Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

bezbożnica


natalia

Rekomendowane odpowiedzi

Mój pierwszy dzień w liceum? Wychowawczyni wydawała mi się bardzo miłą starszą panią, ale ludzie? Nic o nich nie wiedziałam, kompletnie. Tymczasem połowa znała się z osiedla, lub z ubiegłego roku. Bo oto w mojej pierwszej klasie znaleźli się wszyscy spadochroniarze ze szkoły.

I jak tu się nie bać?
Weszłam niepewnie do sali i zajęłam miejsce w środkowym rzędzie. W ławce, którą zajmowałam najczęściej w podstawówce. Ech, i teraz wielkie oczekiwanie, przysiądzie się ktoś, czy nie?

- Cześć, wolne? – uśmiechnięta blondynka, pełna entuzjazmu wskazała na miejsce obok.
- Cześć, jasne siadaj.
- Jestem Dorota, a Ty?
- Karolina.
- Hm, stresik?
- No pewnie! – odparłam z uśmiechem i już wiedziałam, że się zaprzyjaźnimy (pojęcia nie miałam, że na całe 4 lata, które przesiedziałyśmy w tej właśnie ławce).
- Skąd jesteś? – spytałam mając nadzieję, że może mieszka niedaleko mnie.
- Wrzeszcz, a Ty?
- Morena. Ech chyba pół szkoły z Wrzeszcza, co?
- Noo, moje koleżanki też tu się dostały, ale do innej klasy, pójdziesz ze mną do nich na przerwie? To je poznasz.
- Pewnie.

Lekcje organizacyjne mijały tego dnia bez bólowo. Na godzinie z wychowawczynią wybieraliśmy gospodarza.

- Jakieś propozycje?
- Maciek!
- Maciek! – wtórowali chłopcy drugoroczni. Wiedziałam już czyje imię skandowali. Chłopaka, który po raz trzeci podchodził do pierwszej klasy… (on był całe 4 lata starszy ode mnie! Bo ja miałam dopiero 14 lat, gdyż wcześniej rok poszłam do szkoły). Był bardzo sympatyczny, dla wszystkich miły, no i sporo ludzi znał. Reszta klasy, która widziała go pierwszy raz w życiu uznała, że nie ma co się narażać i siedziała cicho. Po prawdzie Maciek o szkole wie wszystko, wszystkich zna, czegóż więcej wymagać?
Nie miał wyboru. Po chwili namowy przyjął tę funkcję.

Może wydaje się to irracjonalne, ale to naprawdę był dobry chłopak, tylko że chyba nie przepadał za nauką. Polubiłam go, ale nie rozmawiałam z nim ani razu. Czułam po prostu sympatię do niego. Pech chciał, że po pierwszym semestrze postanowił zmienić szkołę. Gdyby nie to, myślę że sprawy mogły by potoczyć się inaczej.


Okazało się, że moim autobusem nikt z klasy nie jeździ. Tak przynajmniej mi się wydawało. Kiedyś jednak spostrzegłam, że pewien chłopak jest z mojej klasy. No tak! To Tomek.

Raz się zdarzyło, że wychodząc ze szkoły trafiliśmy na siebie i zaczęliśmy luźno rozmawiać. Doszliśmy na przystanek, przyjechał autobus, wsiedliśmy. Rozmowa się nie urwała. Tomek zaczął mnie wypytywać, jaka jestem, czym się interesuję. Głównie interesował go fakt, iż nie uczęszczałam na religię.

- Jestem niewierząca. – odpowiedziałam, jak zawsze, gdy poruszano przy mnie ten temat. - Tak się wychowałam.
- No, ale byłaś ochrzczona, miałaś komunię świętą? – spytał z niedowierzaniem.
- Nie. – odparłam czując, że zaczyna mi się robić gorąco. To był dość drażliwy temat, nie bardzo się z nim czułam.
- Nie?! No, ale czekaj, nie palisz, nie pijesz… To jesteś Jehowa!
- Nie Tomek, mówiłam już jestem niewierząca i tyle.
- Czyli ateistką jesteś.
- Nie – odparłam lękliwie. Matko, kto to jest ateista! Wierzcie, lub nie, ale wtedy pierwszy raz spotkałam się z tym słowem. Ale ponieważ rodzice go nie używali to uznałam za pewnik, że nią nie jestem.
- No jak nie. – upierał się Tomek - Skoro w nic nie wierzysz, to jesteś ateistką.
- Ale ja nie jestem ateistką… - niech on już wysiada.
- Musisz być.

Nie wiem, czy rozmawialiśmy o czymś więcej, czy po prostu wysiadał już z autobusu. Spodziewałam się jednak, że nie najlepiej wpłynęła ta rozmowa na nasze świeżo rozpoczęte relacje. Lekko się zmartwiłam, bo wiedziałam, że będziemy na siebie skazani w autobusie.

Jak tylko wróciłam do domu przerzuciłam encyklopedię i słowniki, żeby dowiedzieć się cóż oznacza termin „ateista”. W każdym wyczytałam to samo. Nie wierzący w Boga, przeczący istnieniu wszelkich sił nadprzyrodzonych. Dlaczego ja o tym nie wiedziałam!? Dlaczego rodzice ani razu nie wspomnieli, że jesteśmy ateistami?! Czułam się delikatnie mówiąc dziwnie.

Moim koleżankom i kolegom z podstawówki wystarczało określenie „jestem niewierząca”. Nie miałam pojęcia, że jest słowo określające takie osoby. Przykre, że dowiedziałam się o nim w taki sposób. Teraz wyszłam przy nim na kretynkę, która sama nie wie, kim jest.

