema wcale twarzy!“ rozpowiadał Mahmat. „Skądże żona białego mogła poznać kto to taki? Wiadomo — jest czarownicą! A czyście widzieli jak biały człowiek porwał się i uciekł od trupa? sadził jak jeleń!“ Tu Mahmat naśladował wielkie kroki Almayera ku szczerej radości widzów. Za cały ten kłopot nic się Mahmatowi nie okroiło; pierścień z zielonym kamieniem zatrzymał tuan Babalaczi. „Nic a nic!“ — powtarzał Mahmat spluwając z obrzydzeniem i szedł dalej szukać słuchaczy.
 Wieści dotarły do najdalszych krańców osady i wreszcie do Abdulli. Potężny kupiec siedział w składzie, w chłodnem zaciszu; doglądał urzędników Arabów i ludzi ładujących czółna przybyłe z górnych okolic rzeki. Reszyd, zajęty wówczas w przystani, został wezwany przed oblicze stryja. Znalazł go — jak zwykle — pełnego spokoju a nawet pogody, choć wielce zdumionego. Wiedział już od trzech dni o ujęciu czy też zniszczeniu statku Daina; donieśli o tem rybacy z nad morza i mieszkańcy niższych okolic Pantai. Wieści wędrowały wgórę rzeki od sąsiada do sąsiada, aż wreszcie Bulangi, mieszkający najbliżej osady, zjawił się z tą ważną nowiną u Abdulli, o którego łaski zabiegał. Pogłoski mówiły również o walce i o śmierci Daina na pokładzie własnego okrętu, a tymczasem cała osada rozprawiała o jego odwiedzinach u radży i o tem że poniósł śmierć, przeprawiając się przez rzekę w drodze do kampongu Almayera. Ani Abdulla, ani Reszyd nie mogli nic z tego zrozumieć. Reszyd dziwił się bardzo a przytem niespokojny był i pełen wątpliwości. Lecz Abdulla, otrząsnąwszy się ze zdumienia, ujawnił rezygnację właściwą ludziom wiekowym, którzy niechętnie zajmują się rozwiązywaniem zagadek. Stwierdził że Dain w każdym razie nie żyje, przestał więc być niebezpieczny. Po co roztrząsać wyroki losu, szczególniej jeśli są pomyślne dla prawowiernych wyznawców? Tu Abdulla zwrócił się z pobożnem westchnieniem do Allaha — który jest łaski pełen i miłosierdzia — poczem uznał że zajmowanie się tym wypadkiem nie jest na razie potrzebne.
 Reszyd innego był zdania. Ociągał się z odejściem, gładząc w zamyśleniu starannie utrzymaną brodę.
 — Widzę w tem wiele łgarstw — mruknął. On już raz nie żył i zmartwychwstał, a teraz znów umarł po raz drugi. Wkrótce zjawią się tu Holendrzy i zażądają wydania tego człowieka. Czy nie lepiej uwierzyć raczej świadectwu własnych oczu niż językom bab i próżniaków?
 — Mówią że ciało zabrano do kampongu Almayera — odrzekł Abdulla. — Jeśli chcesz je zobaczyć, idź tam przed przybyciem Holendrów. Wybierz się późnym wieczorem; nie trzeba aby którego z nas widziano temi czasami w osiedlu Almayera.
 Reszyd zgodził się na to i opuścił stryja. W wielkich drzwiach wejściowych przystanął i wsparł się ramieniem o futrynę, spoglądając leniwie przez otwartą bramę ku głównej ścieżce osady. Słała się przed nim bezludna, prosta i żółta pod ulewą światła. Gładkie pnie palm, chaty, dach domku Almayera widzialny wśród zarośli na ciemnem tle lasu u drugiego końca ścieżki — wszystko zdawało się drgać w żarze południowej godziny bijącym od rozprażonej ziemi. Roje żółtych motyli wznosiły się i opadały w krótkich wzlotach przed przymkniętemi oczami Reszyda. U jego stóp, w bujnej trawie dziedzińca, brzęczała ckliwie kapela owadów. Patrzył sennie przed siebie.
 Z bocznej ścieżki między chatami wyszła na drogę kobieta; smukła, dziewczęca jej postać kryła się w cieniu wielkiej tacy, którą niosła na głowie. Widok zbliżającej się postaci rozbudził na wpół uśpionego Reszyda. Poznał Taminę, niewolnicę Bulangiego roznoszącą ciastka na sprzedaż — codzienne zjawisko bez żadnego znaczenia. Dziewczyna szła ku domowi Almayera. Może się da użyć jej za narzędzie? Otrząsnął się z senności i pobiegł ku bramie, nawołując: „Tamino! o!“ Stanęła, zawahała się i wróciła wolnym krokiem, a on czekał, kiwając na nią niecierpliwie.
 Zatrzymała się przed nim ze spuszczonemi oczami. Przypatrywał jej się przez chwilę i zapytał:
 — Czy idziesz do domu Almayera? W osadzie mówią, że w kampongu białego człowieka leży kupiec Dain, którego znaleźli w rzece dziś rano.
 — Słyszałam o tem — szepnęła Tamina — i dziś rano widziałam trupa nad brzegiem rzeki. Nie wiem gdzie się teraz znajduje.
 — Więc go widziałaś? — zapytał skwapliwie Reszyd. — Czy to Dain? Spotykałaś go nieraz. Powinnaś go poznać.
 Wargi dziewczęcia zadrgały; milczała przez chwilę, oddychając szybko.
 — Widziałam go niedawno — odrzekła wreszcie. — Ludzie mówią prawdę: Dain nie żyje. Czego chcesz ode mnie, tuanie? muszę już odejść.
 W tej chwili właśnie rozległ się wystrzał armatni na pokładzie parowca: odpowiedź zawisła na ustach Reszyda. Zostawił niewolnicę i pobiegł w kierunku domu. W podwórzu spotkał Abdullę zmierzającego ku bramie.
 — Orang Blanda przybyli — zawołał Reszyd — czeka nas teraz nagroda!
 Abdulla pokiwał głową z powątpiewaniem.
 — Długo się czeka na nagrodę z rąk białych ludzi — odpowiedział. — Biali skorzy są w gniewie, ale powolni we wdzięczności. Zobaczymy.
 Przystanął u bramy gładząc siwą brodę i słuchał dalekich okrzyków powitania niosących się z drugiego krańca osady. Zawołał na Taminę, która zabierała się do odejścia.
 — Posłuchaj mnie, dziewczyno — rzekł do niej — w domu Almayera znajdzie się dzisiaj wielu białych ludzi. Pójdziesz tam i będziesz sprzedawała ciastka żeglarzom z okrętu. Cokolwiek usłyszysz i zobaczysz, masz mi wszystko powtórzyć. Przyjdź jeszcze przed zachodem słońca; dam ci niebieską chustkę w czerwone kropki. A teraz idź i nie zapomnij że masz tu wrócić!
 Pchnął odchodzącą Taminę końcem długiej laski, tak że się aż potknęła.
 — Cóż to za niemrawa niewolnica — rzekł do siostrzeńca, spoglądając niełaskawie na dziewczynę.
 Tamina szła z tacą na głowie i oczami wbitemi w ziemię. Przez otwarte drzwi chat biegły ku niej przyjazne nawoływania, zapraszające aby zaszła z towarem; pogrążona w myślach nie zwracała na to żadnej uwagi, zaniedbując swoje obowiązki. Od wczesnych godzin ranka napatrzyła się i nasłuchała wielu rzeczy, które napoiły jej serce radością a zarazem wielkiem cierpieniem i trwogą. Przed świtem, zanim opuściła dom Bulangiego aby udać się do Sambiru, dosięgły jej uszu głosy z nad rzeki. Cały dom był jeszcze w śnie pogrążony. Słowa usłyszane w ciemnościach sprawiły że trzymała teraz w rękach życie człowieka, a w sercu kryła wielki smutek. Lecz nie byłby tego nikt odgadł ze sprężystego jej chodu, śmigłej postawy i twarzy obleczonej w codzienny wyraz apatycznej obojętności. Nie przypuściłby nikt że prócz ciężaru tacy i całej góry ciastek, sporządzonych skrzętnemi rękoma żon Bulangiego, Tamina dźwiga brzemię stokroć dotkliwsze. W giętkiej postaci prostej jak strzała, sunącej wdzięcznie i swobodnie, w łagodnych oczach wyrażających tylko nieświadomą rezygnację drzemały wszelkie możliwe uczucia i namiętności, wszystkie nadzieje i wszystkie obawy — przekleństwo życia i ukojenie śmierci. Lecz ona nie wiedziała o niczem. Rosła jak te otaczające ją wyniosłe palmy, które dążą ku światłu, pożądają blasku słońca i lękają się burzy, z niczego sobie sprawy nie zdając. Nie żywiła nigdy żadnej nadziei, nie spodziewała się żadnej zmiany. Nie znała innego nieba, wód, ani lasów; nie wyobrażała sobie innego świata ani odmiennego życia. Nie doznawała żadnych pragnień, nie czuła miłości, nie lękała się niczego — prócz bicia. Jedynem uczuciem dostępnem dla niej był głód, który zresztą cierpiała rzadko, gdyż Bulangi był człowiekiem bogatym i nie brakowało ryżu w samotnym jego domku na polance. Sytość i brak bólu stanowiły jej szczęście, a nieszczęściem było tylko większe niż zwykle zmęczenie po całodziennej pracy. W gorące noce południowo-zachodniego mussonu spoczywała w spokojnym śnie bez marzeń pod jasnemi gwiazdami, na pomoście zbudowanym przy chacie nad wodą. Wewnątrz chaty leżał tuż przy progu Bulangi, dalej jego żony i dzieci przy swoich matkach. Słyszała ich oddechy; niekiedy odzywał się zaspany głos Bulangiego lub ostry krzyk dziecka, uciszany zaraz tkliwemi słowami. I zamykała powieki wśród poszeptów cichego wiatru, przy wtórze szemrzącej rzeki, nieświadoma tętniącego nieustannie życia tropikalnej natury, która przemawiała do niej napróżno tysiącem cichych głosów z pobliskiego lasu. Wabił ją oddech ciepłego powiewu, ciężkie aromaty snuły się naokoło, a białe majaki przedrannej mgły zwisały nad nią w chwili uroczystego skupienia całej przyrody — przed rozbłyśnięciem zorzy.
 Tak upływało życie Taminy zanim obcy bryg w Sambirze się pojawił. Pamiętała dokładnie chwilę jego przybycia. Wrzawa zapanowała w osadzie; nienasycona ciekawość ogarnęła wszystkich mieszkańców, podniecając ich do rozmów dniem i nocą. Pamiętała także swoją nieśmiałość wobec obcych ludzi. Zczasem, gdy statek przymocowany u brzegu stał się niejako częścią osady, lękliwość Taminy ustępowała stopniowo wobec rosnącej zażyłości. Odwiedziny na pokładzie weszły w skład jej codziennych obowiązków. Wstępowała z wahaniem na pochyłe deski pomostu wśród zachęcających okrzyków, którym towarzyszyły mniej lub więcej przyzwoite żarty majtków wspartych bezczynnie o burtę. Dostawszy się na pokład sprzedawała swój towar hałaśliwym żeglarzom o wielce swobodnem obejściu. Panował tam nieustanny tłok i ruch, jedni wychodzili, drudzy wracali; rozlegały się nawoływania i rozkazy, które spełniano przy wtórze głośnych okrzyków; zgrzytały bloki, zwoje lin migały w powietrzu. Tamina siadywała na uboczu w cieniu płóciennego dachu, zakrywszy szczelnie twarz zasłoną; tacę z ciastkami umieszczała przed sobą. Czuła się bardzo onieśmielona wśród tylu obcych mężczyzn. Uśmiechała się do wszystkich kupujących, lecz nie rozmawiała z żadnym, puszczając mimo uszu ich żarty z tępą obojętnością. Różne opowiadania o oddalonych krainach, o dziwnych obyczajach i jeszcze dziwniejszych wypadkach obijały się o jej uszy. Wszyscy ci ludzie byli odważni, lecz najmężniejsi z nich mówili z trwogą o swym wodzu. Mąż, którego zwali panem, przechodził często obok Taminy. Bił od niego blask młodości, połyskiwały wspaniałe szaty i podźwięk złotych ozdób szedł za nim, a żeglarze usuwali mu się z drogi i zawisłszy wzrokiem u jego warg, wyczekiwali niespokojnie rozkazów. Całe życie Taminy zbiegało się wówczas w jej oczach; spoglądała ku niemu z pod zasłony, pociągnięta nieodpartym czarem, ale bała się zwrócić jego uwagę. Pewnego dnia spostrzegł ją i spytał co to za dziewczyna. „Niewolnica, tuanie! roznosi ciastka na sprzedaż!“ zabrzmiała jednogłośna odpowiedź z kilkunastu piersi. Porwała się do ucieczki, lecz przyzwał ją zpowrotem, a gdy stanęła przed nim drżąca ze zwieszoną głową, przemówił łaskawie i ująwszy pod brodę spojrzał jej w oczy z uśmiechem. „Nie bój się!“ powiedział. Nigdy się już więcej do niej nie odezwał. Ktoś zawołał na niego z brzegu; odwrócił się i zapomniał o jej istnieniu. Na wybrzeżu stał Almayer z Niną u boku. Tamina posłyszała wesoły głos Niny i ujrzała radość na twarzy Daina, który wmig znalazł się na brzegu. W owej to chwili znienawidziła dźwięk głosu Niny.
 Przestała odtąd odwiedzać kampong Almayera, spędzając południowe godziny na pokładzie w cieniu płóciennego dachu. Wyglądała Daina z piersią falujacą coraz szybciej, a gdy nadchodził, serce miotało się w niej jak oszalałe w rytm świeżo zrodzonych uczuć — wesela, nadziei i trwogi. Z oddaleniem się Daina przycichał dziki zamęt w jej duszy; wyczerpana jak po walce siedziała długi czas w sennym bezwładzie. Wieczorem wracała do domu, wiosłując od niechcenia, unoszona leniwym prądem wzdłuż brzegu. Wiosło wisiało bezczynnie a ona siedziała w rufie z głową wspartą na ręku i szeroko rozwartemi oczyma, wsłuchując się usilnie w szept własnego serca, który się rozrastał w pieśń niewymownej słodyczy. Zasłuchana w jej nutę łuskała ryż w domu; cudna melodja głuszyła krzykliwe kłótnie żon Bulangiego i gniewne wymówki, których jej nie szczędzono. Gdy słońce miało się ku zachodowi, szła kąpać się w zatoce; stojąc na miękkiej trawie wybrzeża z suknią leżącą u stóp słuchała wciąż śpiewu serca, zapatrzona w odbicie swej postaci w gładkiem zwierciadle wody. Wracała potem zwolna ku domowi z mokremi włosami rozsypanemi na plecach; kładła się na spoczynek pod migotaniem gwiazd i zamykała oczy przy wtórze fal, w poszeptach ciepłego wiatru; cała przyroda przemawiała do niej tysiącem szmerów z wielkiego lasu, a serce jej zanosiło się śpiewem.
 Słuchała nie rozumiejąc i piła senną radość nowego bytu bez troski o jego trwałość lub znaczenie, aż przyszła do niej przez ból i gniew pełna świadomość życia. Straszny ból targnął nią, gdy ujrzała po raz pierwszy jak długie czółno Niny mija uśpioną chatę Bulangiego, unosząc dwoje zakochanych w gęstwę białej mgły zawisłej nad rzeką. Zawiść i wściekłość Taminy wzmogły się aż do paroksyzmu fizycznego cierpienia; padła na wybrzeże, dysząc w niemej męce ranionego zwierzęcia. Lecz mimo to krążyła dalej w zaklętem kole niewoli i dzień w dzień spełniała swoje obowiązki, żywiąc w sercu wielki tragizm cierpienia, którego nie umiała wyrazić nawet wobec samej siebie. Unikała Niny; czuła na jej widok jak gdyby ostrze noża wżerające się w ciało, nie przestała jednak odwiedzać brygu, sycąc pokarmem rozpaczy swoją niemą, ciemną duszę. Widywała Daina niejednokrotnie. Nigdy się już nie odezwał, ani nie spojrzał na nią. Czy oczy jego mogły widzieć jedną tylko kobietę? Czy uszy jego były otwarte dla jednego, jedynego głosu? Nie zwrócił na nią uwagi już ani razu.
 Wreszcie stało się że odjechał. Ostatni raz widziała go u boku Niny owego ranka gdy Babalaczi, zwiedzając zastawione sieci, stwierdził na własne oczy że słusznie podejrzewa Daina i Ninę o miłosne konszachty. Dain znikł, a serce Taminy — w którem spoczywały bezużytecznie i jałowo ziarna wszelakiej miłości i nienawiści, wszystkich namiętności i wszystkich poświęceń — serce to zapomniało o swych radościach i bólach gdy zbrakło mu oparcia zmysłów. Pierwotna, nieokrzesana jej dusza podlegająca niewolniczo ciału — tak jak i ciało jej podlegało cudzej woli — zapomniała o nikłym i mętnym obrazie ideału, który wyrósł na tle fizycznych podniet jej dzikiej natury. Zapadła znowu w drętwą tępość poprzedniego życia i znajdowała pociechę, a nawet pewien rodzaj szczęścia, w myśli że Nina i Dain rozstali się — przypuszczalnie nazawsze. On zapomni o Ninie! Ta myśl łagodziła męki gasnącej zazdrości, której zbrakło pokarmu i Tamina znalazła wreszcie spokój. Była to jak gdyby martwa cisza pustyni, gdzie spokój panuje tylko dlatego że niema tam życia.
 Lecz oto Dain powrócił. Poznała jego głos nawołujący w nocy Bulangiego. Wysunęła się z chaty wślad za swoim panem aby wsłuchać się w ten dźwięk czarowny. Dain siedział w łódce i rozmawiał z Bulangim. Tamina, chłonąc jego słowa z zapartym oddechem, posłyszała drugi głos jeszcze. Obłąkana radość rozsadzająca jej serce zgasła wnet, rzuciwszy ją na pastwę fizycznego bólu; doznawała go już i przedtem na widok Daina i Niny. Głos Niny rozkazywał i groził naprzemian, a Bulangi odmawiał, tłumaczył — i zgodził się w końcu. Poszedł do chaty aby wziąć wiosło ze stosu za drzwiami. Szmer głosów nad rzeką snuł się ciągle; uszu Taminy dochodziły niekiedy pojedyńcze wyrazy. Zrozumiała że Dain ucieka przed białymi, że szuka kryjówki, że jest w niebezpieczeństwie. Lecz posłyszała także słowa, które zbudziły wściekłą zazdrość uśpioną przez wiele dni w jej duszy. Skulona w błocie, w czarnym mroku między palami, nasłuchiwała szeptu przepojonego lekceważeniem trudów, niebezpieczeństw, a nawet samego życia — jeśli nagrodą ma być gorący uścisk, spojrzenie umiłowanych oczu, powiew słodkiego oddechu, dotknięcie miękkich warg. Tak mówił w łódce Dain do Niny, czekając na powrót Bulangiego — a Tamina, wsparta o pal śliski od błota, czuła że niezmierny jakiś ciężar wali się na nią i ciągnie w czarną, gęstą wodę. Chciała krzyknąć, rzucić się ku nim i roztrącić niewyraźne cienie, a potem pchnąć Ninę w gładką toń, oplątać ją sobą i przywrzeć do dna gdzieby ten człowiek nie mógł jej dosięgnąć. Niezdolna była do płaczu ani do najlżejszego ruchu. Niebawem rozległy się kroki na bambusowym pomoście nad jej głową; widziała jak Bulangi wsiadł do najmniejszego czółenka i wysunął się naprzód, a za nim podążyła łódka z Dainem i Niną. Plusnęły lekko wiosła zanurzone ostrożnie w wodę, mgliste postacie dwojga ludzi przesunęły się przed zbolałemi oczami Taminy i znikły w ciemnościach.
 Pozostała bezwładna na miejscu w chłodzie i wilgoci, dysząc ciężko pod miażdżącem brzemieniem, które tajemnicza ręka losu zwaliła tak niespodzianie na smukłe jej barki; trzęsąc się czuła jak pożera ją piekący ogień, podżegany własnem jej tchnieniem. Gdy świt rozwinął blado-złocistą wstęgę nad czarnemi lasami, popłynęła do osady z towarem i roznosiła placki na sprzedaż, wiedziona jedynie siłą przyzwyczajenia. Spostrzegła podniecenie ludności i usłyszała że znaleziono ciało Daina. Szybko ochłonęła ze zdumienia: była to oczywiście nieprawda — wiedziała o tem dobrze. Żal jej się zrobiło że nie umarł. Chętnie ujrzałaby go martwym aby odgrodzić go śmiercią od tej kobiety — od wszystkich kobiet wogóle. Zapragnęła nagle zobaczyć Ninę — bez wyraźnego celu. Nienawidziła i lękała się jej, ale czuła że nieodparty jakiś popęd gna ją ku domowi Almayera, że pragnie spojrzeć w twarz białej kobiecie, zatopić wzrok w jej oczach i usłyszeć znów dźwięk głosu, za który Dain gotów narazić wolność, a nawet i życie. Widywała przecież Ninę tyle razy, słyszała dzień w dzień jej głos przez długie miesiące. Cóż jest szczególnego w tej istocie? Czem się to dzieje że Dain tak do niej przemawia, że oślepł na wszystko co nią nie jest, że ogłuchł na wszystko — krom jej głosu?
 Zostawiła tłum na wybrzeżu i szła bez celu wśród pustych chat. Walczyła wciąż z popędem, który ciągnął ją nieprzeparcie ku Ninie. Może zdoła zgłębić w jej oczach tajemnicę własnej niedoli? Słońce wznosiło się coraz wyżej chłonąc cienie i zalewało Taminę potokami blasku i dusznego żaru. Przechodziła z cienia w światło, ze światła w cień, wśród chat, krzewów i wyniosłych drzew, uchodząc nieświadomie przed cierpieniem skrytem we własnem sercu. W ostatecznej niedoli nie umiała złożyć modlitwy z prośbą o ulgę, nie znała żadnych niebios do którychby mogła słać błagania i wędrowała przed siebie strudzonemi stopami w niemem zdumieniu i zgrozie wobec niesprawiedliwości mąk, spadłych na nią bez powodu i bez miłosierdzia.
 Krótka rozmowa z Reszydem i propozycja Abdulli pokrzepiły ją nieco, zwracając myśli w inną stronę. Niebezpieczeństwo grozi Dainowi. Dain kryje się przed białymi ludźmi: oto co zdołała zrozumieć ubiegłej nocy. Wszyscy mieli go za umarłego. Lecz Tamina wiedziała że żyje i wiedziała także dokąd się schronił. Czego chcą Arabowie od białych ludzi? Czego chcą biali ludzie od Daina? czyżby zamierzali go zabić? Mogłaby im wszystko powiedzieć — — Nie, nie powie im nic! przekradnie się do niego w nocy, sprzeda mu własne jego życie za słowo, za uśmiech — chociażby za skinienie — a potem będzie jego niewolnicą w odległej krainie, zdala od Niny. Ale czyhają różne niebezpieczeństwa. Jednooki Babalaczi widzi wszystko, a żona białego jest czarownicą. Mogą zdradzić tajemnicę. A Nina? Trzeba pójść i zobaczyć.
 Zboczyła w pośpiechu ze ścieżki i biegła ku domowi Almayera przez zarośla i gaj palmowy. Znalazła się ztyłu domu, gdzie szeroki rów pełen wody sączącej się z rzeki oddzielał kampong od reszty osady. Gąszcz zarośli krył przed jej wzrokiem rozległy dziedziniec z szopą kuchenną. Wykwitały stamtąd smukłe kolumienki dymu; dźwięk obcych głosów zdradzał że „morscy ludzie“ z wojennego statku już wylądowali i obozują między rowem a domem. Z lewej strony zbliżyła się do rowu któraś z niewolnic Almayera i schyliła się nad lśniącą wodą, szorując rondel. Naprawo szczyty drzew w bananowym lasku chwiały się i wstrząsały pod dotknięciem niewidzialnych rąk zrywających owoce. Na cichej wodzie rowu tkwiło kilka czółen uwiązanych do tęgiego pala, tworząc rodzaj mostu tuż przed Taminą. Gwar na dziedzińcu rozsypywał się niekiedy w grad okrzyków, śmiechów i nawoływań, poczem ucichał stopniowo aby po chwili znów wrzawą wybuchnąć. Wątły, niebieski dym gęstniał, czerniejąc, rozwłóczył się wonnemi smugami po zatoce i owijał Taminę duszną oponą; potem, gdy ogień wgryzł się już w świeże polana, dym znikał w jasnym blasku słońca i tylko aromat pachnącego drzewa niósł się z powiewem od trzaskających ognisk.
