Jeszcze w mego życia wiośnie,
w domu Ojca było to,
hoży taniec brzmiał radośnie,
a ja porzuciłem go.
I, dziedzicznym gardząc działem,
wiarą moją błogi już,
z prętem, w drogę się wybrałem,
ze swobodą młodych dusz.
Jakaś ufność, z władzą Boga,
wiary głos to musiał być;
Idź, słyszałem, wolna droga,
ku wschodowi zawsze idź!
Aż do złotej przyjdziesz bramy,
a ona ci przystęp da;
co ziemskiego tutaj mamy,
tam, niebiesko — wiecznie trwa.
I znów mierzchło i świtało,
a ja nie wstrzymałem się;
a odgadnąć się nie dało,
czego szukam, czego chcę.
Góry w drodze legły wałem,
rzeki — stóp więziły bieg;
po urwiskach kładki słałem,
mosty w poprzez dzikich rzek.
I tak do strumienia pędzę,
a on toczył się na wschód,
a ja, ufny jego wstędze,
rzuciłem się w łono wód.
I ku niezmiernemu morzu
popchnęła mnie fali gra;
jawnie leży coś w przestworzu,
sięgnąć chcę — ani się da.
Ach! tam kładki daremnemi,
a to niebo? — nigdy mu
nie zdarzy się dotknąć ziemi,
i to Tam nie będzie tu.