 Umieściła tacę na pniu i stała z oczyma zwróconemi w stronę domu, którego dach i część bielonej ściany widać było między krzewami. Niewolnica skończyła swoją pracę, spojrzała z ciekawością w stronę Taminy i zapuściła się znów w gęstwę krzaków ku dziedzińcowi. Samotność ogarnęła Taminę. Rzuciła się na ziemię i skryła twarz w rękach. Będąc już tak blisko, poczuła że nie ma odwagi spojrzeć na Ninę. Za każdym razem gdy rozlegały się krzyki, drżała w obawie że usłyszy jej głos. Postanowiła czekać aż się ściemni i udać się wprost do kryjówki Daina. Z miejsca gdzie leżała mogła śledzić poruszenia i białych i Niny — wszystkich przyjaciół Daina i wszystkich jego wrogów. Nienawidziła jednako i jednych i drugich, gdyż i jedni i drudzy chcieli jej go zabrać. Przytaiła się w bujnej trawie oczekując zachodu słońca, które przeciągało w nieskończoność swoją wędrówkę po niebie.
 Z drugiej strony rowu za krzakami, majtkowie z fregaty zaproszeni gościnnie przez Almayera rozłożyli się obozem naokoło jasnych ognisk. Almayer pod wpływem próśb i nalegań Niny otrząsnął się wreszcie z apatji i znalazł się w porę na wybrzeżu aby powitać oficerów. Dowodzący porucznik przyjął zaproszenie Almayera i zauważył, że tak czy owak mają do niego interes — może nawet niebardzo przyjemny — dodał. Almayer ledwie go słyszał. Machinalnie podał rękę gościom i szedł naprzód ku domowi. Niejasno zdawał sobie sprawę z uprzejmych słów, któremi witał nieznajomych, choć powtarzał je pokilkakroć wysilając się na swobodę. Zmieszanie jego nie uszło uwagi oficerów; starszy szepnął drugiemu na ucho, iż trzeźwość Almayera pozostawia wiele do życzenia. Młody podporucznik roześmiał się i wyraził nadzieję, że mimo to biały człowiek da im chyba coś do wypicia. „Ten nie wygląda niebezpiecznie“ — dodał, gdy wstępowali powoli za Almayerem na schody werandy.
 — Wcale nie, wygląda prędzej na głupca niż na łotra; słyszałem o nim — odparł starszy.
 Zasiedli naokoło stołu. Almayer przyrządził trzęsącemi się rękoma „cocktails“ z dżynu, poczęstował gości i pił razem z nimi, czując jak z każdym łykiem wstępuje w niego siła, spokój i zdolność do pokonania wszelkich trudności. Nie wiedział co się stało z brygiem i nie podejrzewał prawdziwego celu wizyty oficerów. Miał niejasne wrażenie że władze holenderskie przewąchały coś nie coś o handlu prochem, ale nie obawiał się niczego poza jakimś chwilowym kłopotem. Wychylił szklankę i jął swobodnie gawędzić rozparty wygodnie w fotelu, z nogą przerzuconą przez poręcz. Porucznik siedział okrakiem na krześle, z żarzącem się cygarem w kącie ust, i z przebiegłym uśmiechem przysłuchiwał się Almayerowi z za gęstych kłębów dymu wymykających się przez zaciśnięte wargi. Młody podporucznik oparł łokcie o stół, głowę ujął w dłonie i spoglądał sennie, odurzony zmęczeniem i dżynem. Almayer wciąż mówił.
 — Wielka to przyjemność widzieć tu u nas białe twarze. Przez długie lata żyłem w zupełnej samotności. Panowie rozumiecie: Malaje — cóż to za towarzystwo dla białego człowieka! A przytem — oni nie są dla nas przyjaźnie usposobieni. Wcale nas nie rozumieją. To skończone łotry. Zdaje mi się że jestem jedynym białym, który zamieszkuje na stałe wschodnie wybrzeże. Mamy tu czasami gości z Makassaru czy Singapuru — kupców, ajentów, badaczy — ale rzadko. Rok temu, a może i więcej, bawił tu pewien uczony. Mieszkał u mnie i pił od rana do nocy. Żył sobie wesoło przez kilka miesięcy, a kiedy zbrakło wreszcie trunków które przywiózł ze sobą, wrócił do Batawji ze sprawozdaniem o mineralnych bogactwach w głębi wyspy. Ha, ha! ha! dobre, co?
 Urwał nagle i powiódł po gościach bezmyślnym wzrokiem. Oficerowie śmieli się, a on powtarzał sobie wciąż to samo: „Dain nie żyje. Na nic wszystkie moje plany. Przepadła ostatnia nadzieja — wszystko przepadło“. Zamarło w nim serce. Uczuł się zmożony jak gdyby śmiertelną chorobą.
 — To doskonałe! znakomite! — wykrzykiwali obaj oficerowie.
 Almayer otrząsnął się z przygnębienia w nowym przypływie gadatliwości.
 — No a co będzie z obiadem? Panowie macie z sobą kucharza! to doskonale. Jest tam szopa kuchenna w podwórzu. Mogę panom ofiarować gęś. Proszę popatrzeć na moje gęsi — jedyne gęsi na całem wybrzeżu, może i na całej wyspie. To jest kucharz panów? Bardzo dobrze. Słuchaj, Ali, zaprowadź tego Chińczyka do kuchni i powiedz Mem Almayer żeby pozwoliła mu się rozgościć. Moja żona, proszę panów, nigdy się nie pokazuje; co innego moja córka. Napijmy się jeszcze tymczasem. Gorący dzień dzisiaj.
 Porucznik wyjął z ust cygaro, spojrzał krytycznie na popiół, strzepnął go i zwrócił się do Almayera:
 — Mamy do pana niezbyt przyjemny interes — oświadczył.
 — Bardzo mi przykro — odrzekł Almayer. — Ale to chyba nic ważnego?
 — Pan uważa że zamach na czterdziestu ludzi nie jest czemś ważnem? Niewiele osób zgodzi się z pańskiem zdaniem — odparł ostro oficer.
 — Jaki zamach? co takiego? nic nie wiem! — zawołał Almayer. — Któż to zrobił, czy też chciał to zrobić?
 — Człowiek z którym łączą pana różne konszachty — odparł porucznik. — Przebywał tutaj pod mianem Daina Maruli. Pan dostarczył mu prochu, który znaleźliśmy na brygu opanowanym przez nas.
 — Skąd pan dowiedział się o brygu? — spytał Almayer. — Nie wiem nic o żadnym prochu.
 — Kupiec arabski z waszej osady doniósł o pańskich sprawkach do Batawji parę miesięcy temu — odrzekł oficer. — Czatowaliśmy na bryg przy ujściu rzeki, ale prześliznął się obok nas i musieliśmy ścigać tego łotra ku południowi. Dostrzegł nas, puścił się między skały i wpędził statek na brzeg. Załoga umknęła nim zdołaliśmy się zbliżyć, a kiedy łodzie nasze podjechały do brygu, wyleciał z przeraźliwym hukiem w powietrze i zatopił najbliższe czółno. Dwóch ludzi utonęło — oto skutek pańskich matactw, panie Almayer. Chcemy teraz dostać w ręce tego Daina. Mamy wszelkie powody do przypuszczenia że kryje się w Sambirze. Czy panu wiadomo gdzie on jest? Jeśli pan wyzna wszystko otwarcie, to władze dadzą się jakoś udobruchać. Gdzie jest ten Dain?
 Almayer powstał i zbliżył się do balustrady. Zdawał się nie myśleć wcale o zapytaniu oficera. Spoglądał na wyciągnięte, sztywne ciało pod białą oponą, na którą spływał nikły blask czerwieni od słońca kłoniącego się wśród chmur ku zachodowi. Porucznik czekał na odpowiedź i zaciągał się raz po raz, usiłując rozpalić nawpół wygasłe cygaro. W głębi werandy Ali krzątał się cicho przy nakrywaniu stołu; ustawił lichy i obtłuczony serwis, rozmieścił cynowe łyżki, widelce o wyłamanych zębach i noże z obluzowanemi rączkami, o ostrzach szczerbatych nakształt piły. Zapomniał już niemal jak się nakrywa stół dla białych ludzi. Bardzo był zmartwiony, bo Mem Nina nie chciała mu pomóc. Odstąpił wreszcie od stołu i spojrzał na swoje dzieło z podziwem i wielką dumą. Tak jest chyba dobrze, a jeżeli pan będzie się potem gniewał i wymyślał — tem gorzej dla Mem Niny. Dlaczego nie chciała mu pomóc? I wysunął się z werandy aby przynieść obiad.
 — No, panie Almayer, czy pan odpowie mi tak szczerze jak ja pana pytam? — odezwał się wreszcie porucznik po długiem milczeniu.
 Almayer odwrócił się i spojrzał na niego ze spokojem. „Jeśli pan dostanie do rąk tego Daina, co pan z nim zrobi?“ — zapytał.
 Twarz oficera poczerwieniała. „To nie jest odpowiedź“, — rzekł zniecierpliwiony.
 — A co pan zrobi ze mną? — ciągnął Almayer, nie zważając na przerwę.
 — Czy pan ma zamiar się targować? — warknął oficer. — Zapewniam pana że to zła taktyka. Nie dano mi na razie żadnych wskazówek co do pańskiej osoby; spodziewamy się że pan nam pomoże ująć tego Malaja.
 — Otóż to — przerwał Almayer — nie możecie nic zrobić beze mnie, a że znam dobrze tego człowieka, więc chcecie abym pomógł go schwytać.
 — Tego właśnie od pana oczekujemy — potwierdził oficer. — Złamał pan prawo, panie Almayer, powinien pan dać nam zadosyćuczynienie.
 — Aby siebie ocalić?
 — No tak, do pewnego stopnia. Pańska głowa nie jest w niebezpieczeństwie — dodał porucznik zaśmiawszy się krótko.
 — Więc dobrze — rzekł stanowczo Almayer — wydam wam tego człowieka.
 Obaj oficerowie zerwali się na równe nogi, rozglądając się za odpasaną bronią. Almayer roześmiał się chrapliwie.
 — Spokojnie, panowie! — zawołał. — Na wszystko przyjdzie czas. Będziecie go mieli po obiedzie.
 — To niemożliwe! — naglił porucznik. — Panie Almayer, tu niema żartów! Ten człowiek jest zbrodniarzem. Zasłużył na stryczek. Będziemy tu spokojnie jedli obiad, a on drapnie przez ten czas. Wiadomość o naszym przyjeździe — —
 Almayer podszedł do stołu.
 — Daję panom słowo honoru że nie ucieknie; trzymam go w bezpiecznem miejscu.
 — Trzeba go uwięzić przed zmrokiem — zauważył młodociany podporucznik.
 — Będzie pan odpowiadał jeśli nam się nie uda. Jesteśmy w pogotowiu, ale nie możemy nic zrobić bez pana — dodał starszy, nie tając zniecierpliwienia.
 Almayer kiwnął potakująco głową. „Ręczę słowem honoru“, powtórzył. „A teraz siadajmy do stołu“, dodał żywo.
 We drzwiach ukazała się Nina. Przystanęła na chwilę, usunąwszy firankę przed Alim i starą Malajką którzy wnieśli półmiski, poczem zbliżyła się do trzech mężczyzn stojących obok stołu.
 — Niechże panowie pozwolą — rzekł pompatycznie Almayer. — Oto moja córka. Nino, panowie są oficerami z przybyłej dziś fregaty; uczynili mi zaszczyt, przyjmując moje zaproszenie.
 Nina skłoniła powoli głowę, odpowiadając na niskie ukłony obu oficerów i siadła przy stole naprzeciw ojca. Nadszedł sternik z szalupy, niosąc kilka butelek wina.
 — Czy pozwoli mi pan postawić to na stole? — spytał porucznik Almayera.
 — Jakto! wino? to bardzo uprzejmie z pańskiej strony. Ależ naturalnie! W moim domu wcale niema wina. Ciężkie czasy!
 Głos zadrżał mu przy ostatnich słowach. Uświadomił sobie znów z całą jaskrawością że Dain nie żyje; poczuł jak gdyby niewidzialna ręka zaciskała mu się wokoło gardła. Goście odkorkowywali wino, a on sięgnął po butelkę dżynu i pociągnął długi łyk. Porucznik, który rozmawiał z Niną, obrzucił go krótkiem wejrzeniem. Młodociany podporucznik ochłonął już trochę z podziwu i zmieszania, jakie go ogarnęło z chwilą niespodzianego pojawienia się Niny na widok niezmiernej jej piękności. „Bardzo piękna i imponująca“, — rozmyślał — „ale koniec końców to przecież metyska!“ Ta myśl sprawiła że zebrał się na odwagę i spojrzał bokiem na Ninę. Spokój powlekał jej twarz; rozmawiała cichym, równym głosem ze starszym oficerem, który rozpytywał o kraj i o tryb jej życia. Almayer odepchnął talerz i pił wino swych gości w ponurem milczeniu.


ROZDZIAŁ IX

 — Czy mogę wierzyć twoim słowom? są one jak bajka dla wojowników, którzy obozują wokół ognisk, napoły tylko czuwając; i widzi mi się że wybiegły z ust kobiety.
 — Kogóż mam wywodzić w pole, o radżo? — odrzekł Babalaczi. — Bez ciebie jestem niczem. Wierzę w prawdę wszystkiego co ci rzekłem. Długie lata spoczywałem bezpiecznie w zagłębieniu twej dłoni. Nie czas na żywienie podejrzeń! Niebezpieczeństwo jest bardzo groźne. Radźmy i działajmy natychmiast, nim jeszcze słońce zajdzie.
 — Słusznie mówisz — odmruknął frasobliwie Lakamba.
 Siedzieli już od godziny w sali posłuchań radży. Babalaczi, stwierdziwszy przybycie oficerów, przeprawił się zaraz przez rzekę aby zdać swemu panu sprawę z wypadków i razem z nim wytknąć linję postępowania wobec zmienionych okoliczności. Niespodziewany obrót wydarzeń przeraził i zaskoczył ich obu. Radża siedział w fotelu ze skrzyżowanemi nogami, utkwiwszy wzrok w podłodze; Babalaczi przykucnął tuż przy nim w postawie wyrażającej wielkie zwątpienie.
 — I gdzież on się teraz ukrywa? — spytał Lakamba, przerywając ciszę rojącą się od złowróżbnych przeczuć, które pochłaniały ich obu przez długą chwilę.
 — Na polance Bulangiego — tej co leży najdalej od jego domu. Popłynęli tam dziś w nocy. Zawiozła go córka białego człowieka; powiedziała mi to otwarcie, bo jest nawpół biała i nie zna się na obyczajności. Czekała długo na Daina podczas gdy był u ciebie. Wynurzył się wreszcie z ciemności i padł wyczerpany do jej stóp. Leżał jak martwy, ale przywróciła mu życie w swych ramionach i tchnęła w niego własne tchnienie. Oto co mi rzekła prosto w twarz, tak jak ja mówię do ciebie, radżo. Podobna jest białej kobiecie i nie zna sromu.
 Urwał, przejęty niezmiernem zgorszeniem. Lakamba pokiwał głową. „No i co dalej?“ spytał.
 — Zawołali starą kobietę — ciągnął Babalaczi — a gdy przyszła, opowiedział o tem co się stało z brygiem i o swojej zasadzce na białych ludzi. Wiedział dobrze że Orang Blanda są blisko — choć wcale nam o tem nie wspomniał; — wiedział jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo. Zdawało mu się że zabił wielu Orang Blanda, ale zginęło ich tylko dwóch; mówili mi to morscy ludzie, którzy przybyli na łodziach wojennych.
 — A ten drugi człowiek którego znaleźli w rzece? — przerwał Lakamba.
 — To był jeden z wioślarzy Daina. Gdy się czółno wywróciło, płynęli obok siebie; zdaje się że tamten człowiek był ranny. Dain podtrzymywał go. Dobił do brzegu i zostawił go w krzakach. Kiedy wrócili po niego wszyscy troje, serce niewolnika już bić przestało. Wówczas przemówiła stara kobieta; Dain wysłuchał jej słów i uznał że są mądre. Zdjął kółko ze swojej nogi, złamał je i wcisnął na nogę niewolnika. Pierścień swój włożył na jego palec. Zdjął sarong i z pomocą kobiet przyoblekł weń trupa, który przecież odzienia już nie potrzebował; w ten sposób umyślili oszukać wszystkie oczy i zwieść całą osadę, aby każdy mieszkaniec mógł przysiąc że widział to czego nie było i aby nikt nie zdradził Daina przed białymi. Potem Dain i biała kobieta popłynęli do Bulangiego i zażądali aby im wynalazł kryjówkę. Stara pozostała przy zwłokach.
 — Hai! — wykrzyknął Lakamba. — Ona jest mądra.
 — Tak, ona ma swojego djabła, który szepce jej rady do ucha — potwierdził Babalaczi. — Z wielkim trudem zaciągnęła ciało aż na miejsce, gdzie dużo pni zebrało się u brzegu. Wszystko to działo się w ciemnościach, po przejściu nawałnicy. Stara czuwała obok trupa. Jak tylko dnieć zaczęło, wzięła ciężki kamień, pogruchotała twarz umarłego i pchnęła ciało między kłody. Potem skryła się w pobliżu na czatach. O wschodzie słońca Mahmat Bandżer przyszedł i znalazł zwłoki. Wszyscy uwierzyli że to Dain, nawet ja zostałem oszukany, ale nie na długo. Biały człowiek uwierzył także i uciekł do domu w rozpaczy. Kiedy znaleźliśmy się sami, powiedziałem starej kobiecie co o tem myślę. Przestraszyła się mego gniewu i twej potęgi i wyznała mi wszystko, prosząc o pomoc w ocaleniu Daina.
 — Nie powinien wpaść w ręce Orang Blanda, — rzekł Lakamba — niech raczej umrze, jeśli da się to gładko zrobić.
 — Niepodobna, tuanie! pamiętaj o tej kobiecie której nie można poskromić, bo jest białą — ona podniosłaby wielki gwałt! A przy tem oficerowie są tutaj. Oni już i tak się gniewają. Dain musi ocaleć; musi stąd uciec. A my dopomożemy mu ze względu na własne bezpieczeństwo.
 — Czy oficerowie są bardzo rozgniewani? — spytał z zajęciem Lakamba.
 — Bardzo. Wódz ich mówił do mnie gwałtowne słowa — do mnie który złożyłem mu pokłon w twojem imieniu. Zdaje mi się — dodał po chwili zgnębiony Babalaczi — że nie widziałem nigdy białego wodza w tak wielkim gniewie! Powiedział że jesteśmy gorzej niż opieszali i że chce pomówić z radżą, bo ja nic nie znaczę.
 — Pomówić z radżą! — powtórzył Lakamba w zamyśleniu. — Słuchaj mnie, Babalaczi: jestem chory i muszę się położyć; przepraw się i powiedz to białym ludziom.
 — Dobrze, — rzekł Babalaczi — zaraz jadę; a co będzie z Dainem?
 — Wypraw go w jakikolwiek sposób. Wielka to zgryzota dla mojego serca — westchnął Lakamba.
 Babalaczi powstał, zbliżył się do władcy i jął mówić z powagą:
 — Jedno z naszych prao znajduje się teraz na południe od ujścia Pantai. Holenderski okręt stoi na czatach bardziej na północ, przy głównym wjeździe do rzeki. Tajnemi przesmykami wyprawię jutro Daina na pokład prao. Ojciec jego jest wielkim władcą; niech pozna naszą wspaniałomyślność. Prao zawiezie Daina do Ampanamu. Wielką będzie twoja chwała, o radżo, a nagrodą stanie ci się potężny sojusz. Almayer napewno wyda oficerom ciało niewolnika jako zwłoki Daina, a głupi biali ludzie powiedzą: „Wszystko już dobrze; niech teraz zapanuje pokój“. I zgryzota opuści twoje serce, o radżo!
 — Prawda. Prawda! — rzekł Lakamba.
 — A jako że się to stanie za moją sprawą, który jestem twoim niewolnikiem, nagrodzisz mnie szczodrą dłonią. Wiem o tem. Biały człowiek martwi się że skarb przepadł, bo spragniony jest dolarów jak wszyscy biali ludzie. Teraz kiedy wszystko na dobrej drodze, może się nam uda wydobyć skarb od białego człowieka. Dain musi ujść, a Almayer musi pozostać przy życiu.
 — Jedź już, Babalaczi, jedź! — rzekł Lakamba, powstając z fotelu. — Bardzo jestem chory i muszę zażyć lekarstwo. Powiedz to białemu wodzowi.
 Ale Babalaczi nie dał się tak łatwo odprawić. Wiedział że jego pan — na wzór wszystkich wielkich ludzi — lubi zsuwać brzemię trudu i niebezpieczeństw na barki wiernego sługi, ale uważał że wobec ciężkich opałów, w których się znaleźli, musi i radża odegrać swoją rolę. Wolno mu udawać ciężko chorego przed białymi a choćby i przed całym światem jeśli mu się spodoba, ale musi wziąć udział w wykonaniu planu, który Babalaczi starannie obmyślił. Wierny sługa zażądał aby wysłano o zmierzchu wielką łódź z dwunastu zbrojnymi ludźmi do polanki Bulangiego. Nie jest wykluczone że trzeba będzie wziąć Daina siłą. Zakochany mężczyzna niezawsze widzi jasno ścieżkę bezpieczeństwa, zwłaszcza jeżeli ta odwodzi go od przedmiotu jego uczuć — rozumował Babalaczi — a w takim razie trzeba będzie użyć przemocy. Czy radża zechce dopilnować, aby obsadzono łódź zaufanymi ludźmi? Trzeba wykonać wszystko w ścisłej tajemnicy. Możeby radża zgodził się wziąć osobiście udział w wyprawie i wpłynąć na Daina mocą swego dostojeństwa, wrazie gdyby okazał się upartym i nie chciał opuścić kryjówki? Radża nie zobowiązał się jednak do niczego i z niepokojem naglił Babalacziego do wyjazdu, lękając się że biali przybędą znienacka w odwiedziny. Wreszcie Babalaczi pożegnał się niechętnie z radżą i wyszedł na podwórze.
 Przed zejściem do przystani zatrzymał się chwilę na rozległym dziedzińcu. Gęste listowie drzew rzucało czarne plamy cienia, które zdawały się pływać po gładkiej powierzchni jaskrawego światła, co rozlewało się wgórę ku domom, i w dół ku częstokołowi, i hen po szerokiej rzece, łamiąc się i skrząc w tysiącach drobnych, połyskliwych fal, — niczem szlak z lazuru i złota, ujęty w jaskrawą zieleń lasów strzegących obu brzegów Pantai. W głuchej ciszy, przed spłynięciem wieczornego powiewu, fantastyczne karby liściastych szczytów zastygły w spokoju, niby zygzak nakreślony niepewną ręką na błękicie rozpalonego nieba. W przestrzeni zamkniętej częstokołem wałęsał się zapach więdnących kwiatów z pobliskiego lasu i zalatywała woń suszących się ryb. Niekiedy kłąb cierpkiego dymu z kuchennego ogniska przypływał z pod liściastych konarów i pełzał leniwie, czepiając się spiekłej trawy.
 Gdy Babalaczi spojrzał na żerdź z chorągwią sterczącą nad kępą niskich drzew w środku dziedzińca, trójbarwna flaga Niderlandów drgnęła pierwszy raz od chwili gdy wywieszono ją tego ranka na powitanie wojennych łodzi. Z nikłym szelestem liści powiew opuścił się w lekkich podmuchach, igrając kapryśnie z godłem potęgi Lakamby, które było zarazem i piętnem jego niewoli. Ostry podryw wiatru wionął nagle chłodem i rozpostarta flaga powiała spokojnie nad drzewami. Mroczny cień potoczył się wzdłuż rzeki, gasząc na falach skry zachodzącego słońca. Wielka biała chmura żeglowała zwolna po ciemniejącem niebie i zawisła na zachodzie, niby czekając na połączenie się ze słońcem. I ludzie i rzeczy — wszystko strząsnęło odrętwiałość sennego popołudnia i zbudziło się do życia z pierwszem tchnieniem morskiego powiewu.
 Babalaczi zbiegł śpiesznie ku wrotom wiodącym do rzeki. Obejrzał się i raz jeszcze ogarnął wzrokiem słoneczny dziedziniec usiany plamami cienia, rozpalone ogniska trzaskające wesoło, i gromadki żołnierzy i domowników Lakamby. Spojrzał także na swój dom stojący wśród innych budynków opasanych częstokołem i ze ściśniętem sercem zadał sobie pytanie, kiedy i jak danem mu będzie wrócić do rodzinnego ogniska. Miał do czynienia z mężem niebezpieczniejszym niż dzikie zwierzę, dumnym, samowolnym jak władca, zakochanym. Do tego człowieka miał przemówić słowami chłodnej, ziemskiej mądrości. Czy jest coś bardziej przerażającego? Co się stanie, jeśli Dain uwidzi sobie jakąś urojoną zniewagę, czy lekceważenie swych uczuć i da się porwać gniewowi? Ofiarą padnie przedewszystkiem mądry doradca i śmierć stanie się jego nagrodą. Okropność położenia pogarszało jeszcze niebezpieczeństwo grożące ze strony tych natrętnych głupców, białych ludzi. Przed oczami Babalacziego zamajaczyła wizja smutnego wygnania w dalekiej Madurze. To byłoby gorsze od samej śmierci! A tu jeszcze wchodzi w grę ta nawpół biała kobieta o groźnych oczach. Jakże przewidzieć do czego jest zdolna taka niezrozumiała istota? Wie o wszystkiem i dlatego właśnie niepodobna zabić Daina. Niema co do tego wątpliwości. A jednak kąśliwe ostrze krissa dobrym i wiernym jest druhem — pomyślał Babalaczi. Obejrzał miłośnie swoją broń i wsunął ją zpowrotem do pochwy z głębokiem westchnieniem żalu. Odwiązawszy łódkę odsadził się od brzegu i ujął wiosło, czując niezbicie jak dalece niepożądanem jest mieszanie się kobiet do spraw państwowych. Młodych kobiet, oczywiście. Dla dojrzałej wiedzy pani Almayer, dla biegłości w intrygach której niewiasty nabywają z wiekiem, Babalaczi czuł tylko najgłębszy szacunek.
 Wiosłował od niechcenia, a woda znosiła czółno zmierzające ku przylądkowi. Słońce tkwiło jeszcze wysoko i pośpiech był zbyteczny. Do dzieła swojego będzie mógł przystąpić dopiero z nastaniem mroku. Minął pomost Lingarda, objechał przylądek i skierował łódź do zatoczki za domem Almayera. Tkwiło tu już kilka czółen skupionych dziobami u jednego pala. Babalaczi wepchnął swoją łupinkę między łódki i wysiadł na brzeg. Z drugiej strony zatoki coś poruszyło się w trawie.
 — Kto się tam kryje? — zawołał Babalaczi. — Wyjdź i pokaż się.
 Nikt nie odpowiedział. Babalaczi przeszedł na drugą stronę zatoki po zsuniętych czółnach i uderzył gwałtownie laską w podejrzane miejsce. Z krzykiem wyskoczyła stamtąd Tamina.
 — Cóż ty tu robisz? — spytał zdziwiony. — O mało co nie nastąpiłem na twoją tacę. Czy jestem Dajakiem że kryjesz się na mój widok?
 — Zmęczona byłam i — spałam — wyszeptała zawstydzona Tamina.
 — Spałaś! Twoje placki niesprzedane i zbiją cię jak wrócisz do domu — rzekł Babalaczi.
 Tamina stała przed nim zmieszana i milcząca; Babalaczi oglądał ją starannie z wielkiem zadowoleniem. Postąpi za nią stanowczo pięćdziesiąt dolarów temu złodziejowi Bulangiemu. Dziewczyna podobała mu się.
 — A teraz idź do domu, późno już — rzekł ostro. — Powiedz Bulangiemu że znajdę się w pobliżu jego domu nim pół nocy upłynie i że ma przygotować wszystko do długiej podróży. Rozumiesz? do długiej podróży na południe. Powiedz mu to jeszcze przed zachodem, a nie zapomnij o moich słowach!
 Tamina kiwnęła głową na znak zgody i patrzyła za Babalaczim, który przelazł zpowrotem na drugą stronę zatoczki i znikł w gąszczu krzewów opasujących osiedle Almayera. Wówczas odeszła nieco dalej od brzegu, osunęła się znowu w trawę i przypadła twarzą do ziemi dygocąc w męce bez jednego słowa, bez jednej łzy.
 Babalaczi szedł prosto ku szopie i rozglądał się za panią Almayer. Na dziedzińcu panował gwałt i hałas. Jakiś obcy Chińczyk objął w posiadanie kuchenne ognisko i domagał się wrzaskliwie drugiego rondla. Darł się wniebogłosy wymyślając w kantońskim djalekcie, to znów w łamanej malajszczyźnie, a niewolnice zbite opodal w gromadkę słuchały go zalęknione i zarazem rozśmieszone jego gwałtownością. Od strony ognisk roznieconych przez marynarzy z fregaty dochodziły zachęcające okrzyki wraz ze śmiechem i żartami. Wśród tego hałasu i zamieszania Babalaczi spotkał Alego, który niósł próżny półmisek.
 — Gdzie są biali? — spytał Babalaczi.
 — Jedzą obiad na werandzie — odrzekł Ali. — Nie zatrzymuj mnie, tuanie. Noszę pożywienie dla białych ludzi i jestem bardzo zajęty.
 — Gdzie jest Mem Almayer?
 — W korytarzu. Słucha ich rozmowy.
 Ali wyszczerzył zęby w uśmiechu i poszedł dalej. Babalaczi wspiął się po kładce na tylny ganek, wywołał panią Almayer i zapuścił się z nią w poważną rozmowę. Przez długi korytarz, zamknięty z drugiego końca czerwoną zasłoną, dolatywał głos Almayera górujący nad innemi gwałtownym, podniesionym tonem. Pani Almayer spojrzała znacząco na Babalacziego.
 — Słyszysz? — szepnęła. — On dużo wypił.
 — O tak, — potwierdził Babalaczi. — Będzie mocno spał dziś w nocy.
 Pani Almayer nie była tego pewną.
 — Czasem szatan dżynu zsyła na niego bezsenność. Chodzi wtedy przez całą noc po werandzie i klnie, a my trzymamy się zdaleka — objaśniała, czerpiąc swą wiedzę z doświadczenia nabytego przez dwadzieścia kilka lat małżeńskiego pożycia.
 — Ale wtedy nic nie słyszy ani nie rozumie i ramię jego nie ma żadnej siły. Nie trzeba aby słyszał cokolwiek dziś w nocy.
 — Nie trzeba! — powtórzyła pani Almayer energicznym choć zciszonym tonem. — Jeśli usłyszy, gotów nas zabić.
 Babalaczi spojrzał na nią z niedowierzaniem.
 — Hai! możesz mi wierzyć, tuanie! Czy nie przeżyłam długich lat z tym człowiekiem? Czy nie widziałam wielekroć śmierci w jego oczach czasu mej młodości, kiedy domyślał się wielu rzeczy? Gdyby był mężem z mego plemienia, nie spotkałabym się dwa razy z takim wzrokiem, ale on — —
 Lekceważący ruch napiętnował niewymowną pogardą małoduszny wstręt Almayera do przelewu krwi.
 — Jeśli mu brak siły aby wykonać to czego pragnie, to czego się lękać? — spytał Babalaczi po krótkiej pauzie, wczasie której nasłuchiwali hałaśliwej gadaniny Almayera, póki głos jego nie zlał się z gwarem ogólnej rozmowy. — Czego mamy się lękać? — powtórzył Babalaczi.
 — Aby zatrzymać córkę, którą kocha, gotów przebić twoje i moje serce bez wahania. Kiedy dziewczyny nie stanie, rozpęta się jak djabeł wcielony. Musimy się wtedy strzec oboje, ty i ja.
 — Stary jestem i nie lękam się śmierci — odrzekł kłamliwie Babalaczi, udając obojętność. — Ale co się stanie z tobą?
 — A ja jestem stara i pragnę żyć — odparła pani Almayer. — Ona jest także i moją córką. Poszukam schronienia u stóp naszego radży, przemówię w imieniu przeszłości, kiedy byliśmy młodzi oboje, kiedy — —
 Babalaczi podniósł rękę.
 — Dosyć. Znajdziesz u nas schronienie — rzekł uspokajająco.
 Znowu rozległ się głos Almayera i znów przycichli, nasłuchując. Bezładna gadanina wzmagała się chwilami aż do głośnych wybuchów, po których zapadało nagłe milczenie. Słowa i zdania, powtarzane wielokrotnie, wyrywały się z plątaniny gorączkowych okrzyków; towarzyszyło im walenie pięści o stół. Wczasie krótkich chwil ciszy drgające od uderzeń szklanki dźwięczały żałośliwą skargą; fale cienkich wibracyj zamierały stopniowo, gdy nagle hałaśliwy brzęk znów wybuchał: to nowa jakaś myśl Almayera tryskała potokiem słów, sprowadzając uderzenie ciężkiej pięści. Wreszcie swarliwe krzyki ustały i żałośliwy brzęk szkła rozpłynął się w ciszy.
 Babalaczi i pani Almayer nasłuchiwali z ciekawością, przechyleni w stronę korytarza. Po każdym głośniejszym wybuchu kiwali głowami ze śmieszną przesadą, udając zgorszenie, i trwali w pozie urażonej przyzwoitości nawet gdy hałas już ustał.
 — To wszystko za sprawą szatana dżynu — szepnęła pani Almayer. — Słyszysz? on mówi tak czasem do siebie nawet gdy niema przy nim nikogo.
 — O czem rozmawiają? — pytał skwapliwie Babalaczi. — Ty powinnaś rozumieć.
 — Zapomniałam już ich mowy; niewiele z tego zrozumiałam. Mówi bez żadnego szacunku o białym władcy w Batawji, o opiece rządu i o tem, że został skrzywdzony; powtórzył to nawet kilka razy. Posłuchaj! znowu zaczyna.
 — Tse! tse! tse! — cmokał Babalaczi, wysilając się na zgorszenie, choć jego samotne oko rzucało radosne błyski. — Teraz nastąpi wielki zamęt wśród białych ludzi. Zajdę od tamtej strony i zobaczę co się dzieje. Zawiadom swoją córkę że czeka ją nagła i długa podróż, która doprowadzi ją do wspaniałości i chwały. I powiedz że Dain musi odjechać albo umrzeć — i że nie zechce odjechać sam jeden.
 — Nie, nie zechce odjechać sam jeden — powtórzyła w zadumie pani Almayer i gdy Babalaczi znikł za węgłem, wślizgnęła się zpowrotem na korytarz.
 Wiedziony gwałtowną ciekawością sambirski statysta obiegł w mig naokoło domu i jął wspinać się ostrożnie na schody werandy, stopień za stopniem. Usiadł spokojnie u samej góry i spuścił nogi, gotów do ucieczki w razie gdyby jego obecność okazała się niepożądana. W tej pozycji czuł się mniej więcej bezpieczny. Stół był ku niemu końcem zwrócony; widział tylko plecy Almayera a Ninie spoglądał prosto w twarz. Obaj oficerowie siedzieli do niego bokiem. Tylko Nina i młodszy oficer zauważyli ciche zjawienie się Babalacziego. Na jego widok Nina spuściła powieki, ale wnet zagadała do porucznika, a ten zwrócił się do niej z uprzejmym pośpiechem. Rozmawiając wciąż spokojnie, nie odwracała wzroku od twarzy ojca, który rozprawiał hałaśliwie.
 — ...niesumienność i nielojalność; a cóżeście takiego uczynili, że wymagacie ode mnie lojalności? Nie macie żadnej władzy nad tym krajem. Musiałem sam sobie radzić, a kiedy prosiłem o opiekę, odpowiedziano groźbami i wzgardą, rzucając mi w twarz arabskie oszczerstwa! Mnie! człowiekowi białemu!
 — Proszę się uspokoić, panie Almayer — przekładał porucznik — wszystko to już słyszałem.
 — Więc dlaczego gada mi pan o niesumienności? Potrzebowałem pieniędzy i dawałem wzamian proch. Skądże mogłem wiedzieć że ci nieszczęśnicy wylecą w powietrze? Phy! sumienność!
 Sięgnął niepewnym ruchem do butelek i brał w rękę jedną po drugiej, mamrocząc coś pod nosem. — Niema już wina! — mruknął niezadowolony.
 — Dosyć pan wypił — rzekł porucznik zapalając cygaro. — Czy nie czas wydać nam pańskiego więźnia? Myślę że pan trzyma tego Daina Marulę w jakiemś bezpiecznem miejscu, ale trzeba już raz z tem skończyć; potem dostaniemy jeszcze coś do wypicia. No, no! Cóż pan tak na mnie patrzy?
 Almayer wlepił w oficera tępy wzrok i jął wodzić drżącemi rękoma koło szyi.
 — Złoto — wymówił z trudnością i usiłował odchrząknąć. — Coś trzyma mnie za gardło — o tutaj — — pan wybaczy. Co ja chciałem powiedzieć... Trochę złota za odrobinę prochu. Cóż w tem złego?
 — Wiem, wiem! — odrzekł porucznik, uspokajając go.
 — Nie! pan nie wie. Żaden z was nie wie! — krzyknął Almayer. — Mówię wam że rząd jest głupi. Góry złota! Ja jeden wiem o tem! ja i jeszcze ktoś inny. Ale on nie powie. On — —
 Urwał z niewyraźnym uśmiechem i usiłując poklepać oficera po ramieniu, przewrócił parę pustych butelek.
 — Setny z pana chłop — rzekł bardzo wyraźnie protekcyjnym tonem i pokiwał sennie głową, mrucząc coś pod nosem.
 Oficerowie spojrzeli na siebie bezradnie.
 — Jakoś nie idzie — rzekł porucznik do młodszego oficera. — Zbierz pan ludzi na dziedzińcu. Muszę wydobyć z niego choć jedno rozsądne słowo. Nuże, panie Almayer! proszę się zbudzić. Niechże pan dotrzyma przyrzeczenia! Pan przecież dał słowo. Pan dał słowo honoru! Czy pan pamięta?
 Almayer wyrwał się niecierpliwie oficerowi. Nagle opuścił go zły humor; spojrzał wgórę, przykładając palec do nosa.
 — Pan jest jeszcze bardzo młody; przyjdzie czas na wszystko — rzekł z wielce mądrą miną.
 Porucznik zwrócił się do Niny, która oparła się plecami o poręcz krzesła i czuwała spokojnie nad ojcem.
 — Cała ta historja bardzo mi jest przykra ze względu na panią. Nie wiem — ciągnął dalej z pewnem zakłopotaniem, — czy mam prawo prosić panią o cokolwiek — wyjąwszy chyba o jedno: aby pani nie była obecną przy tem przykrem zajściu — ale mimo to muszę nadmienić — — — dla dobra ojca pani — że pani powinna właściwie — — to znaczy się, — uważam, że jeśli pani ma jaki wpływ na ojca powinna go pani teraz użyć, aby dotrzymał przyrzeczenia danego mi zanim — zanim popadł w ten stan.
 Zauważył ze zniechęceniem, że nie zwróciła żadnej uwagi na jego słowa i siedziała wciąż ze spuszczonemi powiekami.
 — Ufam — rozpoczął znowu —
 — O jakiem przyrzeczeniu pan mówi? — spytała nagle Nina i powstawszy, zbliżyła się do ojca.
 — Nie żądam niczego co by nie było sprawiedliwe i słuszne. Ojciec pani obiecał wydać człowieka, który w czasie pokoju targnął się na życie niewinnych ludzi; chciał ujść karze grożącej mu za złamanie prawa. Obmyślił swój zamach na wielką skalę. Jeśli doznał częściowego niepowodzenia, nie jego w tem wina. Słyszała pani naturalnie o Dainie Maruli. Uciekł w górę rzeki. Wiem że ojciec pani go przytrzymał. Może pani —
 — Więc zabił białych ludzi! — przerwała Nina.
 — Przykro mi wyznać że to byli rzeczywiście biali. Tak, dwóch białych postradało życie przez kaprys tego łotra.
 — Tylko dwóch? — wykrzyknęła Nina.
 Oficer spojrzał na nią w zdumieniu.
 — Jakto! jakto, pani — — zająknął się zmieszany.
 — Mogło ich być więcej — przerwała Nina. — A jeśli dostaniecie do rąk tego — tego łotra, wówczas oddalicie się stąd?
 Porucznik, wciąż jeszcze oniemiały, skinął potakująco głową.
 — A więc wydostałabym go dla was z głębi gorejącego stosu! — wybuchnęła z siłą. — Nienawidzę widoku waszych białych twarzy. Nienawidzę dźwięku waszych łagodnych głosów. Oto jak się zwracacie do kobiet, szepcąc czułe słowa każdej ładnej dziewczynie! Miałam kiedyś sposobność słuchać waszych głosów. Cieszyłam się nadzieją że nie zobaczę już nigdy żadnej białej twarzy — prócz tej jednej — dodała łagodniej, dotykając lekko policzka ojca.
 Almayer przestał mamrotać; otworzył oczy i przytrzymał dłoń córki, tuląc do niej twarz. Nina gładziła siwe, potargane włosy ojca i spoglądała wyzywająco na oficera, który odzyskał już równowagę i odwzajemnił jej wzrok chłodnem, spokojnem wejrzeniem. Przed werandą słychać było miarowy tupot; to marynarze zbierali się stosownie do rozkazu. Podporucznik wszedł po schodach a Babalaczi powstał niespokojnie i, trzymając palec na ustach, starał się zwrócić na siebie uwagę Niny.
 — Dobra z ciebie dziewczyna — szepnął z roztargnieniem Almayer — i puścił rękę córki.
 — Ojcze, ojcze! — krzyknęła, pochylając się nad nim z namiętną prośbą w głosie, — spójrz na tych dwóch ludzi, którzy na nas patrzą. Wypraw ich stąd! Dłużej tego nie zniosę. Wypraw ich! Zrób czego chcą — i niech sobie pójdą!
 Wzrok jej padł na Babalacziego; zamilkła nagle, lecz uderzała szybko nogą o podłogę w przystępie gorączkowego rozdrażnienia. Oficerowie stali obok siebie, przyglądając się jej ciekawie.
 — Co jej się stało? co to znaczy? — spytał młodszy.
 — Nie wiem — odpowiedział drugi. — Córka jest wściekła a ojciec urżnięty. Ale jednak niezupełnie urżnięty. To ciekawe! Popatrzno pan!
 Almayer powstał z miejsca, przytrzymując się ramienia córki. Zawahał się chwilę, potem puścił swoją podporę i zatoczył się aż do połowy werandy. Zebrawszy siły stał wyprostowany, ciężko dysząc i rozglądając się gniewnie.
 — Czy ludzie gotowi? — spytał porucznik.
 — Wszystko gotowe, panie poruczniku.
 — Proszę nam teraz pokazać drogę, panie Almayer — rzekł porucznik.
 Almayer wlepił w niego wzrok, jak gdyby go spostrzegł po raz pierwszy.
 — Dwóch ludzi — rzekł niewyraźnie. Zdawało się że wysiłek, z jakim wymówił te słowa, nadwyrężył jego równowagę; postąpił szybko o krok aby uniknąć upadku i stał, kiwając się w tył i naprzód. — Dwóch ludzi! — zaczął znów z trudnością. — Dwóch białych w mundurach — ludzi honorowych. To jest — chciałem powiedzieć — ludzi honoru. Czy pan jest człowiekiem honoru?
 — No, no, dosyć już tego! — rzekł niecierpliwie oficer. — Proszę nam wydać tego pańskiego przyjaciela.
 — Za kogo mnie pan ma? — rzucił z wściekłością Almayer.
 — Za pijanego — ale nie tak dalece aby pan nie wiedział co pan robi. Dość tych błazeństw — rzekł oficer z powagą — bo skażę pana na areszt domowy.
 — Areszt! — rozległ się zgrzytliwy śmiech Almayera. — Ha, ha, ha! Areszt! Przez dwadzieścia lat usiłowałem wydostać się z tej piekielnej dziury i nie mogłem! Słyszysz, człowieku! Nie mogłem! i nigdy już się stąd nie wydostanę! nigdy!
 Szloch go chwycił przy ostatniem słowie. Zszedł niepewnie ze schodów; gdy znaleźli się na dziedzińcu, porucznik zbliżył się i wziął go pod ramię. Podporucznik i Babalaczi szli tuż za nimi.
 — Czy tak nie lepiej, panie Almayer? — rzekł zachęcająco oficer. Ale dokądże pan prowadzi? Tu są tylko deski. Panie Almayer, — dodał, trącając go zlekka — czy łodzie będą potrzebne?
 — Nie! — odrzekł porywczo Almayer. — Potrzebny będzie grób.
 — Co takiego? znów pan bredzi! Niechże się pan postara mówić do rzeczy.
 — Grób! — wrzeszczał Almayer, usiłując się wyrwać oficerowi. — Dziura w ziemi. Czy pan nie rozumie? To pan jest pijany. Proszę mnie puścić. Puścić mnie, mówię!
 Wyrwał się i zatoczył aż ku deskom, na których spoczywały zwłoki pod białem przykryciem; nagle odwrócił się i stanął nawprost półkola zaciekawionych twarzy. Słońce zniżało się szybko, kładąc na dziedziniec długie cienie drzew i domu, lecz blask pozostał jeszcze na rzece kędy mknęły z prądem kłody, znacząc się czarno i wyraźnie w bladej czerwieni zachodu. Pnie drzew na wschodniem wybrzeżu tonęły już w mroku, a wierzchołki chwiały się lekko w gasnącej poświacie. Powietrze czyniło się ciężkie i chłodne; od rzeki szedł powiew i rozpraszał się w lekkich podmuchach.
 Almayer usiłował coś powiedzieć, lecz nagle wstrząsnął się i niepewnym ruchem podniósł znów ręce do gardła, jak gdyby chciał wyswobodzić się z uścisku niewidzialnej ręki. Jego krwią nabiegłe oczy błądziły od twarzy do twarzy.
 — Czy jesteście tu wszyscy? — rzekł wreszcie. — To niebezpieczny człowiek.
 Szarpnął gwałtownie płócienną zasłonę; ciało potoczyło się sztywno i bezradnie do jego stóp.
 — Zimny — zupełnie zimny — rzekł Almayer z martwym uśmiechem, wodząc wzrokiem po obecnych. — Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. I nie możecie go nawet powiesić. Jak panowie widzicie — dodał uroczyście — niema tu wcale głowy, a z szyi prawie nic nie zostało.
 Ostatni promień słońca zagasł na szczytach drzew; rzeka zapadła nagle w mrok, a wśród wielkiej ciszy rósł szmer płynącej wody i zdawał się przepełniać nieobjęty przestwór szarego cienia, który zstąpił na ziemię.
 — Oto Dain — rzekł Almayer do milczącej gromadki, skupionej wkoło niego. — Dotrzymałem słowa. Najpierw jedna nadzieja, potem druga — a to jest ostatnia. Nic już nie zostało. Myślicie że tu jeden trup tylko? Zapewniam was, że to omyłka. Jestem daleko bardziej martwy od niego. Dlaczego mnie nie wieszacie? — poddał nagle przyjaznym tonem, zwracając się do porucznika. — Ręczę wam — ręczę że to byłaby ty-tylko czysta for-formalność.
 Ostatnie słowa wybełkotał pod nosem i ruszył zygzakami ku domowi. „Precz!“ huknął na Alego, który zbliżył się nieśmiało chcąc go podtrzymać. Gromadki wylękłych mężczyzn i kobiet śledziły z oddali jego błędne kroki. Wgramolił się na schody, trzymając się poręczy, dotarł do fotelu i zwalił się nań całym ciężarem. Przez chwilę siedział spokojnie, dysząc z wysiłku i gniewu i rozglądał się za Niną. Nagle pogroził pięścią w stronę osady skąd dochodził głos Babalacziego i kopnął stół, który runął z wielkim łoskotem i brzękiem tłuczonej zastawy. Przez chwilę mruczał coś jeszcze groźnie pod nosem, wreszcie głowa opadła mu na piersi, oczy zamknęły się i zasnął z głębokiem westchnieniem.
 Tej nocy — pierwszy raz w dziejach Sambiru — kwitnąca ta i spokojna osada ujrzała światła w „Szaleństwie Almayera“. Były to latarnie z fregaty, zawieszone przez majtków na werandzie, gdzie obaj oficerowie prowadzili śledztwo. Przebieg całej sprawy przedstawił im Babalaczi. Sambirski statysta odzyskał wreszcie należne mu znaczenie. Wymowny był i przekonywający, wzywał niebo i ziemię aby świadczyły o prawdzie jego słów. Mahmata Bandżera i wielu innych Malajów poddano szczegółowemu badaniu, które przeciągnęło się aż do późnego wieczora. Abdulla przysłał gońca, usprawiedliwiając sędziwym wiekiem swoją nieobecność, a zamiast niego stawił się Reszyd. Mahmat musiał pokazać złote kółko i ujrzał z wściekłością i rozpaczą, że oficer chowa je do kieszeni — jako jeden z dowodów śmierci Daina — aby przesłać je rządowi wraz z oficjalnem sprawozdaniem o wyprawie. Pierścień Babalacziego został również skonfiskowany w tym samym celu, lecz doświadczony mąż stanu zgóry się tego spodziewał. Zniósł stratę z rezygnacją, pragnąc tylko aby biali ludzie uwierzyli jego słowom. Tego nie był pewien. Jeśli uwierzą choćby tylko na jedną noc, będzie mógł usunąć Daina poza obręb ich władzy i odetchnie nareszcie w poczuciu bezpieczeństwa. Po skończonem badaniu oddalił się szybko, spoglądając niekiedy przez ramię aby przekonać się czy nikt za nim nie idzie, ale nie zobaczył i nie usłyszał nic podejrzanego.
 — Dziesiąta — rzekł porucznik i ziewnął, spoglądając na zegarek. — Słyszę już zawczasu przyjemne uwagi jakiemi powita mnie kapitan. Cóż to za podła historja.
 — Czy pan myśli, że to wszystko prawda? — spytał młodszy.
 — Bo ja wiem! możliwe że to i prawda. A jeśli nie — to cóż my możemy poradzić? Gdybyśmy mieli tak ze dwanaście łodzi, możnaby spatrolować zatoki — a i to nie na wieleby się przydało. Ten pijany warjat ma rację; nie władamy dostatecznie tem wybrzeżem. Robią tu co chcą. Czy przygotowali nam hamaki?
 — Kazałem je zawiesić sternikowi. Co za dziwna para! — rzekł porucznik, wskazując w stronę domu Almayera.
 — Hm. Rzeczywiście, ciekawa para. O czem pan z nią mówił? Przez cały czas zajęty byłem głównie ojcem.
 — Zaręczam panu że zachowałem się jaknajgrzeczniej! — zapewniał gorąco oficer.
 — To doskonale. Niechże się pan nie gorączkuje. Najwidoczniej ona nie znosi grzeczności. A ja myślałem że pan był może za czuły. Widzi pan, jesteśmy tu na służbie.
 — Ależ naturalnie! Nigdy o tem nie zapominam. Chłodna uprzejmość, nic ponad to.
 Roześmieli się obaj, a że nie byli jeszcze śpiący, zaczęli chodzić ramię w ramię po werandzie. Księżyc wychynął ukradkiem z za drzew, przeobraziwszy nagle rzekę w strumień lśniącego srebra. Las wyłonił się z czarnej próżni i stanął w posępnej zadumie nad roziskrzoną wodą. Powiew rozpłynął się w zupełnej ciszy.
 Zwyczajem marynarzy, oficerowie chodzili miarowo po werandzie tam i zpowrotem, nie zamieniając ani słowa. Luźne deski skrzypiały rytmicznie pod ich stopami, a suchy zgrzyt drzewa rozlegał się natrętnie w nocnej ciszy. Gdy zawracali, doszedłszy do końca werandy, młodszy oficer stanął jak wryty.
 — Słyszał pan? — zapytał.
 — Nie! — odrzekł starszy. — A co takiego?
 — Zdawało mi się, że słychać krzyk. Bardzo słaby krzyk — coś jakby kobiece wołanie, w tamtym drugim domu. O! teraz znowu. Słyszy pan?
 — Nic a nic — odrzekł porucznik, wytężywszy słuch przez chwilę. — Wy młodzi słyszycie wszędzie kobiece głosy. Już się panu coś marzy, niech pan lepiej idzie spać. Dobranoc!
 Księżyc piął się coraz wyżej, a ciepłe cienie malały i kurczyły się, jakby spłoszone zimnem, okrutnem światłem.


ROZDZIAŁ X

 — Zaszło nareszcie! — rzekła Nina do matki, wskazując na wzgórza za które stoczyło się słońce. — Posłuchaj matko — jadę teraz do zatoki Bulangiego, a gdybym nigdy już nie wróciła — —
 Zamilkła nagle. Coś jakby zwątpienie zamgliło na chwilę jej oczy; przygasł gorejący w nich płomień, który tchnął życie w pogodną, obojętną jej twarz owego pamiętnego dnia — dnia radości i niepokoju, nadziei i zgrozy, nieuchwytnego żalu i mglistej rozkoszy. Trwała niezłomnie w powziętym zamiarze póki jaśniał blask słońca; w jego promiennem olśnieniu poczęła się i wzrosła miłość Niny, aż owładnęła całą jej istotą. Skryte podszepty pragnień podsycały jej niecierpliwość i tęsknotę za mrokiem, który miał położyć kres niebezpieczeństwom i walce, zwiastując szczęście, zachwyt miłości, pełnię życia. Zaszło nareszcie! Krótki, podzwrotnikowy zmierzch minął nim zdążyła z ulgą odetchnąć. Wydało jej się nagle, że ciemność roi się od groźnych głosów wzywających aby rzuciła się bez pamięci w nieznane, aby pozostała wierną własnym porywom i oddała się namiętności, która wybuchnęła w Dainie, ogarniając ją swym płomieniem. W odosobnieniu dalekiej polanki czekał wśród głuchej ciszy lasów samotny zbieg niepewny życia. Obojętny na czyhające niebezpieczeństwa, wyglądał jej przybycia. Po nią tylko wrócił; a teraz gdy nadeszła dla niego chwila nagrody, Nina zapytywała siebie z trwogą, co znaczy to zwątpienie mrożące jej wolę i porywy? Z wysiłkiem odtrąciła lęk przed chwilową słabością. Ona go musi nagrodzić. Miłość jej i honor kobiecy zwyciężą przelotny brak wiary w nieznaną przyszłość, która czeka na nią w mrokach rzeki.
 — Nie, nie wrócisz nigdy — wyrzekła proroczo pani Almayer. — On bez ciebie nie odjedzie, a jeśliby tu pozostał — — Wyciągnęła rękę w kierunku świateł w „Szaleństwie Almayera“ i urwane zdanie rozpłynęło się w groźnym pomruku.
 Obie kobiety spotkały się za domem i szły teraz powoli w kierunku zatoki, gdzie przywiązane były czółna. Przystanęły nagle u skraju zarośli, tknięte wspólnym odruchem. Pani Almayer położyła rękę na ramieniu córki, usiłując spojrzeć napróżno w odwróconą jej twarz. Chciała coś powiedzieć, lecz słowa jej utonęły w zduszonym szlochu, który zabrzmiał dziwnie w ustach tej kobiety. Zdawało się że ze wszystkich ludzkich namiętności tylko gniew i nienawiść nie są jej obce.
 — Odchodzisz aby stać się wielką rani — rzekła wreszcie dość pewnym głosem. — Jeżeli będziesz mądra, posiądziesz wielką władzę co przetrwa długie lata i sięgnie nawet w dni twojej starości. Czemże ja byłam? Niewolnicą. Przez całe życie gotowałam ryż dla człowieka pozbawionego męstwa i mądrości. Hai! Taką kobietę jak ja — wódz i wojownik oddał w darze człowiekowi, który był niczem. Hai! Hai!
 Zawodziła pocichu, opłakując stracone sposobności walk i mordów co byłyby się stały jej udziałem wrazie skojarzenia się z duchem pokrewnym. Nina schyliła się nad wątłą postacią matki i w świetle gwiazd — które wybiegły na czarne niebo i zawisły bez tchu nad tem dziwnem rozstaniem — wpatrywała się badawczo w zwiędłą jej twarz; zatopiła wzrok w zapadłych oczach zdolnych przeniknąć mroczną przyszłość w świetle długich, bolesnych doświadczeń. Tak jak dawniej uczuła się znów we władzy dziwnego czaru bijącego z uniesień matki i proroczej pewności jej słów. Wyroczny ton i gniewne uniesienia pani Almayer przyczyniły się niemało do opinji o czarodziejskiej władzy, z jakiej słynęła w osadzie.
 — Ja byłam niewolnicą, a ty będziesz królową — ciągnęła pani Almayer, patrząc wprost przed siebie: — lecz pamiętaj o tem co jest siłą mężczyzny, a co jego słabością. Drżyj przed jego gniewem aby widział w świetle dnia twoją trwogę; ale śmiej się z tego w sercu, gdyż po zachodzie słońca będzie twym niewolnikiem.
 — Niewolnikiem! on, władca życia! Nie znasz go, matko.
 Pani Almayer zaśmiała się pogardliwie.
 — Mówisz jak głupia biała kobieta. Co ty wiesz o gniewie męskim i o męskiej miłości? Czy czuwałaś nad snem mężów strudzonych od zadawania śmierci? Czy poczułaś kiedy uścisk potężnego ramienia co zdolne jest wrazić głęboko kriss w bijące serce? Yah! jesteś białą kobietą i winnaś modlić się do niewieściego boga!
 — Dlaczego mi to mówisz? Słuchałam twoich słów tak długo że zapomniałam o dawnem życiu. Czy stałabym teraz obok ciebie gotowa na wszystko, gdybym była białą kobietą? Matko, wrócę do domu i spojrzę raz jeszcze w twarz ojca.
 — Nie! — rzuciła gwałtownie pani Almayer. — Nie! on śpi teraz snem dżynu; gdybyś wróciła mógłby się ocknąć i ujrzeć cię. Nie! on ciebie już nigdy nie zobaczy. Kiedy ten groźny starzec zabrał mi cię malutką — pamiętasz...
 — To było już tak dawno — szepnęła Nina.
 — Ale ja pamiętam — ciągnęła dziko pani Almayer. — Pragnęłam spojrzeć na ciebie raz jeszcze. Nie pozwolił! Usłyszałam twój płacz i skoczyłam w rzekę. Byłaś wtedy jego córką, a teraz należysz do mnie. Nie wrócisz nigdy do tego domu; nie przejdziesz już nigdy przez ten dziedziniec. Nigdy! Nigdy!
 Głos jej wzmógł się prawie do krzyku. Po drugiej stronie zatoki zaszeleściła wysoka trawa; spłoszone kobiety nasłuchiwały chwilę w trwożnem milczeniu.
 — Pobiegnę prędko — szepnęła Nina cicho ale wyraźnie. — Co mnie twoja zemsta obchodzi!
 Zwróciła się ku domowi. Pani Almayer wczepiła się w nią, usiłując ją zatrzymać.
 — Stój! ani kroku dalej — syknęła.
 Nina odepchnęła niecierpliwie matkę i uniosła suknię do szybkiego biegu, lecz pani Almayer zabiegła jej drogę i stanęła z rozpostartemi ramionami.
 — Jeśli posuniesz się o krok — szepnęła gorączkowo — zacznę krzyczeć. Widzisz światła w wielkim domu? Tam siedzą dwaj biali i gniewają się, ponieważ nie mogą przelać krwi człowieka którego kochasz. A w tych ciemnych chatach — ciągnęła spokojniej wskazując w stronę osady — głos mój potrafi zbudzić ludzi, którzy zaprowadzą do niego żołnierzy Orang Blanda — do niego, który czeka na ciebie.
 Nie mogła widzieć rysów córki, lecz biała postać stała przed nią w mroku milcząca i niezdecydowana. Pani Almayer skorzystała ze swej przewagi.
 — Zaniechaj dawnego życia! zapomnij — mówiła błagalnie. — Zapomnij że spoglądałaś na białe twarze; zapomnij ich słów; zapomnij ich myśli. Słowa ich kłamią i myśli ich kłamią. Pogardzają nami, którzyśmy lepsi od nich choć nie tak silni. Zapomnij o ich przyjaźni i wzgardzie, zapomnij o ich wielu bogach. Dziewczyno! jakże możesz wspominać przeszłość, gdy wojownik i wódz czeka na ciebie, gotów poświęcić wszystko — nawet własne swoje życie — za jeden twój uśmiech!
 Mówiąc to popychała zlekka córkę ku czółnom, kryjąc własną obawę, niepokój i niepewność w potoku namiętnych słów, które nie pozwoliły Ninie ani przez chwilę zebrać myśli i stawić oporu, gdyby nawet chciała to uczynić. Ale już teraz nie chciała. Na dnie przelotnej zachcianki aby spojrzeć raz jeszcze w twarz ojca nie było silnego przywiązania. Nie miała żadnych skrupułów i nie czuła wyrzutów sumienia, opuszczając nagle człowieka, którego miłości nie potrafiła ani zrozumieć, ani nawet dostrzec. Było to tylko instynktowne lgnięcie do dawnego życia, dawnych przyzwyczajeń, dawnych twarzy — ten lęk przed krokiem ostatecznym — lęk co czai się w każdej ludzkiej piersi i zapobiega tylu bohaterstwom i tylu zbrodniom. Lata całe przebyła między matką a ojcem, z których jedno tak silne było w swej słabości, a drugie tak słabe, gdy należało okazać siłę. Trwała z oniemiałem sercem między tem dwojgiem istot tak różnorodnych, tak wręcz sobie przeciwnych, rozpamiętując ze zdumieniem i gniewem fakt własnego istnienia. Ciśnięta przez los bezmyślnie i upokarzająco w sam środek dziczy, patrzyła jak dzień za dniem mija bez żadnej nadziei, pragnienia, ani też celu, któryby nadał jakiś sens życiu ciążącemu jej coraz dotkliwiej. Nie wierzyła marzeniom ojca i nie rozumiała ich wcale, ale dzikie majaczenia matki trąciły o pokrewną strunę gdzieś na dnie zrozpaczonego serca. Zapamiętywała się w rojeniach jak więzień, który rwie się do swobody wśród ścian celi. Wreszcie zjawił się Dain i ukazał jej drogę do wolności. Poddała się nowym siłom które nagle się w niej zrodziły i wierzyła w radosnem olśnieniu, że w oczach Daina wyczyta odpowiedź na dręczące ją zagadki. Posiadła tajemnicę życia — cel jego i znaczenie — i w radosnym tryumfie odrzuciła wzgardliwie całą przeszłość — smutne myśli, gorzkie uczucia i wątłe przywiązania — wszystko zwiędło i zmartwiało w zetknięciu z potęgą namiętności.
 Pani Almayer odwiązała czółno Niny i, wyprostowawszy się z trudem, stała z liną w ręku, patrząc na córkę.
 — Prędko! — rzekła — musisz odjechać nim księżyc wzejdzie, póki cień leży jeszcze na rzece. Lękam się niewolników Abdulli. Ci nędznicy włóczą się często po nocy; mogliby cię dostrzec i puścić się twoim śladem. Są tu dwa wiosła w łódce.
 Nina podeszła do matki i musnęła niepewnie ustami jej pomarszczone czoło. Pani Almayer żachnęła się pogardliwie, ale poczuła że tkliwość córki mogłaby się stać zaraźliwą.
 — Czy cię jeszcze kiedy zobaczę, matko? — szepnęła Nina.
 — Nie — odrzekła pani Almayer po krótkiem milczeniu. — Na co ci wracać tutaj, gdzie przeznaczone mi jest umrzeć? Będziesz pędziła życie hen daleko, we wspaniałości i potędze. Jeśli posłyszę że nasi wojownicy żeną z wysp białych ludzi, wówczas zrozumiem że żyjesz i że pamiętasz moje słowa.
 — Będę ja zawsze pamiętała — rzekła poważnie Nina — ale powiedz w czem leży moja potęga? co ja mogę uczynić?
 — Nie pozwól mu zbyt długo spoglądać w twoje oczy, ani trzymać głowy na twych kolanach; przypominaj że mężczyzna ma walką zapracować na wypoczynek. Gdyby się ociągał, podaj sama kriss i rozkaż mu pójść — jak przystoi żonie potężnego władcy, gdy nieprzyjaciel wpobliżu. Niech zabija białych ludzi, którzy przybywają do nas i handlują z modlitwą na ustach a nabitą strzelbą w ręku. Ach — kończyła z westchnieniem — oni są na każdem morzu i na każdem wybrzeżu i jest ich bardzo wielu!
 Obróciła łódkę dziobem ku rzece, ale wciąż jeszcze trzymała rękę na zrębie, zamyślona i niepewna. Nina oparła koniec wiosła o brzeg, gotowa do odjazdu.
 — Co to jest, matko? — spytała pocichu. — Czy słyszysz?
 — Nie — odrzekła z roztargnieniem pani Almayer i po krótkiej pauzie zaczęła znów porywczo: — Słuchaj mnie, Nino; — po latach będą inne kobiety — —
 Przerwał jej zduszony krzyk i łoskot: Nina upuściła wiosło i wyciągnęła ramiona, jak gdyby broniąc się przed jej słowami. Pani Almayer uklękła na brzegu i pochyliła się nad łódką aby spojrzeć zbliska w twarz córki.
 — Będą inne kobiety — powtórzyła nieubłagalnie — mówię ci to, bo jesteś na wpół biała: możesz zapomnieć że on jest wielkim wodzem i że tak być musi. Ukryj swój gniew i nie pokaż bólu, który będzie jadł twoje serce. Spotykaj go z weselem w oczach i mądrością na ustach, gdyż do ciebie zwróci się w smutku czy zwątpieniu. Póki wzrok jego będzie spoczywał na wielu kobietach, póty przetrwa twoja władza, ale gdyby znalazła się jedna — jedna jedyna — z którąby ciebie zapomniał, wówczas — —
 — Nie mogłabym żyć — wybuchnęła Nina, kryjąc twarz w dłoniach. — Nie mów tego, matko, to być nie może!
 — Wówczas — ciągnęła niewzruszenie pani Almayer — dla tej kobiety, Nino, bądź bez miłosierdzia.
 Pchnęła lekko czółno zwrócone dziobem do rzeki, trzymając je wciąż za krawędź obu rękami.
 — Płaczesz? — spytała surowo córki, która siedziała bez ruchu z zakrytą twarzą. — Powstań i ujmij wiosło, bo czekał już dość długo. Pamiętaj, Nino, bądź bez miłosierdzia; a jeśli będziesz musiała ugodzić — niechaj ci ręka nie zadrży.
 Zebrała wszystkie siły i podawszy się naprzód, rzuciła lekkie czółenko daleko na wody rzeki. Gdy przyszła do siebie po tym wysiłku, napróżno wytężyła wzrok; łódka rozpłynęła się w białej mgle rozwleczonej nad ugrzanemi wodami Pantai. Chwilę jeszcze pozostała na kolanach, nasłuchując usilnie, wreszcie dźwignęła się z głębokiem westchnieniem. Dwie łzy stoczyły się zwolna po zwiędłych jej policzkach. Otarła je szybko kosmykiem siwych włosów jakby wstydząc się samej siebie, lecz nie potrafiła stłumić głośnego westchnienia; ciężko jej było na sercu i cierpiała bardzo, nie będąc zwyczajną tkliwych wzruszeń. Nagle wydało się jej że słyszy lekki szmer, jak echo własnego westchnienia; przystanęła wytężywszy słuch, spoglądając lękliwie w stronę pobliskich krzaków.
 — Kto tam? — spytała niepewnie, a w wyobraźni ujrzała widziadła błąkające się w pustce wybrzeża. — Kto tam? — powtórzyła słabym głosem.
 Nie było żadnej odpowiedzi. Tylko szum rzeki, snując się smutno i monotonnie za białą zasłoną, jak gdyby wzmógł się na chwilę i przycichł znów w miękkim szepcie wirów podmywających wybrzeże.
 Pani Almayer potrząsnęła głową niby w odpowiedzi własnym myślom i oddaliła się szybko od krzaków, rozglądając się czujnie na wszystkie strony. Szła wprost do szopy kuchennej, gdyż spostrzegła że węgle w ognisku żarzą się silniej niż zwykle; widać ktoś wciągu wieczora dorzucił świeżego paliwa. Babalaczi, przykucnięty w ciepłym żarze, powstał i spotkał się z nią w mroku za szopą.
 — Czy pojechała? — spytał dyplomata porywczo i niespokojnie.
 — Tak — odrzekła pani Almayer. — Co robią biali? dlaczego ich opuściłeś?
 — Pewno śpią teraz. Oby nie zbudzili się już więcej! — wybuchnął żarliwie. — Och, to są wcielone djabły — tyle gwałtu i gadaniny o tego trupa! Wódz ich groził mi dwa razy ręką i powiedział że chciałby mnie widzieć przywiązanego do drzewa — mnie! przywiązanego do drzewa! — powtarzał, bijąc się gwałtownie w piersi.
 Pani Almayer zaśmiała się szyderczo.
 — A ty biłeś pokłony, prosząc o przebaczenie. Mężowie z bronią u boku zachowywali się inaczej za czasów mej młodości.
 — Ty szalona kobieto! I gdzież oni są, mężowie z czasów twojej młodości? — odparł gniewnie Babalaczi. — Zabici przez Holendrów. A ja będę żył aby wywodzić ich w pole. Mężczyzna wie dobrze kiedy ma walczyć, a kiedy rzec pojednawcze kłamstwo. I tybyś wiedziała gdybyś nie była kobietą!
 Lecz pani Almayer zdawała się go nie słyszeć. Wyciągnąwszy ramię nasłuchiwała pochylona.
 — Tam za szopą słychać dziwne dźwięki — szepnęła z niepokojem. — Już przedtem słyszałam jakby płacz i westchnienia. To było tam na wybrzeżu. A teraz znowu — —
 — Gdzie? — spytał Babalaczi zmienionym głosem. — Co słyszałaś?
 — Tu blisko. Tak jakby ktoś głęboko westchnął. Trzeba było spalić papier nad ciałem zanim je pogrzebali.
 — Tak — potwierdził Babalaczi. — Ale biali ludzie wrzucili je zaraz do jamy. Widzisz, on zginął w rzece — dodał raźniej — i duch jego będzie się włóczył za czółnami, ale wybrzeże zostawi w spokoju.
 Pani Almayer, która z wyciągniętą szyją zaglądała za węgieł szopy, cofnęła wreszcie głowę.
 — Niema tu nikogo — rzekła uspokojona. — Czy już nie czas, aby wojenna łódź radży ruszyła w stronę polanki?
 — Zajedzie tu po mnie, bo i ja muszę popłynąć — objaśnił Babalaczi. — Pojadę chyba zobaczyć czemu się spóźniają. Kiedy do nas przybędziesz? Radża ci daje schronienie.
 — Przeprawię się przed świtem. Nie mogę tu zostawić moich dolarów — mruknęła pani Almayer.
 Rozeszli się. Babalaczi minął podwórze, kierując się ku zatoce gdzie było przywiązane jego czółno, a pani Almayer ruszyła zwolna ku domowi. Wspięła się po kładce, minęła tylną werandę i weszła na korytarz wiodący do frontu. We drzwiach obejrzała się jeszcze, ogarniając wzrokiem puste, ciche podwórze, już oświetlone promieniami wschodzącego miesiąca. Ledwie znikła w korytarzu niewyraźny cień zamajaczył między pniami bananów, przeszył jak strzała przestrzeń zalaną księżycem i zapadł w mrok u stóp werandy. Tak błyskawicznie i cicho mignęło to zjawisko, że mogło wydać się cieniem pędzącej chmury gdyby nie ślad pozostały na trawach. Pierzaste kity słaniały się długi czas jeszcze w księżycowej poświacie, zanim stanęły nieruchomo, błyszcząc na ciemnem tle jak misterny haft ze srebrnych gałązek.
 Pani Almayer zapaliła kaganek z kokosowej łupiny: odsunąwszy ostrożnie czerwoną firankę spojrzała na męża, ogarniając światło dłonią. Almayer leżał rozwalony w fotelu; lewe jego ramię zwisło ku ziemi, a drugie przerzucone było przez twarz; wyglądało to jakby chciał odeprzeć cios niewidzialnego napastnika. Nogi wyciągnął przed siebie i spał ciężkim snem, nieświadom wrogich oczu, które przyglądały mu się badawczo i pogardliwie. U jego stóp leżał zwalony stół wśród szczątków zastawy i potłuczonych butelek. Weranda wyglądała jak pobojowisko, gdzie stoczono rozpaczliwą walkę; krzesła, poroztrącane gwałtownie na wszystkie strony, leżały w żałosnych, pijackich pozach pełnych bezsilności. Tylko wielki fotel Niny sterczał nieruchomo na wysokich biegunach, górując z niezachwianą godnością nad chaosem zgnębionych mebli; czekał cierpliwie na swoją panią.
 Pani Almayer rzuciła jeszcze na męża pogardliwe spojrzenie i puściwszy firankę, skierowała się do swego pokoju. Para nietoperzy ośmielonych mrokiem i ciszą jęła znów pląsać w ukośnych zygzakach nad głową Almayera. Długi czas nic nie mąciło skupionej ciszy domu, prócz głębokiego oddechu śpiącego mężczyzny i słabego dźwięku srebra w rękach kobiety przygotowującej się do ucieczki.
 Księżyc wzniósł się tymczasem ponad nocną mgłę; wydobył z mroku sprzęty na werandzie, zalał ją światłem i rozrzucił czarne bryzgi cienia, uwydatniając brzydotę i nieporządek poprzewracanych mebli. Na brudnej, bielonej ścianie za śpiącym Almayerem zjawiła się jego karykatura wyolbrzymiona do bohaterskich rozmiarów, o groteskowo przesadzonych szczegółach. Spłoszone światłem nietoperze odfrunęły, poszukując ciemniejszego zakątka, a na stół wylazła jaszczurka o krótkich, nerwowych ruchach; snać podobał jej się biały obrus, bo przystanęła na nim i znieruchomiała. Mogło się zdawać że tknęła ją nagła śmierć, gdyby nie melodyjny zew, którym wabiła mniej odważnego towarzysza, skrytego gdzieś między rupieciami na podwórzu. Zatrzeszczała podłoga w korytarzu, jaszczurka znikła, a Almayer poruszył się niespokojnie i westchnął. Z nicości i zatraty pijackiego snu wracał powoli do świadomości przez krainę widzeń. Przerzucał głowę z ramienia na ramię w sennem otumanieniu. Niebieskie sklepienie spadło mu na barki jak ciężki płaszcz; gwiezdne fałdy wloką się gdzieś głęboko, hen wdole. Gwiazdy w górze i wszędzie wokoło; z gwiezdnej przepaści wznosi się szept nabrzmiały błaganiem i łzami; smutne twarze snują się śród rojów świateł migocących w nieskończonym przestworze. Natrętne, żałosne krzyki uderzają o jego uszy, smutne oczy patrzą ku niemu z twarzy cisnących się wokoło — aż tchu mu brak pod miażdżącem brzemieniem światów rzuconych na omdlałe barki. Uciec! ale jak? Jeśli posunie się o krok, stąpnie w próżnię i z przeraźliwym łoskotem zwalą się razem w otchłań — i on, i wszechświat, którego jest jedyną podporą. Czego chcą te głosy? Żądają aby ruszył naprzód. Dlaczego? Ruch to zagłada! Ani mu to w głowie. Oburzył go ten szalony pomysł. Rozparł się mocniej na nogach i wytężył muskuły w bohaterskiem postanowieniu: będzie dźwigał swoje brzemię przez całą wieczność! Mijały tysiąclecia, a on trwał w nadludzkiem trudzie wśród wirujących światów. Żałosny szept smutnych głosów snuł się ciągle i naglił do czynu, póki nie jest jeszcze zapóźno. Tajemnicza moc, która zwaliła na niego nadludzkie zadanie, postanowiła wreszcie jego zgubę. Uczuł ze zgrozą ciężar żelaznej dłoni wstrząsającej jego ramieniem a jednocześnie chór głosów wybuchł rozpaczliwą modlitwą, błagając aby nie zwlekał aż będzie zapóźno. Wydało mu się że coś pęta mu nogi; stracił równowagę, pośliznął się i padł z krzykiem w otchłań. Pierzchła zmora walących się światów. Leżał w półśnie, nie wyzwolony jeszcze z pod władzy sennego czaru.
 — Co? co? — szepnął ospale nie otwierając oczu. Głowa ciężyła mu bardzo i nie miał odwagi rozewrzeć powiek. Do uszu cisnęły się wciąż błagalne szepty. „Czy ja śpię? dlaczego słyszę te głosy?“ Usiłował zrozumieć co się z nim dzieje. — Nie mogę się jeszcze pozbyć tej okropnej zmory. — Bardzo byłem pijany. — Kto to mną potrząsa? Jeszcze mi się coś śni. — Muszę otworzyć oczy i raz z tem skończyć. Widać nie jestem jeszcze zupełnie obudzony.
 Pokonał z wysiłkiem odrętwienie i rozwarł powieki. Ujrzał tuż przy twarzy wytrzeszczone, błyszczące źrenice. Zamknął prędko oczy, osłupiały i przerażony i siadł w fotelu, trzęsąc się ze zgrozy. Co to za stwór? — Zpewnością jakieś przywidzenie. Nic dziwnego: nerwy jego przeszły taki straszny wstrząs — a w dodatku dużo wypił. Niechby się tylko zdobył na odwagę i otworzył oczy — napewno nic już nie zobaczy. Zaraz spojrzy. Tylko przedtem trzeba się uspokoić. — O tak. — Już!
 Spojrzał. W oddalonym kącie werandy stała kobieca postać oblana stalowem światłem i błagalnie wyciągała ku niemu ramiona. Między upartą zjawą a Almayerem szemrał potok słów; do uszu jego dobijały się uprzykrzone zdania, lecz mimo największych wysiłków nie mógł nic zrozumieć. Ktoś mówi po malajsku — Kto uciekł? Dlaczego już zapóźno? Co znaczą te słowa nienawiści i miłości tak dziwnie poplątane? te imiona co uderzają wciąż o jego uszy: Nina, Dain; Dain, Nina? Dain nie żyje, a Nina śpi, nie przeczuwając że z ojcem jej dzieje się coś strasznego. Czy ta męka ma trwać wiecznie? i we śnie i na jawie? Czy niema dla niego spokoju ani we dnie, ani w nocy? Co to ma wszystko znaczyć?
 Krzyknął głośno ostatnie słowa. Ciemna postać wzdrygnęła się z piskiem i posunęła ku drzwiom. Almayer, doprowadzony do ostateczności niepojętą męką, rzucił się ku niej, lecz wymknęła mu się; uderzył ciężko o ścianę. Odwrócił się błyskawicznie i rozpoczął dziki pościg. Tajemnicza postać uciekała, wydając przenikliwe krzyki, które podsycały coraz bardziej jego wściekłość. Sadził przez meble, biegał wokoło przewróconego stołu i wpędził ją nareszcie w kąt za fotelem Niny. Rzucali się to na prawo, to na lewo, krzesło kołysało się jak szalone; zjawa odpowiadała przenikliwym piskiem na każdy podstępny ruch Almayera, który ciskał urywane przekleństwa przez zaciśnięte zęby. Cóż to za piekielny wrzask! W mózg się wwierca i wtłacza oddech w gardło. Zabije go ten wrzask. Trzeba go zdusić! Porwała go obłąkana żądza aby zmiażdżyć ten wrzeszczący stwór. Rzucił się naoślep przez fotel i oboje potoczyli się w tumanie kurzu wśród potrzaskanych szczątków mebla. Ostatni pisk zamarł pod Almayerem w słabym bełkocie; zdobył wreszcie upragnioną ulgę głuchej ciszy.
 Spojrzał na twarz zjawy. To kobieta — prawdziwa kobieta. Jakieś znajome rysy — na Boga, to Tamina! Skoczył na równe nogi i stał w oszołomieniu, obcierając czoło, zawstydzony swoją wściekłością. Dziewczyna zwlekła się na kolana i objęła mu nogi, żebrząc o miłosierdzie.
 — Nie bój się — rzekł, podnosząc ją. — Nic ci się nie stanie. Dlaczego przychodzisz tu po nocy? A jeśli masz coś ważnego, czemu nie wejdziesz tam za firankę, gdzie śpią kobiety?
 — Miejsce za firanką jest puste — wykrztusiła Tamina, chwytając oddech rozdygotanemi wargami. — Niema już kobiet w twoim domu, tuanie. Widziałam jak stara Mem odeszła, zanim zaczęłam cię budzić. Nie chcę mówić z twojemi kobietami, chcę mówić z tobą.
 — Stara Mem! — powtórzył Almayer. — To znaczy się moja żona?
 Skinęła głową w odpowiedzi.
 — Ale mojej córki się nie boisz?
 — Czy nie słyszałeś, tuanie? — wykrzyknęła. — Mówiłam do ciebie długi czas gdyś leżał z zamkniętemi oczami. Ona także odeszła!
 — Przecież wiesz że spałem. Czy nie umiesz poznać kiedy człowiek śpi, a kiedy czuwa?
 — Niekiedy — szepnęła Tamina — niekiedy duch trzyma się blisko ciała uśpionego człowieka i słyszy co się mówi. Mówiłam długo, zanim ciebie dotknęłam i mówiłam bardzo cicho żeby nie przerazić ducha; nagły hałas mógłby go spłoszyć i pozostałbyś śpiącym na wieki. Dotknęłam twojego ramienia dopiero gdy zacząłeś mruczeć słowa, których nie mogłam zrozumieć. Więc nic nie słyszałeś i nic nie wiesz?
 — Nie mam pojęcia o co chodzi. Powtórz, to będę wiedział.
 Wziął ją za ramię i pociągnął ku balustradzie w światło księżyca. Nie stawiała oporu, tylko załamała ręce z wyrazem takiej rozpaczy że ogarnął go niepokój.
 — Mówże! Narobiłaś hałasu że umarli mogliby się zbudzić. A jednak nikt żywy się nie zjawił — szepnął po chwili niespokojnie. — No! Zaniemówiłaś? Odezwijże się nareszcie!
 Chwilę jeszcze pasowała się z sobą, wreszcie potok słów wydarł się z drżących jej ust; opowiedziała wszystko o miłości Niny i o swojej zazdrości. Napróżno spoglądał groźnie w jej twarz, nakazując milczenie; nie był w stanie powstrzymać dźwięków, które buchnęły z ust Taminy jak wrzący potok i objęły palącym wirem jego stopy. Rozpętane fale pną się coraz wyżej; już dotykają serca, już wdzierają się do ust jak roztopiony ołów: kłęby pary pochłaniają wszystko naokół. Wreszcie kipiąca toń zwiera się nad jego głową, przynosząc bezlitosną zagładę. Gdy Tamina mówiła o zmyślonej śmierci Daina i podstępie, którego ofiarą padł Almayer, spojrzał na nią tak dziko że słowa uwięzły jej w gardle — lecz wnet się odwrócił i z twarzy jego znikł wszelki wyraz. Patrzył kamiennym wzrokiem gdzieś wdal ponad rzekę. Ach ta rzeka! Dawny jego przyjaciel i dawny wróg. Przemawia wiecznie tym samym głosem, szemrząc nieustannie; rok za rokiem niesie powodzenia i zawody, szczęście i zgryzotę — a powierzchnia jej zawsze jednaka choć tak rozmaita, pełna połyskliwych prądów i kotłujących się wirów. Przez długie lata słuchał jej beznamiętnego, kojącego szeptu, który brzmiał chwilami jak śpiew nadziei, to znów jak hejnał tryumfu lub otuchy. Najczęściej jednak niosła mu ukojenie, szemrząc o lepszych dniach które nadejdą niebawem. Tyle lat! tyle lat... A teraz szmer tych samych fal wtóruje mozolnym i bolesnym uderzeniom jego serca. Przysłuchuje się uważnie i dziwi ich miarowości. Zaczyna machinalnie liczyć: raz, dwa... Po co liczyć? Przy najbliższem uderzeniu serce musi się zatrzymać. Żadne serce nie jest w stanie tyle wycierpieć i bić tak spokojnie. Zmilkną miarowe uderzenia, co tętnią w jego uszach jak głuche ciosy młota. A jednak bije wciąż jeszcze, nieubłagane i okrutne. Niktby tego znieść nie mógł. Czy to ostatnie uderzenie? a może następne będzie ostatniem? Jak długo jeszcze to potrwa? o Boże, jak długo?
 Ręka Almayera wpierała się nieświadomie w ramię Taminy z coraz większą siłą, gnąc ją bezlitośnie ku ziemi. Znalazła się wreszcie u jego nóg i kończyła opowiadanie ze łzami bólu, wstydu i gniewu. Czyżby zemsta jej miała pójść na marne? Ten biały człowiek nieczuły jest jak kamień. Zapóźno! zapóźno?
 — Widziałaś jak odchodziła? — zabrzmiał nad Taminą ochrypły głos Almayera.
 — Czyż ci nie mówiłam, tuanie! — łkała starając się wywinąć nieznacznie z jego garści. Przecież widziałam na własne oczy jak czarownica zepchnęła czółno! Przyczaiłam się w trawie i słyszałam każde słowo. Ta którą zwaliśmy białą Mem chciała wrócić się i spojrzeć ci w twarz, ale czarownica zabroniła jej, a ona — —
 Pod naciskiem ciężkiej dłoni Tamina zgięła się jeszcze niżej, lecz podniosła głowę, patrząc mściwie na Almayera.
 — A ona usłuchała! — wybuchnęła konwulsyjnie, płacząc i śmiejąc się z bólu. — Puść mnie, tuanie! Dlaczego się na mnie gniewasz? Spiesz się! Wkrótce już będzie zapóźno i nie pokażesz swego gniewu kobiecie która cię oszukała.
 Almayer poderwał z ziemi Taminę i spojrzał jej zbliska w oczy, choć wyrwała mu się, odwracając twarz przed wściekłym jego wzrokiem.
 — Kto ciebie wysłał? Po co mnie dręczysz? — wybuchnął. — Nie wierzę ci. Kłamiesz.
 Wyprężył nagle ramię i cisnął ją przez werandę ku drzwiom, gdzie padła i znieruchomiała. Zdało się że wydarte jej życie zostało w dłoni Almayera, a u drzwi leży tylko nieruchomy, ciemny kłąb gałganów.
 — Nino! — szepnął Almayer z tkliwym wyrzutem, pełnym bólu i miłości. — Nino! Ja nie wierzę!
 Lekki powiew od rzeki przeciągnął falą po trawie, wbiegł na werandę i musnął chłodnym oddechem czoło Almayera, niby pieszczota pełna niezmiernej litości. Zasłona w drzwiach wydęła się i opadła natychmiast z niepokojącą bezsilnością. Spojrzał na trzepocącą się tkaninę.
 — Nino! — krzyknął. — Nino, gdzie jesteś?
 Wiatr przewiał przez pusty dom z żałosnem westchnieniem i wszystko znów ucichło.
 Almayer ukrył twarz w dłoniach jak przed ohydnym jakimś widokiem. Nagle usłyszał lekki szelest i odsłonił oczy: ciemny kłąb gałganów znikł z werandy.


ROZDZIAŁ XI

 Na czworokątnej polance zalanej księżycem połyskiwał gładki, zwarty łan młodych pędów ryżu. W pośrodku sterczał na wysokich palach niewielki szałas; stos chróstu leżał tuż obok. Przy gorejącym żarze spoczywał człowiek. Zdawał się niezmiernie drobny i jakby zgubiony w blado-zielonej poświacie odbitej od ziemi. Zwodne światło miesiąca odsunęło wdal potężne drzewa obejmujące z trzech stron polankę; spętane ljanami olbrzymy spoglądały z mroczną rezygnacją na kiełkujące u swych stóp młode życie — snać utraciły wiarę we własną potęgę. Bezlitosne pnącza lgnęły do mocarnych pni w wężowych skrętach, skakały z drzewa na drzewo, zwieszały się z konarów ciernistemi festonami i słały śmigłe pędy hen, w górę, w pościgu za najdrobniejszą gałązką, niosąc śmierć swym ofiarom w tryumfalnym pochodzie milczącej zagłady.
 Od strony Pantai, wzdłuż wygięcia brzegu — skąd był jedyny dostęp do polanki — czernił się gąszcz młodych drzew, zarośli i leśnego podszycia, przeciętego szparą wyrąbaną w zwartej ścianie. Biegła stąd ścieżynka do szałasu z trzciny, gdzie się chronili nocą ludzie strzegący dojrzałego plonu przed dzikami. Dróżka kończyła się u stóp pali, na których stała budka wśród niewielkiego kręgu pokrytego popiołem i szczątkami zwęglonego drzewa. Dain leżał tutaj przy mdłym ogniu.
 Przewróciwszy się na bok z niecierpliwem westchnieniem, ułożył głowę na zgiętem ramieniu i legł spokojnie z twarzą zwróconą ku gasnącemu ognisku. Żar mienił się czerwono, zapalając błyski w szeroko rozwartych oczach Daina. Za każdym głębszym jego oddechem wzlatywał z przygasłych węgli biały, delikatny popiół; wzbijał się nikłą chmurką z przed rozchylonych warg i płynął od ciepłego żaru w światło księżyca zatapiające polankę. Ciało Daina zmęczone było wysiłkami ostatnich dni, a dusza wyczerpana docna natężeniem z jakiem czekał samotnie na wyrok losu. Nigdy jeszcze nie czuł się tak bezsilnym. Słyszał wystrzał armatni na pokładzie fregaty; wiedział że jego życie spoczywa w rękach ludzi nie zasługujących na zaufanie i że nieprzyjaciel jest bardzo blisko. Podczas długich godzin popołudnia wałęsał się na skraju lasu, albo zaszyty w zarośla obiegał niespokojnym wzrokiem zatokę, wypatrując skąd grozi niebezpieczeństwo. Nie lękał się śmierci, lecz pragnął gorąco żyć, bo życiem jego była Nina. Obiecała że pójdzie za nim, że podzieli jego dobrą i złą dolę — niebezpieczeństwa i chwałę. Gdy będzie ją miał u boku, pokona z łatwością niebezpieczeństwa; bez niej — niema dla niego chwały ni radości. Kulił się w cienistej kryjówce i zamykał oczy, usiłując wywołać wdzięczny i czarowny obraz białej postaci, w której zamknął całe swoje życie. Zaciskał powieki i zęby w namiętnem pragnieniu aby przedłużyć wizję — źródło najwyższej rozkoszy. Napróżno! Postać Niny rozpływała się, ustępując innemu zjawisku. Oto widzi zbrojnych ludzi, gniewne twarze, połyskującą broń, słyszy — zda się — gwar podnieconych i tryumfujących głosów: odkryto jego schronienie! Przerażony wyrazistością widzenia otwierał oczy, wyskakiwał w blask słońca i snuł się znów bez celu wokół polanki. Wędrując krajem lasu, spoglądał niekiedy w mroczną jego głąb, tak nęcącą zwodnym pozorem chłodu, tak odpychającą nieprzeniknionym mrokiem. Spoczywały tam niezliczone pokolenia próchniejących drzew, a nad niemi stali ich potomkowie przyodziani w ciemną szatę liści — niby w żałobę — bezsilne olbrzymy czekające swej kolei. Tylko pasorzyty kipiały życiem. Pięły się krętym ruchem ku słońcu i powietrzu, żerowały jednako na martwych i na konających, wieńcząc swe ofiary purpurą i błękitem jaskrawych kwiatów, które lśniły między gałęźmi rażące i okrutne, niby ostry, szyderczy rozdźwięk w uroczystym hymnie skazanych drzew.
 — Możnaby tu się ukryć — pomyślał Dain, spostrzegłszy rodzaj arkady wyciętej w pnączach — pewno tam jest ścieżka. — Schylił się aby zajrzeć wgłąb; usłyszał gniewne pochrząkiwanie i oddalający się łomot racic dzika. Cierpka woń wilgotnej ziemi i gnijących liści chwyciła go za gardło; cofnął się z przerażoną twarzą jak przed tchnieniem śmierci. Wydało mu się że nawet powietrze martwe jest tam w głębi — zatrute rozkładem panoszącym się od wieków. Ruszył znów chwiejnie przed siebie dręczony nerwowym niepokojem, który nie dopuszczał nawet myśli o spoczynku. Przecież nie jest dzikim! Nie chce kryć się po lasach i ginąć w mroku, nie mogąc nawet pełną piersią odetchnąć. Będzie oczekiwał na wroga w blasku słońca, w powiewie wiatru, pod błękitem niebios. Wiedział jak przystoi umierać malajskiemu wodzowi. Rozgorzała w nim posępna, rozpaczliwa wściekłość, dziedzictwo jego rasy. Wlepił dziki wzrok w szparę wyciętą w gąszczu: tam się pojawią wrogowie. Widzi już brodate twarze, białe kurtki oficerów, błyski na poziomych lufach strzelb. I czemże jest męstwo największego wodza wobec ognistej broni w ręku niewolnika? Podejdzie do nich z uśmiechniętą twarzą i wyciągnie ręce na znak poddania. Mówiąc przyjazne słowa znajdzie się wreszcie tak blisko, że wrogom dość będzie wyciągnąć ręce aby go wziąć w niewolę. Wówczas skoczy między nich z bojowym okrzykiem na ustach i krissem w garści; zadając śmiertelne ciosy, ujrzy tryskającą ciepłą krew nieprzyjaciół i skona z uszami pełnemi wrzasku wrogów.
 Porwało go uniesienie. Chwycił za kriss; odetchnąwszy głęboko, rzucił się naprzód — przeciął puste powietrze i padł na twarz. Nagła niemoc ogarnęła go po napadzie szaleństwa; leżał jak ogłuszony i czuł że jeśli ma umrzeć z chwałą, musi się to stać zanim ujrzy Ninę. Tak będzie lepiej. Gdyby ją zobaczył raz jeszcze, śmierć stałaby się zbyt okropną. Potomek radżów i zdobywców uczuł ze zgrozą, że zaczyna wątpić o własnem męstwie. Porwały go dręczące wyrzuty sumienia, ale nie zgłuszyły żądzy życia. Leżał, nie śmiejąc uczynić najlżejszego ruchu. Przepadła jego wiara w siebie; niema w nim już nic z mężczyzny. Pozostało tylko cierpienie — albowiem powiedziane jest, że ciało ludzkie będzie pastwą męki aż do ostatniego tchnienia. I lęk pozostał. Dain spojrzał w głębie swej przepastnej miłości, odczuł całą jej moc i słabość — i ogarnęła go trwoga.
 Słońce zniżało się powoli. Cień zachodniego lasu wstąpił na polankę, rzucił swój chłodny płaszcz na spiekłe barki mężczyzny i pośpieszył zlać się z cieniami innych lasów po wschodniej stronie. Słońce przystanęło na chwilę wśród delikatnej koronki gałęzi; zdało się że z przyjaźni tak się ociąga, że nie chce opuścić postaci leżącej wśród zielonego łanu. Orzeźwiony chłodnym, wieczornym powiewem Dain usiadł wreszcie i rozejrzał się naokoło. W tej chwili właśnie słońce skryło się za lasem — niby wstydząc się swoich życzliwych uczuć — a pełna blasku polanka zapadła nagle w mrok; tylko ognisko jarzyło się jak świetlista źrenica. Dain zszedł powoli do zatoki, odrzucił swój poszarpany sarong i zanurzył się ostrożnie w wodę. Przez cały dzień nie miał nic w ustach i nie śmiał pokazać się na wybrzeżu aby ugasić pragnienie. Za to teraz, płynąc cicho i ostrożnie, połknął kilka łyków wody muskającej mu usta i uczuł się pokrzepiony. Wrócił do ogniska z nowym przypływem wiary w siebie i innych. Przyszło mu na myśl że gdyby Lakamba go zdradził, byłoby już teraz po wszystkiem. Rozpalił wielki ogień, osuszył się w jego cieple i legł znów obok żaru. Nie mógł spać mimo niezmiernego znużenia. Niepokój go opuścił; dobrze mu było tak cicho leżeć. Mierzył upływający czas, śledząc gwiazdy, które wschodziły nad lasem w nieskończonym korowodzie. Niekiedy blask ich silniej się rozżarzał, niby rozdmuchany przez powiewy ciepłego wiatru pod bezchmurnem niebem. Dain pogrążył się w marzeniach. Póty powtarzał sobie że Nina zjawi się przy nim, aż pewność ukołysała jego serce i napełniła go wielkim spokojem. Tak! jutro o świcie ogarnie ich oboje nieobjęty błękit morza, które jest jak życie; ziejące śmiercią lasy zostaną hen za nimi. Z tkliwym uśmiechem wyszeptał jej imię w cichą przestrzeń. Prysnął czar milczenia; daleko, gdzieś nad zatoką, żaba zakumkała głośno w odpowiedzi. Chór głośnych rechotów i żałosnego kumkania wzniósł się nad błotnistem wybrzeżem wzdłuż zarośli. Roześmiał się wesoło: to śpiew miłości. Ogarnęła go serdeczna życzliwość dla żab; słuchał ich pieśni i radował się życiem tętniącem wokoło.
 Gdy księżyc wyjrzał z za drzew, niepokój i podniecenie przejęły znów Daina. Czemu jej jeszcze niema? Prawda że długą ma drogę przed sobą i musi przebyć ją o jednem tylko wiośle. Jak zręcznie umieją te drobne ręce władać ciężkiem wiosłem, jak wytrwale! To wprost zdumiewające. Takie małe rączki — mięciutkie dłonie, co potrafią dotknąć jego policzka muśnięciem lżejszem od powiewu motylich skrzydeł! Zatopił się w rozpamiętywaniu tej wielkiej tajemnicy, a gdy znów spojrzał wgórę, księżyc wzniósł się już o szerokość dłoni nad drzewami. Czy Nina przyjedzie? Zmusił się do spokojnego leżenia, choć ciągnęło go aby wstać i błądzić wciąż naokoło polanki. Przewracał się z boku na bok, wreszcie wyciągnął się na wznak, drżąc z wysiłku i ujrzał między gwiazdami jej twarz spoglądającą ku niemu.
 Rechot żab nagle ustał. Dain siadł i z czujnością tropionego człowieka jął niespokojnie nasłuchiwać. Doszedł go plusk żab skaczących w wodę. Musiało je coś wystraszyć; zerwał się, rozglądając się podejrzliwie. Rozległ się lekki zgrzyt a potem łoskot, jakby wiosło osunęło się na dno czółna. Widocznie ktoś wylądował! Dain nabrał w garść chróstu i trzymał nad ogniskiem, nie odwracając oczu od ścieżki. Czekał w niepewności; zamajaczyło coś wśród zarośli, a potem biała postać wyłoniła się z cienia i zdawała się płynąć ku niemu w bladem świetle. Serce skoczyło mu w piersi i zastygło na chwilę, a potem jęło miotać się w szalonych rzutach. Upuścił chróst na żarzące się węgle. Miał wrażenie że krzyczy jej imię, że rzuca się ku niej — lecz nie wyrzekł ani słowa i nie poruszył się wcale. Stał, jak posąg z bronzu, milczący i nieruchomy w świetle spływającem mu na barki, tylko usta jego chwytały gorączkowo powietrze; zdawało się że nadmiar szczęścia pozbawił go zmysłów. Nina zbliżyła się szybkiemi, stanowczemi krokami i nagłym ruchem rzuciła mu się na szyję, jakby padając prosto w jego ramiona z jakiejś niebezpiecznej wyżyny. Niebieskie błyski rozpełzły się po suchych gałęziach; trzask odżywającego ognia był jedynym dźwiękiem wśród skupionej ciszy ich spotkania. Wtem płomień ogarnął suchy chróst i strzelił aż ponad ich głowy; w blasku tym ujrzeli nawzajem swoje oczy.
 Milczeli oboje. Dain przychodził zwolna do siebie. Lekki dreszcz przebiegł od stóp do głów jego zdrętwiałe ciało i zatrzymał się na wargach. Nina odchyliła głowę topiąc w jego oczach owo przeciągłe spojrzenie, które stanowi najgroźniejszą broń kobiety. Bardziej jest przejmujące od najbliższego zespolenia, a niebezpieczniejsze niż pchnięcie sztyletem. Wywleka duszę z ciała, pozostawiając ciało żywe choć bezsilne i rzuca je na pastwę kapryśnych wybuchów namiętności i żądzy. Takie spojrzenie pochłania całe jestestwo i przenika w najtajniejsze zakątki istoty; przynosi druzgocącą klęskę a zarazem obdarza porywem tryumfu, jak po odniesionem zwycięstwie. Jednakie ma znaczenie dla syna lasów i mórz, i dla tego który się zapuszcza w bezdroża niebezpieczniejsze po stokroć — w labirynt miasta. Mężczyzna, który uczuł w piersi nadludzki zachwyt zbudzony tem spojrzeniem, staje się igraszką chwili bieżącej co niesie mu rajską szczęśliwość, zapomina o dniu wczorajszym, nabrzmiałym cierpieniem i nie dba o jutro skąd grozi zagłada: pragnie żyć na wieki we władzy tego wzroku. Jest to spojrzenie kobiety, która ulega miłości.
 Zrozumiał. Prysły niewidzialne więzy: padł do jej stóp z krzykiem szczęścia. Objął jej kolana i ukrył głowę w fałdach sukni, szepcąc bezładne słowa wdzięczności i uwielbienia. Nigdy jeszcze nie uczuł takiego porywu dumy jak u stóp tej kobiety, złączonej węzłami krwi z jego wrogami. Nina stała głęboko zamyślona, a palce jej błądziły po włosach Daina w nieświadomej pieszczocie. Stało się. Matka jej miała słuszność. Ten człowiek jest jej niewolnikiem. Spojrzała na klęczącą postać i uczuła niezmierną, tkliwą litość dla tego męża, którego nawet w myślach zwała władcą życia. Podniosła głowę i patrzyła smutno na południowe niebo rozpięte nad ścieżką ich wspólnego życia — jej i tego człowieka u jej stóp. Czyż nie powiedział że ona jest jego światłem? Będzie jego światłem i jego wiedzą, jego wielkością i jego siłą; a nade wszystko — w tajemnicy przed całym światem — stanie się na zawsze jedyną, wyłączną jego słabością. Prawdziwa kobieta! We wzniosłej dumie niewieściej pragnęła już stworzyć bóstwo z gliny rzuconej do swych stóp. Bóstwo któremu wszyscy się pokłonią. Słodko jej było widzieć go u swych kolan i czuć jak drży przy najsłabszem dotknięciu lekkich palców. Oczy jej patrzyły wciąż w południowe gwiazdy, a na usta spłynął odblask nikłego uśmiechu. Któżby go zgłębił w niepewnem świetle ogniska? Mógł to być uśmiech tryumfu, albo świadomej siebie potęgi, albo tkliwego współczucia — a może i miłości.
 Przemówiła do niego łagodnie; powstał i otoczył ją ramieniem, ruchem władcy biorącego swój skarb w posiadanie. Złożyła głowę na jego piersi w poczuciu niezmiernego bezpieczeństwa, gotowa rzucić wyzwanie całemu światu. Dain należał do niej ze wszystkiem co było w nim dobrego i złego. Jego siła i odwaga, zuchwałość i bezwzględność, jego prosta mądrość i dzika przebiegłość — wszystko było jej własnością. Minęli czerwony krąg ognia, wstępując w srebrny deszcz księżycowych promieni. Gdy schylił ku niej głowę, ujrzała w jego oczach upojenie szczęsne bez miary od zetknięcia z wiotką postacią przytuloną do jego boku. Kołysząc się giętko i rytmicznie, szli przez oświetloną polankę ku mrocznej ścianie lasu, który stał na straży ich szczęścia w uroczystem milczeniu. Postacie ich rozpłynęły się w grze świateł i cieni u stóp wielkich drzew; szept tkliwych słów unosił się jeszcze nad pustą polanką, lecz przycichł i ustał niebawem. Westchnienie pełne niezmiernego smutku przewiało nad lasami w ostatnim wysiłku mrącego powiewu. Zapadła głucha cisza. Ziemia i niebo skupiły się nagle w ponurej zadumie nad ludzką miłością i ludzkiem zaślepieniem.
 Wrócili do ogniska wolnym krokiem. Dain usłał dla Niny siedzenie z suchych gałęzi i rzucił się do jej stóp; złożywszy głowę na jej kolanach, oddał się cały rozkoszy mijających chwil. Głosy obojga wznosiły się i opadały, tchnąc ożywieniem lub tkliwością. Mówili o swej miłości i o wspólnem życiu. Nina wtrącała niekiedy kilka zręcznych słów, które kierowały myślami Daina, a z jego ust płynęły potokiem wyrazy namiętne lub tkliwe, poważne lub groźne, zależnie od wywołanego przez nią nastroju. Mówił o swej rodzimej wyspie, gdzie nieznane są ponure lasy i błotniste wybrzeża. Opowiadał o polach spadających tarasami, o szemrzących, jasnych siklawach, które błyszczą na zboczach wielkich gór i niosą krainie życie a radość mieszkańcom. I mówił także o samotnym szczycie górującym nad pierścieniem z drzew, szczycie co zna tajniki przelotnych chmur i jest siedliskiem ducha jego rasy — genjusza i opiekuna rodu. Mówił o przestrzennych widnokręgach kędy szaleją dzikie wichry, wyjąc wysoko nad szczytami ognistych gór. Opowiadał o swoich przodkach, którzy zdobyli przed wiekami wyspę, przyszłe jego dziedzictwo. A gdy Nina pochyliła się nad nim zasłuchana, musnął ręką bogate zwoje jej włosów i zapragnął nagle mówić o morzu co tak mu jest drogie; o niemilknącym nigdy jego głosie, w który wsłuchiwał się od dziecka, pragnąc przeniknąć tajne jego znaczenie, nie zgłębione dotąd przez żadnego człowieka; o czarownem jego lśnieniu; o napadach bezrozumnej, kapryśnej wściekłości; o wieczyście zmiennej powierzchni co nęci zawsze jednakowo i o przepastnych głębiach, zimnych i okrutnych, pełnych mądrości zniweczonych istnień. Opowiadał jak morze rzuca na ludzi czar i przykuwa ich do siebie, a potem pochłania wiernych niewolników bez względu na ich oddanie, nie znosząc lęku przed swoją tajemnicą której nie zdradzi nigdy przed nikim, nawet przed tymi co je najbardziej ukochali. W miarę jak mówił Nina spuszczała głowę coraz niżej, aż dotknęła prawie twarzą jego twarzy. Włosy jej przesłoniły mu oczy, oddech muskał skronie, a ramiona oplotły ciało. Mimo tak ścisłego zespolenia odgadła raczej niż usłyszała ostatnie jego słowa, co po krótkiej pauzie spłynęły cichutkim szeptem i rozwiały się w głębokiem milczeniu: „Widzisz, Nino, morze podobne jest sercu kobiety“.
 Nagły pocałunek zamknął mu wargi. Odrzekła spokojnie:
 — Władco mojego życia! Morze dochowuje wierności tym co nie znają trwogi.
 Przędza włóknistych chmur rozsnuła się nad nimi niby olbrzymia pajęczyna rozpięta pod gwiazdami. Niebo omroczyło się zapowiedzią nadciągającej burzy. Z niewidzialnych pagórków stoczył się pierwszy, oddalony łoskot grzmotu i tłukł się między pasmami wzgórz, aż zapadł wreszcie w lasy nad rzeką. Podnieśli się oboje; Dain spojrzał niespokojnie na niebo.
 — Babalaczi powinien już tu być — zauważył. — Minęło więcej niż pół nocy. Czeka nas długa droga, a lot kuli szybszy jest od najściglejszego czółna.
 — Będzie tu, nim księżyc skryje się za chmurami — rzekła Nina. — O, plusk wody — słyszysz?
 — To aligator — odparł Dain, spojrzawszy niedbale w stronę zatoki. — Im ciemniejsza noc, tem krótsza podróż przed nami; popłyniemy wtedy z głównym prądem. Ale jeśli będzie jasno, nawet nie jaśniej niż teraz, trzeba będzie przemykać się drobnemi przesmykami i woda nie przyjdzie z pomocą naszym wiosłom.
 — Dainie — przerwała Nina — to nie jest aligator. Słyszę szelest kroków na wybrzeżu.
 Dain nasłuchiwał przez chwilę.
 — Tak. To nie może być Babalaczi; on miał przyjechać otwarcie, w wielkiej łodzi wojennej, a ci przybysze nie chcą widać robić hałasu. Widzę już — dodał prędko. — To tylko jeden człowiek. Stań za mną, Nino. Jeśli to przyjaciel, powitamy go z radością, jeśli wróg — zobaczysz jak będzie umierał.
 Położył rękę na krissie i czekał na niespodziewanego gościa. Ogień przygasł. Drobne chmurki, zwiastunki burzy, przelatywały chybkim korowodem przed tarczą księżyca: lotne ich cienie powlekały mrokiem polankę. Dain nie mógł rozpoznać zbliżającego się człowieka, ale uczuł niepokój na widok wysokiej postaci posuwającej się spokojnym, ciężkim krokiem. „Stój!“ krzyknął. Człowiek zatrzymał się w pewnem oddaleniu; Dain czekał na jego odezwanie się, lecz słyszał tylko głęboki jego oddech. Przez rozdarcie w lecącej chmurze przelotna jasność spłynęła na polankę; spostrzegł nagle wyciągniętą ku sobie rękę z czemś błyszczącem i usłyszał krzyk Niny: „Ojcze!“ Dziewczyna znalazła się w mgnieniu oka między Dainem i rewolwerem Almayera. Gwałtowny jej okrzyk zbudził echa drzemiących lasów. Wszyscy troje zastygli w milczeniu; zdawało się że powstrzymują wybuch uczuć aż do chwili gdy cisza nastanie. Na widok Niny Almayer opuścił rękę i postąpił krok naprzód. Dain łagodnie usunął Ninę na bok.
 — Czy jestem dzikim zwierzem że usiłujesz zabić mnie znienacka i w ciemności, tuanie Almayer? — rzekł, przerywając naprężone milczenie. — Dorzuć chróstu do ognia — ciągnął dalej zwracając się do Niny — a ja będę pilnował mego białego przyjaciela aby nie wyrządził krzywdy ani mnie ani tobie — o rozkoszy mego serca!
 Almayer zgrzytnął zębami i podniósł znów ramię. Błyskawicznym skokiem Dain znalazł się przy nim; zawiązała się krótka walka, rewolwer wypalił nieszkodliwie, aż wreszcie wyrwany z ręki Almayera zawirował w powietrzu i padł w krzaki. Obaj mężczyźni stali obok siebie, ciężko dysząc. Podsycony ogień rzucał niepewny krąg blasku i oświetlał przerażoną twarz Niny, która patrzyła na nich z wyciągniętemi rękoma.
 — Dainie! — krzyknęła ostrzegawczo — Dainie!
 Uspokoił ją skinieniem i zwrócił się z dwornością do Almayera.
 — Możemy teraz porozmawiać, tuanie. Łatwo zadać śmierć, ale czy twoja mądrość potrafi przyzwać z powrotem życie? Mogłeś ją zranić — ciągnął wskazując na Ninę. — Ręka ci drżała; nie bałem się o siebie.
 — Nino! — krzyknął Almayer — chodź tu natychmiast! Co znaczy ten nagły obłęd? Co cię opętało? Chodź do ojca — postaramy się zapomnieć o tej ohydnej zmorze!
 Otworzył ramiona, pewien że przyciśnie ją natychmiast do serca. Nie poruszyła się wcale. Wówczas zrozumiał że nie zechce go usłuchać; poczuł śmiertelny chłód w sercu i ścisnął dłońmi czoło w niemej rozpaczy. Dain wziął Ninę za ramię i powiódł ją do ojca.
 — Przemów w języku jego narodu — rzekł do niej. — On rozpacza — i któżby nie rozpaczał tracąc ciebie, moja perło! To już ostatnie słowa które możesz do niego powiedzieć. Głos twój słodkim być musi i dla niego — ale dla mnie jest wszystkiem.
 Puścił ją, odstąpił za krąg światła i zatrzymał się w mroku, przypatrując się obojgu ze spokojnem zainteresowaniem. Daleka błyskawica zapaliła chmury nad ich głowami; rozległ się stłumiony łoskot grzmotu i zlał się z głosem Almayera, który wreszcie przemówił.
 — Czy ty wiesz co robisz? Czy wiesz co cię czeka, jeśli pójdziesz za tym człowiekiem? Nie masz nad sobą litości! Będziesz z początku jego zabawką a potem wzgardzoną niewolnicą, popychadłem, igraszką każdej nowej fantazji tego człowieka!
 Przerwała mu ruchem ręki i odwróciła zlekka głowę, pytając:
 — Słyszysz, Dainie! czy to prawda?
 — Na wszystkie bogi — zabrzmiała z mroku spokojna odpowiedź — na ziemię i niebo, na moją i na twoją głowę przysięgam: to jest kłamstwo białego człowieka. Złożyłem duszę na wieki w twoje dłonie; oddycham twojem tchnieniem, patrzę twojemi oczami, myślę twojemi myślami i biorę cię w serce na zawsze.
 — Złodzieju! — krzyknął rozjątrzony Almayer.
 Głęboka cisza zapadła po tym wybuchu; wkrótce głos Daina rozległ się znowu.
 — Nie, tuanie — odrzekł łagodnie — to także nieprawda. Dziewczyna jest tu z własnej woli. Ja tylko okazałem jej swoją miłość, jak przystoi mężczyźnie; usłyszała krzyk mego serca i przyszła. Okup za nią oddałem kobiecie, którą nazywasz żoną.
 Almayer jęknął w ostatecznej rozpaczy i wstydzie. Nina położyła mu lekko rękę na ramieniu; dotknięcie to, słabe jak otarcie się spadającego liścia, zdało się nieść mu ukojenie. Zaczął prędko mówić, tym razem po angielsku.
 — Powiedz, co oni ci zadali oboje, twoja matka i ten człowiek? Co cię przywiodło do oddania się temu dzikiemu? Bo to jest dziki. Między nim a tobą jest przepaść, której nic nie zapełni. Widzę w twoich oczach nieprzytomny wyraz człowieka, co w chwili szału popełnia samobójstwo. Jesteś szalona! Nie śmiej się — rozdzierasz mi serce. Nie cierpiałbym straszniejszej męki, gdybyś tonęła w moich oczach bez możliwości ratunku. Czy zapomniałaś wszystko czego cię uczyli przez tyle lat?
 — Nie — przerwała — pamiętam dobrze. Pamiętam także jak się skończyła moja nauka. Wzgarda za wzgardę, poniżenie za poniżenie, nienawiść za nienawiść. Nie należę do twojej rasy. Między twoim narodem i mną jest także przepaść, której nic nie zapełni. Pytasz, czemu odchodzę, a ja się ciebie pytam, czemu mam pozostać?
 Zachwiał się jak od policzka, lecz podtrzymała go szybkim ruchem, chwyciwszy jego ramię.
 — Czemu masz pozostać! — powtórzył zwolna jakby w olśnieniu i urwał, zdumiony ogromem swego nieszczęścia.
 — Powiedziałeś mi wczoraj — ciągnęła — że nie umiem ciebie zrozumieć, że nie widzę twojej miłości; to jest prawda. I jakże ma być inaczej? Niema na świecie dwóch istot rozumiejących się nawzajem; rozumieją tylko swoje słowa. Chciałeś abym żyła twojemi marzeniami, abym zatopiła się w twoich wizjach — wizjach życia wśród białych twarzy, wśród ludzi którzy odepchnęli mnie z gniewną pogardą. Opowiadałeś o czekającem nas szczęściu — a ja wsłuchiwałam się w głos własnej duszy. Nagle zjawił się ten człowiek i wszystko naraz ucichło; słyszałam tylko szept miłości. Nazywasz go dzikim! a jak nazwiesz moją matkę a twoją żonę?
 — Nino! — krzyknął Almayer — nie patrz tak na mnie!
 Spuściła natychmiast oczy, lecz ciągnęła dalej, zniżywszy głos prawie do szeptu.
 — Zczasem nasze głosy zlały się w słodką harmonję dostępną tylko nam dwojgu. Mówiłeś wtedy o złocie, ale uszy nasze pełne były śpiewu miłości i nie mogliśmy ciebie zrozumieć. Przekonałam się że widzimy wszystko jednakowo; że on widzi to, czego prócz mnie i jego nikt spostrzec nie jest w stanie. Znaleźliśmy się w kraju dokąd nikt nie mógł za nami podążyć, a ty najmniej ze wszystkich. Wtedy dopiero zaczęło się dla mnie życie.
 Zatrzymała się. Almayer odetchnął głęboko. Z oczami wbitemi wciąż w ziemię zaczęła mówić na nowo.
 — Ja chcę żyć! chcę pójść za nim. Biali ludzie odepchnęli mnie z pogardą; jestem teraz Malajką! Wziął mnie w ramiona i położył mi do stóp swoje życie. Mężny jest i stanie się potężnym władcą. Trzymam w ręku jego męstwo i jego siłę i uczynię go wielkim. Imię jego będzie głośno rozbrzmiewać, gdy oba nasze ciała w proch się już rozsypią. Kocham cię tak jak i dawniej, ale nie opuszczę go nigdy bo żyć bez niego nie mogę.
 — Jeśli zrozumiał co mówisz — odrzekł pogardliwie Almayer — musi się czuć niezmiernie zaszczyconym. Potrzebujesz go dla zaspokojenia niezrozumiałej jakiejś ambicji. Dosyć tego. Jeżeli nie zejdziesz natychmiast do zatoki gdzie Ali czeka w łódce, każę Alemu wrócić do osady i sprowadzić tu Holendrów. Nie możesz uciec, puściłem z prądem twoje czółno. Jeśli Holendrzy złapią tego twojego bohatera, powieszą go bez wahania. A teraz chodź!
 Zbliżył się i położył rękę na jej ramieniu, wskazując ścieżkę wiodącą ku rzece.
 — Strzeż się! — krzyknął Dain. — Ta kobieta należy do mnie!
 Nina wyrwała się i spojrzała prosto w gniewną twarz Almayera.
 — Nie pójdę! — rzekła z rozpaczliwą energją. — Jeśli on zginie, umrę z nim razem.
 — Ty nie umrzesz! — odparł pogardliwie Almayer. — Będziesz żyła życiem pełnem kłamstw i zawodów, póki nie zjawi się inny jakiś włóczęga i nie zaśpiewa ci — jak to powiedziałaś? — pieśni miłości! No, decyduj się prędko.
 Czekał przez chwilę, poczem spytał z naciskiem:
 — Czy mam zawołać Alego?
 — Wołaj go! — odrzekła po malajsku,— ty, co nie umiesz być wierny nawet własnym rodakom. Dopiero co sprzedawałeś proch na ich zagładę, a teraz chcesz wydać im człowieka, którego wczoraj zwałeś przyjacielem. Dainie — zwróciła się do postaci stojącej nieruchomo w mroku — przynoszę ci śmierć zamiast życia — on cię wyda, jeżeli nie porzucę ciebie na zawsze!
 Dain zbliżył się, objął Ninę za szyję i szepnął jej do ucha:
 — Mogę zabić go tak jak stoi, nim zdoła wymówić słowo. Od ciebie to tylko zależy. Babalaczi musi już być blisko.
 Wyprostował się, wypuścił ją z ramion i zwrócił się w stronę Almayera, który patrzył w nich z wyrazem skupionej wściekłości.
 — Nie! — krzyknęła dziko, czepiając się z trwogą Daina. — Zabij mnie raczej! może ci wtedy daruje. Nie znasz serca białego człowieka. On woli ujrzeć mnie martwą niż oddać w twoje ramiona. Przebacz mi, przebacz twej niewolnicy, ale nie zabijaj go! — Upadła mu do nóg, łkając gwałtownie i powtarzając ciągle: — Zabij mnie! zabij!
 — Chcę cię mieć żywą — rzekł po malajsku Almayer z ponurym spokojem. — Albo pójdziesz za mną, albo on będzie wisiał. Słyszysz co mówię?
 Dain odepchnął Ninę i nagłym ruchem uderzył w pierś Almayera rękojeścią krissa, zwracając ostrze ku sobie.
 — Hai, popatrz tylko! łatwo mi było obrócić ostrze w stronę przeciwną — rzekł równym, spokojnym głosem. — Odejdź, tuanie Putih — dodał z godnością. — Darowuję ci twoje życie, moje życie i jej życie. Jestem niewolnikiem tej kobiety, a ona tego żąda.
 Niebo zaciągnęło się szczelnie mrokiem. Szczyty drzew tonęły w gęstwie chmur wiszących nisko nad lasem, polanką i rzeką. Kontury zanikły w głębokiej czerni, co pochłonęła, zda się, wszystko krom przestrzeni. Tylko ogień świecił jak gwiazda, o której zapomniano w zagładzie wszechrzeczy. W ciszy rozlegały się łkania Niny; Dain trzymał ją w ramionach, klęcząc obok ogniska. Almayer patrzył na nich w ponurej zadumie. Gdy otwierał usta aby coś powiedzieć, padł ostrzegawczy okrzyk od strony rzeki; po chwili usłyszeli plusk wioseł i gwar głosów.
 — Babalaczi! — krzyknął Dain i zerwał się, podnosząc Ninę.
 — Ada! ada! — zabrzmiał w odpowiedzi głos Babalacziego, który wbiegł na ścieżkę i stanął wśród nich zgorączkowany i bez tchu. — Leć do mego czółna — rzekł do Daina, nie zwracając żadnej uwagi na Almayera. — Prędko! jedziemy natychmiast. Ta kobieta wszystko im powiedziała.
 — Jaka kobieta? — spytał Dain, spoglądając na Ninę. W tej chwili istniała dla niego jedna, jedyna kobieta na całym świecie.
 — Ta suka z białemi zębami, po siedemkroć przeklęta niewolnica Bulangiego. Darła się u wrót Abduli, aż cała osada zerwała się na nogi. Biali oficerowie jadą tutaj, prowadzeni przez nią i przez Reszyda. Jeśli chcesz żyć, nie przypatruj mi się tylko uciekaj.
 — Skąd wiesz o tem? — spytał Almayer.
 — Oh, tuanie, na cóż ci ta wiadomość! Jedno tylko mam oko, lecz dojrzałem światło w kampongu Abdulli gdy przejeżdżaliśmy tamtędy. I uszy mam dobre; leżeliśmy tuż pod brzegiem i usłyszałem jak słano gońców do białych ludzi.
 — Pojedziesz, ale bez tej kobiety, która jest moją córką — rzekł Almayer do Daina. Babalaczi tupał z niecierpliwości, powtarzając: Jedź ze mną! Jedź natychmiast!
 — Nie — odrzekł spokojnie Dain — nie pojadę. Nikomu na świecie nie oddam tej kobiety.
 — Więc zabij mnie i uchodź! — wyszeptała Nina wśród łkań.
 Przytulił ją i spojrzał tkliwie w jej twarz, szepcąc:
 — Nie rozstaniemy się nigdy!
 — Ja tu siedzieć nie myślę — oświadczył gniewnie Babalaczi. — To szaleństwo. Żadna kobieta nie jest warta życia mężczyzny. Stary jestem i wiem to dobrze.
 Podniósł laskę zabierając się do odejścia i spojrzał raz jeszcze pytająco na Daina, lecz Dain wtulił twarz w czarne sploty Niny, nie dostrzegł więc tego ostatniego, niemego wezwania.
 Babalaczi znikł w ciemnościach i wkrótce usłyszeli jak łódź wojenna oddala się z rytmicznym pluskiem wielu wioseł. Jednocześnie nadszedł Ali od strony rzeki, niosąc dwa wiosła na ramieniu.
 — Tuanie Almayer! ukryłem nasze czółno w zatoce — rzekł — w gęstych zaroślach, tam gdzie las schodzi aż do wody. Słyszałem od wioślarzy Babalacziego, że biali ludzie tu jadą.
 — Czekaj tam na mnie i zostaw łódkę w ukryciu — odrzekł Almayer.
 Nasłuchiwał przez chwilę jeszcze kroków Alego, poczem zwrócił się do Niny:
 — Nino — rzekł smutnie — czy nie ulitujesz się nade mną?
 Nie było odpowiedzi. Nie odwróciła nawet głowy przytulonej do piersi Daina.
 Poruszył się jakby chciał odejść i zatrzymał się znowu. W słabym blasku dopalającego się ogniska widział nieruchome ich postacie. Długie, czarne włosy Niny spływały po białej sukni; nad jej głową spoglądała ku niemu spokojna twarz Daina.
 — Nie mogę — szepnął Almayer i zamilkł. Po długiej pauzie zaczął mówić jeszcze ciszej. — To byłaby za wielka hańba. Jestem przecież białym człowiekiem! — Poczuł się doszczętnie złamanym i szeptał dalej przez łzy: — Jestem białym człowiekiem i pochodzę z dobrej rodziny. Z bardzo dobrej rodziny — powtórzył, gorzko płacząc. — To byłaby hańba... wszędzie po wyspach... jedyny biały człowiek na całem wschodniem wybrzeżu... Nie, to się stać nie może. Biali ludzie nie zobaczą mojej córki z tym Malajem... Mojej córki! — krzyknął głośno z rozpaczą.
 Po chwili odzyskał panowanie nad sobą i rzekł wyraźnie:
 — Nie przebaczę ci nigdy, Nino — nigdy! Gdybyś teraz do mnie wróciła, pamięć tej nocy zatrułaby mi całe życie. Postaram się zapomnieć. Nie mam córki. Była w moim domu dziewczyna — metyska, a teraz właśnie odchodzi na zawsze. Dainie — czy jak się tam nazywasz — zabieram ciebie i tę kobietę na wyspę przy ujściu rzeki. Chodźcie za mną.
 Poszedł naprzód wybrzeżem w stronę lasu. Ali odpowiedział okrzykiem na jego wołanie. Przedarłszy się przez zwarty gąszcz, wsiedli do czółna ukrytego pod nawisłemi gałęźmi. Dain ułożył Ninę na dnie i siadł, trzymając jej głowę na kolanach. Almayer i Ali wzięli się do wioseł. Gdy już mieli ruszać, rozległ się ostrzegawczy syk Alego; wytężyli słuch wszyscy troje.
 Wśród wielkiej ciszy poprzedzającej burzę, usłyszeli zgrzyt wioseł obracających się rytmicznie w dulkach. Odgłos ów zbliżał się coraz bardziej; wreszcie Dain ujrzał przez gałęzie mętny zarys wielkiej, białej łodzi. Kobiecy głos odezwał się pocichu:
 — Biali ludzie, możecie tu wylądować. Trochę wyżej, o tam.
 Łódź przepłynęła tak blisko, że końce długich wioseł zawadziły prawie o czółno.
 — Zatrzymać się. Lądujcie! On jest sam jeden i bezbronny — rozległ się spokojny rozkaz w języku holenderskim.
 Ktoś drugi szepnął: „Zdaje mi się, że widzę błysk ognia przez zarośla“. I łódź minęła ich, wchłonięta zaraz przez ciemność.
 — A teraz — szepnął Ali — do wioseł! Odbijajmy prędko!
 Czółenko znalazło się wnet na środku rzeki. W chwili gdy skoczyło naprzód pod energicznym naporem wioseł, usłyszeli gniewny okrzyk:
 — Niema go przy ogniu! rozbiegnąć się i szukać wszędzie!
 Niebieskie światełka zabłysły w różnych stronach polanki. Nagle rozległ się ostry krzyk kobiecy pełen bólu i wściekłości:
 — Zapóźno! o głupi biali ludzie, niema go! Uciekł!


ROZDZIAŁ XII

 — Oto umówione miejsce — rzekł Dain, wskazując piórem wiosła wysepkę oddaloną jeszcze o jaki kilometr. — Oto miejsce o którem mówił Babalaczi. Gdy słońce znajdzie się w środku nieba, przyjedzie po mnie łódka. Poczekamy tu na nią.
 Almayer, który siedział u steru, skinął potakująco głową i lekkiem uderzeniem wiosła skierował czółno w stronę wysepki.
 Znajdowali się właśnie u południowego ujścia Pantai. Za nimi otwierała się daleka perspektywa lśniących wód ujętych w dwie ściany zwartej zieleni, które biegły wdół na spotkanie i zlewały się hen, w oddali. Słońce wschodziło nad spokojną tonią cieśniny, znacząc swą drogę promienną smugą. Blask ślizgał się po falach i mknął rozległym obszarem rzeki, niby ścigły goniec niosący światło i życie ponurym lasom wybrzeża. Promiennym szlakiem sunęło czarne czółno, dążąc ku wysepce co leżała skąpana w słońcu, w pierścieniu żółtych piasków, jak złota tarcza wkuta w polerowaną stal gładkiego morza. Ku północy i południowi tkwiły inne wysepki, radosne w przepychu swych barw zielonych i żółtych, a na głównym lądzie mroczna linja krzewów mangrowji zlewała się z czerwonawemi skałami przylądka Tandżong Mirrah, który wstępował daleko w morze, stromy i nagi w blasku wczesnego słońca.
 Dobili do brzegu; dno czółenka zgrzytnęło o piasek. Ali wyskoczył i przytrzymał łódkę, a Dain wysiadł, niosąc w ramionach Ninę wyczerpaną wrażeniami i długą, nocną podróżą. Almayer wyszedł z czółna ostatni i wciągnął je na brzeg wspólnie z Alim. Malaj położył się w cieniu i zasnął natychmiast, zmęczony długiem wiosłowaniem, zaś Almayer siadł na krawędzi czółna, skrzyżował ręce na piersiach i wpatrzył się w morze.
 Dain ułożył troskliwie Ninę w cieniu krzewów rosnących w środku wysepki i rzucił się na ziemię obok niej. Patrzył w skupionem milczeniu na łzy, co wymykały się z pod jej przymkniętych powiek i ginęły w drobnym piasku, na którym leżeli oboje twarzą w twarz. Łzy jej i smutek zastanawiały go jak głęboka, niepokojąca tajemnica. Czemu się martwi teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło? Nie wątpił o jej miłości, jak nie mógł wątpić i o fakcie własnego istnienia — a jednak gdy tak leżał i patrzył żarliwie w jej twarz, śledząc jej łzy, rozchylone usta i nawet oddech — czuł z niepokojem że jest w niej coś, czego on zrozumieć nie może. Nic dziwnego: wszak ona posiada wiedzę istot doskonałych. Westchnął. Poczuł że przedziela ich niewidzialna jakaś zapora, która mu nie pozwoli zbliżyć się do niej tak jakby tego pragnął. Żaden poryw miłości, żaden wysiłek — ani tęsknota, ani nawet wspólne, długie życie — nic nie zdoła usunąć tej nieuchwytnej przegrody. Z przerażeniem i wielką dumą stwierdził, że przyczyną tego jest niedościgła jej doskonałość. Ta kobieta należy do niego, a jednak przebywa jak gdyby w innym świecie. Jego jest! jego! Radosny tryumf go przeniknął, a zarazem i ból z powodu jej łez.
 Z nieśmiałą czcią ujął promień jej włosów i w przypływie niezgrabnej tkliwości usiłował otrzeć łzy błyszczące na rzęsach. Przelotny uśmiech go nagrodził, rozjaśniając jej twarz na mgnienie, ale wkrótce łzy posypały się jeszcze obficiej. Nie mógł już znieść tego dłużej. Powstał i zbliżył się do Almayera, który siedział wciąż na krawędzi czółna, pochłonięty widokiem morza. Nie widział go już bardzo dawno — tego morza co wszędzie prowadzi, co przynosi wszystko na swych falach a tak wiele zabiera. Zapomniał prawie czemu się tu znajduje i w sennem rozmarzeniu widział całe swoje życie na gładkiej, bezkresnej przestrzeni, mieniącej się blaskiem przed jego oczami.
 Wstrząsnęło nim dotknięcie ręki Daina i przyzwało z dalekiej zaiste krainy. Odwrócił się, lecz oczy jego zdawały się patrzeć nie na samego Daina, a raczej na miejsce gdzie stał. Dain uczuł niepokój pod tem nieświadomem spojrzeniem.
 — Co takiego? — rzekł Almayer.
 — Ona płacze — szepnął Dain łagodnie.
 — Płacze — dlaczego? — spytał obojętnie Almayer.
 — Przyszedłem ciebie zapytać. Moja rani uśmiecha się, gdy patrzy na kochanego człowieka. To biała kobieta płacze w niej teraz. Powinieneś wiedzieć dlaczego.
 Almayer wzruszył ramionami i odwrócił się znów ku morzu.
 — Chodź, tuanie Putih — nalegał Dain — chodź do niej. Jej łzy straszniejsze są dla mnie niż gniew bogów.
 — Doprawdy? Będziesz je nieraz oglądał. Powiedziała mi że żyć bez ciebie nie może — ciągnął dalej bez cienia wyrazu w twarzy — więc przystoi abyś prędko do niej wrócił. Nie boisz się że przez ten czas umrze?
 Wybuchnął głośnym, przykrym śmiechem. Dain spojrzał na niego z pewną obawą. Biały podniósł się jednak i szedł zwolna ku Ninie, spoglądając na słońce.
 — Więc pojedziecie, gdy słońce znajdzie się nad nami? — zapytał.
 — Tak, tuanie — odrzekł Dain.
 — Niedługo będę czekał — mruknął Almayer. — Niezmiernie to dla mnie ważne abym widział wasz odjazd. Was obojga. To właśnie jest dla mnie najważniejsze — powtórzył i przystanął, patrząc uporczywie na Daina.
 Zbliżył się wreszcie do Niny, a Dain pozostał wtyle. Stał przy niej czas jakiś i spoglądał na nią zgóry. Nie otworzyła oczu, lecz posłyszawszy kroki, szepnęła cicho, szlochając: „Dainie!“
 Almayer zawahał się chwilę i osunął się w piasek obok niej. Nie słysząc odpowiedzi, nie czując dotknięcia ręki Daina, otworzyła oczy i — zobaczywszy ojca — siadła nagle w przerażeniu.
 — To ty, ojcze! — szepnęła cicho, zawarłszy w tych słowach cały swój żal, trwogę i budzącą się nadzieję.
 — Nie przebaczę ci nigdy, Nino — rzekł Almayer obojętnym głosem. — Poszarpałaś mi serce, gdy śniłem o twojem szczęściu. Oszukałaś mnie. Twoje oczy, które były dla mnie samą prawdą, kłamały mi każdem spojrzeniem — od jak dawna? sama wiesz o tem najlepiej. Głaskałaś moją twarz, licząc chwile dzielące cię od zachodu, który był hasłem twojego spotkania z tym człowiekiem.
 Urwał. Siedzieli w milczeniu obok siebie, wpatrzeni w bezkres morza. Słowa ojca osuszyły powieki Niny; stwardniał jej wzrok utkwiony w nieobjętą przestrzeń lazuru, przejrzystą, gładką i spokojną jak niebo. Almayer patrzył weń także, lecz z rysów jego znikł wszelki wyraz i życie w oczach zagasło. Jego twarz — niby pusta karta — próżna była wzruszenia, czucia, myśli, a nawet i świadomości. Ręka losu starła zeń wszelką namiętność, i ból, i gniew, i nadzieję, jak gdyby po ciosie ostatnim wszystko się już wypełniło, jak gdyby wspomnienia nawet stały się czemś zbytecznem. Nieliczni ludzie, którzy widywali Almayera w tym ostatnim, krótkim okresie jego życia, byli zawsze pod wrażeniem jego twarzy, która zdawała się nie wiedzieć o niczem co się wewnątrz niego dzieje. Podobna była białej ścianie więziennej kryjącej grzech, żal, cierpienie i zmarnowane życie — za obojętnym chłodem wapna i kamieni.
 — Co ja jestem winna? — szeptała Nina, zwracając się jak gdyby do siebie samej. — Czy mi nie wolno żyć własnem życiem, tak jak ty żyłeś swojem? Droga, na którą mnie wprowadziłeś, zamknęła się przedemną nie z mojej winy.
 — Nigdy mi nic nie mówiłaś — szepnął Almayer.
 — Nie pytałeś mnie nigdy — odrzekła. — Myślałam że jesteś jak inni i nie dbasz o mnie. Cierpiałam w samotności. Jakże ci mogłam powiedzieć: spotkało mnie poniżenie dlatego że jestem twoją córką? Przecież mnie pomścić nie mogłeś.
 — A jednak myślałem tylko o tem — przerwał Almayer — i pragnąłem ci dać całe lata szczęścia za krótki okres cierpień. Widziałem tylko jedną drogę przed nami.
 — Ale to nie była moja droga — odparła. — Czy mogłeś mi dać szczęście, nie dając życia? Życia! — powtórzyła z siłą, aż słowo dżwiękło i poniosło się nad falami. — A życie, to władza i miłość — dodała ciszej.
 — To ten! — rzekł Almayer, wskazując na Daina, który stał tuż obok i patrzył na nich z ciekawością i zdziwieniem.
 — Tak, ten! — odrzekła, spoglądając prosto w twarz ojca. Zauważyła po raz pierwszy dziwną stężałość jego rysów i przebiegł ją dreszcz trwogi.
 — Udusiłbym cię prędzej własnemi rękoma — rzekł Almayer bezbarwnym głosem, który stanowił taki kontrast z rozpaczliwą goryczą jego słów, że sam się nad tem zdumiał. Zastanowiło go kto to mógł powiedzieć; rozejrzał się wokoło, poczem wpatrzył się znów w morze.
 — Mówisz tak, bo mnie nie rozumiesz — rzekła smutno. — Między tobą a matką nie było nigdy miłości. Kiedy wróciłam do Sambiru, przekonałam się że rodzinny dom, który miał być dla mnie zacisznem schronieniem, pełen jest nudy, nienawiści i wzajemnej pogardy. Słuchałam twoich słów i słów matki. Przekonałam się wtedy że nie możesz mnie zrozumieć — bo przecież płynie we mnie krew tej kobiety, która jest wiecznym żalem i hańbą twojego życia. Musiałam wybierać między tobą a nią: wahałam się. Czemu byłeś taki ślepy? Czy nie widziałeś, że walczę w twoich oczach? Ale gdy on się zjawił, znikła niepewność — ogarnął mnie błękit przeczystych niebios — —
 — Dokończę sam — przerwał Almayer. — Kiedy ten człowiek się zjawił, ujrzałem także słoneczny błękit niebios. Grom spadł z tego nieba; uczynił się nagle mrok i cisza — na zawsze. Nie przebaczę ci nigdy, Nino, a jutro zapomnę o tobie. Nigdy ci nie przebaczę! — dodał z uporem manjaka, a Nina słuchała go ze spuszczoną głową, jakby lękając się spojrzeć na ojca.
 Wydało mu się teraz rzeczą największej wagi, aby zrozumiała że nigdy jej nie przebaczy. Był przekonany że wiara w nią stanowiła źródło jego nadziei, jego męstwa, gotowości do życia i walki, do zwycięstwa przez nią i dla niej. A teraz przepadła wiara zniweczona własnemi jej rękoma — okrutnie, podstępnie, zdradliwie — w chwili największego tryumfu. Z ostatecznej zagłady wszystkich jego uczuć i przywiązań, z chaotycznego wiru myśli wynurzyło się tylko jedno, górując nad udręką fizycznego bólu, co spowijał go od pleców do stóp jak uderzenie biczem: myśl aby nigdy jej nie przebaczyć. Owładnęło nim jedno, jedyne pragnienie: zapomnieć o niej. Należy przyswoić tę myśl i jej i sobie, powtarzając ją jak najczęściej. Tak pojmował obowiązek względem siebie, swojej rasy i swoich zaszczytnych stosunków — względem całego świata, który zadrżał w posadach wstrząśnięty straszną katastrofą jego życia. Zdawał sobie sprawę z wszystkiego i wierzył że jest człowiekiem silnym. Pysznił się zawsze nieugiętą swoją siłą. A jednak lęk go przejmował. Nina była dla niego wszystkiem. Co się stanie, jeśli wspomnienie jej miłości naruszy niezłomną jego godność? Był przeświadczony że Nina jest kobietą niezwykłą, że cała ukryta jego wielkość — w którą wierzył niezachwianie — wcieliła się w tę wiotką, dziewczęcą postać. Mogli dokonać razem wielkich rzeczy! A gdyby tak przycisnął ją nagle do serca, gdyby zapomniał o wstydzie, i bólu, i gniewie i — poszedł za nią? Gdyby zmienił serce — jeśli nie skórę — i stanął na straży jej życia, które płynęłoby wówczas gładko i szczęśliwie pod pieczą dwóch miłości! Serce wyrywało mu się do niej. Jeśli jej wyzna, że miłość ku niej potężniejsza jest aniżeli...
 — Nigdy ci nie przebaczę! — krzyknął i zerwał się jak oszalały, przerażony swojem marzeniem.
 Po raz ostatni zdarzyło się że podniósł głos aż do krzyku. Odtąd mówił zawsze monotonnym szeptem, podobny muzycznemu narzędziu, które wydało ostatni dźwięk pod ciosem brutalnej dłoni co stargała wszystkie struny.
 Nina powstała również i spojrzała na ojca. W gwałtownym okrzyku zdradziła się jego miłość, łagodząc cierpienie Niny. Przygarnęła do serca opłakane szczątki tego uczucia z nienasyconą chciwością kobiety, która lgnie rozpaczliwie nawet do resztek i strzępów miłości — i to wszelakiej miłości — jako do czegoś co z prawa jej przynależy i jest tętnem jej życia. Położyła obie dłonie na ramionach Almayera i patrząc na niego tkliwie rzekła z odcieniem żartobliwości:
 — Mówisz tak, bo mnie kochasz.
 Almayer zaprzeczył głową.
 — Tak, kochasz mnie — powtórzyła łagodnie, a po chwili dodała: — I nie zapomnisz mnie nigdy!
 Almayer zadrżał. Nie mogła mu powiedzieć nic okrutniejszego.
 — Łódka płynie już po nas! — zawołał Dain, wskazując na czarną plamkę między wybrzeżem a wysepką.
 Wszyscy spojrzeli w tę stronę i stali w milczeniu, póki czółno nie przybiło do brzegu. Jakiś człowiek wysiadł i szedł ku nim. Zatrzymał się w pewnem oddaleniu, jak gdyby się namyślał.
 — Z czem przyjeżdżasz? — spytał Dain.
 — Otrzymaliśmy w nocy tajny rozkaz aby zabrać z tej wysepki mężczyznę i kobietę. Oto kobieta. Który z was jest tym mężczyzną?
 — Pójdź, rozkoszy mych oczu — rzekł Dain do Niny. — Odtąd twój głos będzie pieścił już tylko moje uszy. Wyrzekłaś ostatnie słowa do tuana Putih, twego ojca. Pójdź.
 Zawahała się chwilę i spojrzała na Almayera, który patrzył nieporuszenie w dal morza. Dotknęła ustami jego czoła w długim pocałunku; łza spadła mu na policzek — jej własna łza — i stoczyła się z nieruchomej twarzy.
 — Do widzenia — szepnęła i stała w niepewności, aż pchnął ją nagle w ramiona Daina.
 — Jeśli masz litość nade mną — szeptał jak gdyby wyuczone na pamięć zdanie — zabierz tę kobietę.
 Stał wyprostowany z podniesioną głową i patrzył, jak szli wzdłuż brzegu w stronę czółna, objąwszy się ramionami. Spojrzał na ślady ich stóp i odprowadzał wzrokiem postacie oddalające się w surowym blasku południowego słońca, w tem potężnem, drgającem świetle, co jest jak zwycięska fanfara spiżowych trąb. Patrzył na bronzowe barki mężczyzny, na czerwony sarong wokół jego bioder, na smukłą, olśniewająco białą postać, która wspierała się na nim. Patrzył na biel sukni, na bogate sploty długich, czarnych włosów. Patrzył jak wsiadali do czółna, jak łódka stawała się coraz mniejsza — i serce szalało w nim z wściekłości, rozpaczy i żalu, a rysy tchnęły spokojem: wyglądał jak posąg zapomnienia. Rwało się w nim wszystko na strzępy — lecz Ali, który się zbudził i stanął obok niego, ujrzał na jego twarzy bezmyślną obojętność, jak u ludzi co żyją w beznadziejnym spokoju, odcięci od życia przez ślepotę.
 Czółno znikło a Almayer stał wciąż bez ruchu, wpatrzony w ślad na wodzie. Ali ocienił ręką oczy i rozglądał się ciekawie po wybrzeżu. Słońce zniżało się; powiew morski spłynął od północy i zmącił swem tchnieniem gładką taflę wody.
 — Dapat! — krzyknął wesoło Ali. — Złapał go, panie! Okręt złapał go! Nie tam! patrz w stronę Tanah Mirrah. Aha! tam! Widzisz panie? O, teraz widać! Widzisz?
 Almayer patrzył w kierunku wskazanym przez Alego, ale długi czas nic nie mógł rozróżnić. Wreszcie dostrzegł trójkątną plamkę żółtego światła na czerwonym tle skał Tandżong Mirrah. Był to żagiel okrętu; zwrócony ku słońcu odcinał się jaskrawo na ciemnej czerwieni przylądka. Żółty trójkąt pełzł zwolna od skały do skały, wreszcie minął przylądek i zajaśniał przez chwilę na błękicie morskiej dali. Okręt zwrócił się wnet ku południowi; żagiel zagasł i statek znikł w cieniu stromego przylądka, co spoglądał cierpliwie w dal, czuwając w samotności nad pustką morza.
 Almayer stał wciąż bez ruchu. Wokoło małej wysepki powietrze pełne było gwaru szemrzącej wody. Czubate, drobne falki wbiegały na brzeg śmiało i radośnie, z młodzieńczą chyżością i umierały wnet, pełne bezbronnego wdzięku, zostawiając na żółtym piasku kręty szlak przejrzystej piany. Górą żeglowały spiesznie ku południowi białe chmury jak gdyby w pościgu za czemś. Ali był niespokojny.
 — Panie — odezwał się nieśmiało — czas do domu. Długa droga przed nami. Wszystko już gotowe.
 — Poczekaj — szepnął Almayer.
 Teraz gdy już odjechała, pozostawało mu jedno — zapomnieć. Miał dziwne uczucie, że musi tego dokonać systematycznie i stopniowo. Ku wielkiemu przerażeniu Alego padł na kolana i czołgał się po ziemi, zacierając starannie rękoma wszystkie ślady stóp Niny. Sypał małe pagórki z piasku, które ciągnęły się za nim aż do wody, niby rząd drobniutkich grobów. Pogrzebawszy ostatni, nikły ślad pantofelka, powstał, obrócił się ku przylądkowi gdzie widział okręt po raz ostatni i usiłował krzyknąć w głos, że nigdy jej nie przebaczy. Ali, który śledził go niespokojnie, ujrzał jak usta jego się poruszają, lecz nie padł z nich ani jeden wyraz. Almayer tupnął gwałtownie o ziemię. Twardym jest człowiekiem, twardym jak skała. A niech ją! niech sobie jedzie. Nie miał nigdy córki. Zapomni o niej. Już nawet zapomina.
 Ali zbliżył się znowu, nalegając aby wyruszyli natychmiast; zgodził się tym razem i poszli obaj w stronę czółna. Almayer szedł naprzód. Mimo całej swej niezłomności wydawał się bardzo słabym i zgnębionym; wlókł się powoli przez piasek, a u boku jego stąpał — niewidzialny — ten osobliwy szatan, którego zadaniem jest jątrzyć pamięć, aby człowiek nie mógł zapomnieć o istotnej treści życia. Szeptał Almayerowi do ucha dziecięcą gadkę z przed wielu, wielu lat. Almayer przechylił głowę i zdawał się słuchać niewidzialnego towarzysza, ale twarz jego podobna była do twarzy człowieka, który zginął od ciosu zadanego ztyłu. Wyglądał jak gdyby dłoń niespodzianej śmierci starła mu nagle z twarzy wszelkie uczucia i wszelki wyraz.
 Spali tej nocy nad rzeką, przywiązawszy czółno do krzaków. Legli na dnie jeden obok drugiego, w ostatecznem wyczerpaniu co zabija głód, pragnienie i myśl wszelką, a pożąda nieprzeparcie tylko głębokiego snu, w którym zatraca się chwilowo zmęczone ciało. Następnego dnia walczyli zawzięcie z prądem przez całe rano; koło południa dotarli do osady i przybili wnet do pomostu Lingarda i Sp. Almayer skierował się wprost do domu, a za nim szedł Ali z wiosłami na ramieniu i rozmyślał, że chętnieby zjadł coś nie coś. Uderzył ich opustoszały wygląd dziedzińca. Ali zaglądał kolejno do domków zamieszkałych przez służbę; wszystkie były puste. W drugiem podwórzu zaległa również głucha cisza. Ognisko w szopie kuchennej wygasło i popiół zdążył już ostygnąć. Wysoki, chudy człowiek wysunął się z bananowego gaju i minął chyłkiem podwórze, spoglądając na nich przez ramię wielkiemi, wystraszonemi oczami. Pewno jakiś bezpański włóczęga; wielu było takich w osadzie i uważali Almayera za swojego opiekuna. Włóczyli się i żerowali na jego gruntach, wiedząc że nic im tu nie grozi, conajwyżej grad przekleństw sypnie się z ust białego gdy wejdą mu w drogę. — Lubili Almayera i wielkie pokładali w nim zaufanie, przezywając go „głupim“ między sobą. Almayer wszedł do domu przez tylną werandę; jedynem żyjącem stworzeniem, jakie zastał, była małpka dręczona od paru dni głodem i samotnością. Spostrzegłszy znajomą twarz, zaczęła płakać i skarżyć się w małpim języku. Almayer uspokoił ją kilku słowami i kazał Alemu narwać bananów. Po jego odejściu stanął w drzwiach frontowej werandy i patrzył na poprzewracane meble; wreszcie podniósł stół i usiadł na nim. Małpka spuściła się po łańcuchu ze swojej kryjówki i usadowiła się na jego ramieniu. Gdy się zjawiły banany, zabrali się razem do śniadania. Zgłodniali byli oboje; jedli chciwie i niedbale rzucali łupiny na ziemię, złączeni ufnem porozumieniem i serdeczną przyjaźnią. Ali poszedł ugotować trochę ryżu, zrzędząc pod nosem, gdyż nie było w domu ani jednej kobiety; nie miał pojęcia gdzie się podziały. Almayer zdawał się nie dbać o nic: skończywszy jeść siedział wciąż na stole, machając nogami i wlepił oczy w rzekę, zatopiony w myślach.
 Po niejakim czasie wstał i podszedł do drzwi pokoju leżącego na prawo od werandy. Było to biuro: biuro Lingarda i Sp. Wchodził tam bardzo rzadko. Nie prowadził żadnych interesów i nie potrzebował już biura. Drzwi były zamknięte; stał i namyślał się, gryząc wargi, gdzie też klucz może się znajdować. Nagle przypomniał sobie: wisi na gwoździu w pokoju kobiet. Zbliżył się do wejścia zasłoniętego czerwoną firanką, zwisającą w nieruchomych fałdach; zawahał się chwilę, wreszcie pchnął zasłonę ramieniem, jakby to była jakaś ciężka zapora. Wielki czworokąt słonecznego blasku leżał na podłodze. Na lewo stała drewniana skrzynia pani Almayer, pusta, z odrzuconem wiekiem; tuż obok błyszczały miedziane gwoździe, któremi był nabity europejski kufer Niny, tworząc na wierzchu dwie duże litery: N. A. Kilka sukien Niny wisiało na drewnianych kołkach, przybrawszy w swem opuszczeniu sztywny wygląd urażonej godności. Przypomniał sobie że sam te kołki wystrugał i zauważył że bardzo są porządne. Gdzież ten klucz? rozejrzał się i zobaczył że wisi obok drzwi. Czerwony był od rdzy. Zmartwił się, lecz wnet się opamiętał i zdziwił że go to obeszło. Cóż to szkodzi? Wkrótce nie będzie już ani klucza, ani drzwi, ani niczego. Zatrzymał się z kluczem w ręku; czy też zdaje sobie sprawę, o co mu właściwie chodzi? Wrócił na werandę i stanął w zamyśleniu obok stołu. Małpka zeskoczyła z jego ramienia, chwyciła łupinę leżącą na podłodze i jęła pracowicie skubać ją na okruszyny.
 — Zapomnieć! — wyszeptał Almayer. Ten wyraz poruszył w jego świadomości cały łańcuch następstw; ujrzał dokładny obraz tego co się stanie. Wiedział już doskonale co ma zrobić. Naprzód to, potem tamto — a potem wszystko już łatwo przyjdzie. Bardzo łatwo! Opętała go myśl że jeśli nie zapomni przed śmiercią, będzie musiał pamiętać przez całą wieczność. Musi wyrwać z życia pewne rzeczy, zdeptać, zniweczyć, zapomnieć. Długi czas stał zatopiony w myślach i starał się przeniknąć zasadzki zdradnej pamięci. Czuł coraz wyraźniej wiszącą nad nim grozę śmierci i wieczności. „Wieczność!“ rzekł głośno. Dźwięk tego słowa wyrwał go z zadumy. Małpka drgnęła i upuściła łupinę, wykrzywiając się do niego przyjaźnie.
 Zbliżył się do drzwi biura, otworzył je z niejaką trudnością i wszedł, podnosząc tuman kurzu. Otwarte księgi o podartych stronicach walały się po podłodze, inne zaś, brudne i czarne, wyglądały jakby ich nigdy nikt nie otwierał. To księgi rachunkowe. W tych księgach zamierzał spisywać dzień po dniu swoje wzrastające bogactwa. Było to dawno! Przez wiele lat nie skreślił ani słowa na tych kartkach pociętych czerwonemi i niebieskiemi linjami. Wielkie biurko o złamanej nodze, stojące w środku pokoju, chyliło się na bok jak kadłub okrętu osiadłego na mieliźnie; wszystkie prawie szuflady powylatywały, wysypując stosy papieru pożółkłego od starości i brudu. Obracające się krzesło stało na swem zwykłem miejscu, lecz kiedy go dotknął, okazało się że nie kręci się już wcale. A niech tam. Wodził zwolna oczami od przedmiotu do przedmiotu. Ileż to pochłonęło kiedyś pieniędzy! A teraz wszystkie te rzeczy — biurko, papiery, podarte książki, połamane półki — wszystko to wygląda pod grubą warstwą pyłu, jak szkielet i prochy martwego warsztatu pracy. Oto co pozostało po tylu latach trudu, walki i zniechęcenia, które tylekroć przezwyciężał. I na co to wszystko? Rozmyślał ponuro o swej przeszłości, gdy nagle usłyszał wyraźnie jasny głosik dziecięcy szczebiocący wśród tej ruiny i spustoszenia. Wzdrygnął się z przerażeniem i gorączkowo jął zgarniać papiery rozsypane po podłodze. Połamał krzesło na kawałki, roztrzaskał szuflady o biurko i z wszystkich szczątków i rupieci ułożył wielki stos w rogu pokoju.
 Wrócił prędko na werandę, trzasnąwszy drzwiami; zamknął je na klucz, wyjął go, pobiegł ku balustradzie i z rozmachem cisnął w rzekę, aż zagwizdało w powietrzu. Potem podszedł zwolna do stołu i zawołał na małpkę; odczepiwszy łańcuch, przygarnął ją do piersi i otulił kurtką. Siadł na stole i wlepił wzrok we drzwi pokoju, z którego wyszedł przed chwilą. Nasłuchiwał bacznie. Posłyszał suchy szelest, potem ostry trzask jak od pękania suchego drzewa, wreszcie jak gdyby trzepot skrzydeł zrywającego się ptaka. Przez dziurkę od klucza jęła się wydobywać cienka struga dymu. Małpka szarpała się pod kurtką. Wpadł Ali z oczami rozszerzonemi przerażeniem.
 — Panie! dom się pali! — krzyknął.
 Almayer powstał, trzymając się stołu. Krzyki lęku i zgrozy niosły się od osady. Ali załamał ręce, głośno lamentując.
 — Cicho, głupcze — rzekł spokojnie Almayer. — Weź mój hamak i kołdry i zanieś je do drugiego domu. No, prędko.
 Dym wydostawał się już przez szczeliny. Ali porwał hamak i jednym susem znalazł się u stóp werandy.
 — Zajęło się dobrze — mruknął Almayer. — Spokojnie, Jack! — zwrócił się do małpki, która szarpała się rozpaczliwie, chcąc wyrwać się z uwięzi.
 Drzwi pękły od góry do dołu: buchnął ogień i dym, wypierając Almayera aż do balustrady. Wytrwał tam, dopóki potężny huk nad głową nie dał znać że dach jest w płomieniach. Wówczas zbiegł ze schodów krztusząc się dymem, który ścigał go i czepiał się niebieskawym wieńcem jego włosów.
 Po drugiej stronie rowu oddzielającego podwórze Almayera od osady, tłum mieszkańców Sambiru gapił się na płonący dom białego. W spokojnem powietrzu blado-ceglaste płomienie strzelały wysoko, mieniąc się fjoletem w jaskrawem słońcu. Cienka kolumna dymu wznosiła się prosto wgórę i gubiła w jasnym błękicie. W pustej przestrzeni między dwoma domami ujrzano wyniosłą postać białego, wlokącą się ze spuszczoną głową w kierunku „Szaleństwa Almayera“.
 Tak więc Almayer przeniósł się do nowego domu. Objął w posiadanie świeżą ruinę i w upartym obłędzie swego serca czekał z niepokojem i udręką na zapomnienie, które wciąż jeszcze nie przychodziło. Uczynił wszystko co tylko mógł. Zniweczył wszelki ślad istnienia Niny, a teraz pytał siebie każdego rana, czy zapomnienie przyjdzie przed wieczorem? czy wogóle przyjdzie przed śmiercią? Pragnął żyć tylko tak długo aby móc zapomnieć. Uporczywość pamięci napełniała go przerażeniem i odrazą do śmierci. Jeśli umrze zanim cel jego życia zostanie osiągnięty, będzie musiał pamiętać na wieki! Tęsknił także za samotnością — ale napróżno. W półmroku pokoi — przy zamkniętych okiennicach, w jasnym blasku słońca na werandzie, gdziekolwiek poszedł, gdziekolwiek się obrócił, wszędzie widział drobną postać dziewczynki o ładnej, ciemnej twarzyczce i długich, czarnych włosach. Różowa sukienka zsuwała jej się z ramionek, a wielkie oczy spoglądały ku niemu z tkliwą ufnością pieszczonego dziecka. Ali nic wprawdzie nie widział, ale zdawał sobie sprawę że w domu jest dziecko. Odwiedzając znajomych w osadzie, wiódł nieraz długie rozmowy u ognisk wieczornych i opowiadał zaufanym przyjaciołom o dziwnem zachowaniu się Almayera. Pan jego stał się czarownikiem na stare lata. Gdy tuan Putih pójdzie już spać, słychać często jak rozmawia z kimś w swoim pokoju. Alemu zdaje się że to duch zaklęty w kształt dziecka. Poznaje to po niektórych słowach i wyrażeniach. Pan mówi niekiedy po malajsku, ale częściej po angielsku; Ali rozumie po angielsku. Czasem pan jest czułym dla dziecka, czasem płacze nad niem, to znów śmieje się, błaga aby sobie odeszło — przeklina je nawet. Jest to duch zły i uparty. Ali przypuszcza że pan wywołał go nierozważnie, a teraz nie może się go pozbyć. Pan jest bardzo odważny; nie boi się rzucać przekleństw na ducha; a raz, to walczył z nim nawet! Ali usłyszał wielki hałas, i bieganinę po pokojach, i jęki. To jego pan jęczał; duchy nie jęczą. Pan jest bardzo odważny, lecz głupi. Przecież ducha zranić nie można. Ali spodziewał się że na drugi dzień znajdzie pana nieżywego, ale nie. Pan wstał bardzo rano, wyglądał znacznie starzej niż przedtem i przez cały dzień nic nie jadł.
 Oto co rozpowiadał Ali w osadzie. Z kapitanem Fordem był daleko rozmowniejszy dla tej prostej przyczyny, że kapitan Ford miał pieniądze i wydawał rozkazy. Za każdą bytnością Forda, który przyjeżdżał co miesiąc, Ali zjawiał się na pokładzie z raportem o mieszkańcu „Szaleństwa Almayera“. Przybywszy do Sambiru po wyjeździe Niny, Ford zajął się interesami Almayera. Nie przedstawiało to wielkich trudności. Szopa gdzie chowano zapasy była pusta, a łódki znikły, rozkradzione nocą przez różnych sambirskich obywateli łaknących środków przewozowych. W czasie wielkiego wylewu pomost Lingarda i Sp. opuścił wybrzeże i popłynął wdół rzeki, szukając snać weselszego otoczenia; nawet stado gęsi — „jedynych gęsi na całem wschodniem wybrzeżu“ — wyruszyło w świat, przekładając nieznane niebezpieczeństwa czyhające w lesie nad opustoszałą siedzibę. Zczasem trawa porosła czarny płat ziemi, gdzie przedtem stał dom Almayera i nie zostało ani śladu z budynku, który chronił młodzieńcze jego nadzieje, marzenia o wspaniałej przyszłości, ocknięcie się jego i rozpacz.
 Ford rzadko odwiedzał Almayera, bo nie należało to wcale do przyjemności. Almayer odpowiadał obojętnie na hałaśliwe zapytania o jego zdrowie, usiłował nawet rozmawiać i pytał co się dzieje, ale czuć było z jego głosu że niema na tym świecie nowiny, któraby mogła go obejść. Zczasem stawał się coraz bardziej milczący, jak gdyby zapominał stopniowo mówić. Krył się w najciemniejszych zakątkach, gdzie Ford musiał go wyszukiwać, kierując się tupotem małpki, która biegła naprzód. Małpka zjawiała się zawsze na powitanie Forda. Zwierzątko objęło najformalniejszą opiekę nad Almayerem; kiedy chciało aby zjawił się na werandzie, ciągnęło go wytrwale za kurtkę póki nie wyszedł posłusznie w blask słońca, którego zdawał się tak bardzo nie lubić.
 Pewnego ranka Ford zastał go siedzącego na podłodze werandy z plecami opartemi o ścianę; nogi jego wyciągnięte były sztywno, a ręce zwisły bezwładnie. Twarz pozbawiona wyrazu, rozwarte szeroko oczy o nieruchomych źrenicach i sztywność pozy czyniły go podobnym do olbrzymiego pajaca, którego ktoś zepsuł i porzucił. Usłyszał kroki Forda i zwolna obrócił ku niemu głowę.
 — Ford — szepnął do niego z podłogi — ja nie mogę zapomnieć.
 — Doprawdy? — zapytał dobrodusznie Ford, usiłując być jowialnym, — chciałbym to samo o sobie powiedzieć. Co do mnie, tracę zupełnie pamięć — niema rady, starość! Parę dni temu mój pomocnik —
 Zamilkł; Almayer dźwigał się z ziemi, ale potknął się i wsparł na ramieniu przyjaciela.
 — Oho, dzisiaj lepiej się czujesz. Wkrótce przyjdziesz zupełnie do siebie — rzekł wesoło Ford, kryjąc niepokój.
 Almayer puścił jego ramię i stał wyprostowany z głową podniesioną i odrzuconemi w tył ramionami. Patrzył kamiennym wzrokiem na niezliczone mnóstwo słońc jaśniejących w falach rzeki. Kurtka jego i luźne spodnie trzepotały się w wietrze na wychudłych członkach.
 — Niech jedzie! — wyszeptał ochrypłym głosem. — Niech sobie jedzie. Jutro o niej zapomnę. Jestem człowiekiem twardym — twardym jak skała... jak...
 Ford spojrzał mu w twarz — i uciekł. Kapitan był sam człowiekiem wytrzymałym — o czem mogą zaświadczyć ci co z nim żeglowali, ale hart Almayera był ponad jego siły.
 Gdy Ford przybył następnym razem do Sambiru, Ali przyszedł się poskarżyć. Żalił się przed Fordem że Chińczyk Dżim Eng wtargnął do domu Almayera i mieszka tam już od miesiąca.
 — I obaj palą — dodał Ali.
 Ford gwizdnął przeciągle.
 — Opjum?
 Ali skinął głową. Ford zamyślił się głęboko i mruknął: „Biedak! im prędzej, tem lepiej“. Po południu poszedł do Almayera.
 — Co tu robisz? — spytał Chińczyka, który wałęsał się po werandzie.
 Dżim Eng wytłumaczył mu po malajsku monotonnym, bezbarwnym głosem cechującym długoletnich palaczy opjum, że własny jego dom jest stary, dach zacieka, a podłoga butwieje. Więc jako dawny przyjaciel z przed wielu, wielu lat, zabrał swoje pieniądze, opjum, dwie fajki i zamieszkał w wielkim domu.
 — Tutaj dużo jest miejsca. On pali a ja tu mieszkam. Nie będzie palił długo — dodał.
 — Gdzież on jest? — spytał Ford.
 — W swoim pokoju. Śpi teraz — odpowiedział ociężale Dżim Eng.
 Ford zajrzał przez drzwi. Dostrzegł w półcieniu Almayera leżącego nawznak na podłodze, z głową wspartą o drewnianą poduszkę. Długa biała broda pokrywała mu piersi, cera pożółkła, a z pod przymkniętych powiek wyglądały białka...
 Ford wzdrygnął się i odwrócił. Wychodząc zauważył długi pas czerwonego spłowiałego jedwabiu pokryty chińskiemi głoskami. Dżim Eng przymocował go właśnie do jednego ze słupów werandy.
 — Co to takiego? — spytał.
 — To jest nazwa tego domu — odrzekł Chińczyk bezbarwnym głosem. — Mój dom tak samo się nazywa. Bardzo dobra nazwa.
 Ford popatrzył na niego i odszedł. Nie wiedział co znaczy warjacki labirynt z chińskich liter na tle czerwonego jedwabiu. Gdyby był spytał Dżim-Enga, cierpliwy Chińczyk wytłumaczyłby z należytą dumą, że napis brzmi: „Dom niebiańskiej rozkoszy“.
 Tegoż dnia wieczorem Babalaczi przyszedł w odwiedziny do kapitana Forda. Drzwi od kajuty wychodziły na pokład; na wysokim progu siedział okrakiem Babalaczi, a Ford palił fajkę wyciągnięty na tapczanie. Parowiec odpływał już nazajutrz rano i stary dyplomata przyszedł jak zwykle na ostatnią pogawędkę.
 — Mieliśmy wieści z Bali w ostatnim miesiącu — zauważył Babalaczi. — Wnuk urodził się staremu radży i wielka tam radość.
 Ford usiadł zaciekawiony.
 — Tak — rzekł Babalaczi, odpowiadając na pytające jego spojrzenie. — Powiedziałem mu. To było nim zaczął palić.
 — No i co? — pytał Ford.
 — Uszedłem z życiem — ciągnął poważnie Babalaczi — ponieważ biały człowiek jest bardzo słaby i upadł, rzucając się na mnie. — Po chwili dodał: — Ona szaleje z radości.
 — Almayerowa?
 — Tak. Mieszka w domu naszego radży. Ona nieprędko umrze. Takie kobiety żyją długo — rzekł Babalaczi z odcieniem żalu w głosie. — Zakopała swoje dolary, ale wiemy w jakiem miejscu. Dużo było kłopotu z tem wszystkiem. Musieliśmy zapłacić karę i słuchać gróźb białych ludzi. Trzeba być teraz ostrożnym. — Westchnął i zamilkł, lecz po chwili podjął znów z energją:
 — Będzie wojna! Tchnienie walki wieje przez wyspy. Czy jeszcze dożyję?... Ach, tuanie — ciągnął już spokojniej — stare czasy były najlepsze! Żeglowałem z wojownikami z plemienia Lanun i napadaliśmy w nocy na ciche okręty z białemi żaglami. To było jeszcze nim angielski radża zaczął rządzić w Kuchingu. Walczyliśmy między sobą i byliśmy szczęśliwi. Teraz, kiedy walczymy z wami, czeka nas tylko śmierć!
 Powstał, zabierając się do odejścia. — Tuanie — rzekł — czy pamiętasz niewolnicę Bulangiego? tę co narobiła całego tego kłopotu?
 — Pamiętam. Co się z nią stało?
 — Wychudła bardzo i nie mogła pracować. Wtedy Bulangi, który jest złodziej i zjadacz świńskiego mięsa, odstąpił mi ją za pięćdziesiąt dolarów. Umieściłem ją wśród moich kobiet aby stała się tłustą. Pragnąłem usłyszeć jej śmiech, lecz widać urzekł ją ktoś i... parę dni temu... umarła. Nie, tuanie! Czemu mówisz złe słowa? Stary jestem, to prawda, ale dlaczego nie miałbym pragnąć widoku młodej twarzy i dźwięku młodego głosu w moim domu? — Urwał i zaśmiał się ponuro, dodając:
 — Jestem jak biały człowiek — mówię wiele o tem co nie powinno znajdować się na ustach mężczyzn, gdy rozmawiają ze sobą.
 I odszedł zgnębiony.
* * *

 Milczący, rozkołysany tłum, zbity w półkole u schodów „Szaleństwa Almayera“, rozwarł się przed gromadką biało odzianych ludzi w turbanach, którzy szli przez trawę ku domowi. Abdulla postępował naprzód, wspierając się na Reszydzie, a za nim kroczyli wszyscy Arabowie z Sambiru. Gdy weszli w szpaler kornego tłumu, podniósł się stłumiony gwar, wśród którego można było rozróżnić jedno jedyne słowo: „mati“. Abdulla przystanął i rozejrzał się powoli.
 — Nie żyje? — spytał.
 — Obyś żył wiecznie! — odkrzyknął tłum jednogłośnie, poczem nastała głucha cisza.
 Abdulla postąpił kilka kroków i znalazł się po raz ostatni twarzą w twarz z dawnym swym wrogiem. Mimo wszystko co działo się dawniej, nie był już teraz groźny; leżał sztywny i martwy w bladem świetle wczesnego ranka. Jedyny biały człowiek na wschodniem wybrzeżu już nie żył, a jego duch, wyzwolony z więzów ziemskiej ułudy, stanął przed Nieskończoną Mądrością. Twarz jego zwróconą ku niebu przyoblókł spokój, jaki zjawia się po ustąpieniu udręki i bólu. Pogodne oblicze świadczyło bez słów wobec czystych niebios, że ten człowiek, leżący pod obojętnym wzrokiem tłumu, doznał przed śmiercią łaski zapomnienia.
 Abdulla patrzył smutnie na niewiernego, z którym walczył tak długo, którego tylekroć zwyciężał. Prawowierny wyznawca został wynagrodzony! A jednak w starem sercu Araba drgnęło uczucie żalu za tem co go odeszło z śmiercią białego. Znikali przyjaciele i wrogowie, mijały tryumfy i zawody — wszystko co składa się na życie; przed nim był tylko już kres. Modlitwa wypełni ostatek dni wydzielonych prawowiernemu. Ujął różaniec wiszący u pasa.
 — Znalazłem go tak dziś rano — rzekł Ali cichym i wylękłym głosem.
 Abdulla spojrzał chłodno raz jeszcze na pogodne oblicze.
 — Chodźmy — zwrócił się do Reszyda.
 Gdy szli przez tłum, który cofnął się przed nimi, paciorki różańca dźwiękły w dłoni Abdulli, a wargi jego wymówiły uroczystym szeptem imię Allaha, który jest łaski pełen! i miłosierdzia!