Ateistka. Jestem ateistką? „ i wszelkich sił nadprzyrodzonych”… ależ nie! Przecież ja wierzę w, … no… ale te siły istnieją! Są przecież anioły, dobre dusze pomagające ludziom na Ziemi. Magia chyba też nie jest pozbawiona prawdy… No a moc talizmanów? Moje kamyczki na szczęście? To wszystko przecież istnieje!

A Bóg?
Nie… Nie wierzę, że istnieje. Ludzie go sobie wymyślili… dla nich jest, bo wierzą, dla mnie go nie ma, bo nie wierzę. Proste. Nie jestem ateistką.

Na lekcjach języka polskiego, gdy przerabialiśmy antyk czy średniowiecze omawialiśmy to pojęcie. Czułam, że wszyscy na mnie patrzą, za każdym razem, gdy słowo „ateista” padało na lekcji. Myślę, że wcale tak nie było, ale co kto naprawdę wtedy myślał to nie wiem. Z pewnością Tomek myślał wtedy o mnie. Dawał mi to czasem nawet do zrozumienia, że to właśnie o mnie.


Pewnego dnia wracałam ze szkoły z koleżanką a kawałek dalej za nami on ze swoim kolegą (jak się okazało, też mieszkał tam gdzie my).

- Taarnoowskaa!! – ryk na pół osiedla.

Nogi się pode mną ugięły. Postanowiłam jednak nie reagować. Nie będzie mi cham się cieszył ze swoich osiągnięć. Koleżanka szepnęła do mnie – Nie odwracaj się, idziemy! – i tak też zrobiłyśmy. Wtedy po raz pierwszy poszłam na przystanek dalej, gdzie ona wsiadała. Nie szło się specjalnie jakoś dłużej a i przejechanie jednego przystanku na gapę nie było chyba wielkim wykroczeniem. Od tamtej pory postanowiłam wracać stamtąd do domu. W autobusie czułam się pewniej, gdy on wsiadał. Czułam, że miałam przewagę.
Nie dane mi jednak było długo się nią cieszyć…

W szkole zaczęło się robić trochę nieznośniej. Klasa była całkiem, całkiem, jednak Tomek szeptał naokoło przeróżne głupoty na mój temat. Oczywiście na tyle głośno bym i ja mogła wszystko słyszeć. Drażniło mnie to, ale starałam się nie zwracać uwagi i stać ponad tym, co robił. Gdy zaczęło się to robić na tyle uciążliwe, że panikowałam przed niektórymi lekcjami, postanowiłam to zgłosić. Najpierw pomyślałam o Maćku, ale zaraz potem doszłam do wniosku, że to bez sensu, jeszcze mnie wyśmieje i tyle z tego będzie. Postanowiłam iść do wychowawczyni.

- Hm, no nie wiem Karolina. A groził Ci jakoś?
- No… nie. Ale to naprawdę uciążliwe. Mogłaby pani z nim porozmawiać?
- Tak, oczywiście. Porozmawiam z nim. Ale wiesz, jak to jest… - tu się uśmiechnęła do mnie – może on chce jedynie zwrócić na siebie Twoją uwagę? Może to takie końskie zaloty? – pytała wciąż z uśmieszkiem na ustach.
- Oj nie. Raczej nie.
- No dobrze, zobaczymy co będzie.

I tyle.
Mijały tygodnie, ale sprawy miały się coraz gorzej. Znienawidziłam lekcje angielskiego, na których nauczyciel dawał uczniom tyle swobody, że Tomek poczynał tam sobie najśmielej. Jedynym pocieszeniem było dla mnie to, że nie przekonywał do siebie innych. Nie zjednywał kolegów, choć pewnie chciał. Trwał przy nim twardo jedynie ten kolega z osiedla, Michał.
Postanowiłam jeszcze raz udać się do wychowawczyni, ale odprawiła mnie z kwitkiem, identycznie kończąc rozmowę. Czy ja jestem kretynką, żeby nie rozróżnić, kiedy facet chce zrobić wrażenie, a kiedy się znęca?! Najwidoczniej owszem.

Któregoś razu ostro sprzeciwił się używaniu przeze mnie zwrotu "O Boże!". Mawiałam tak dość często, jak wszyscy. Jednak Tomek powiedział, że nie mam do tego prawa. I co ja na to? Do dziś tak nie mówię. Używam zastępczych słów np. o jeny, jejku, ojej, o rany, już nigdy nie odważyłam się na o Boże...

Spadł śnieg. Mój stres rósł z każdym kolejnym centymetrem płatków śniegu na ziemi. Czułam, że lada dzień moje życie zmieni się w koszmar. Nie myliłam się.
Wpadłam w zimową depresję. Strach, jaki mnie ogarniał przy każdorazowym opuszczaniu szkoły był tak wielki, że urastał do rangi obsesji. A Maciek, do którego postanowiłam iść w ostateczności zmienił szkołę. Jedyny człowiek, przy którym czułam się w miarę bezpiecznie. Nawet Tomek przy nim siedział cicho. Ale Maciek coraz rzadziej bywał w szkole. Podejrzewałam, że go dyrekcja wyrzuciła. Ponoć sam zmienił szkołę, by ją w końcu skończyć, gdzieś zaocznie. Cóż, życzyłam mu w duchu powodzenia.

Chłopcy, jak to mają w zwyczaju oszaleli na punkcie śniegu. Nie wiem, jak to jest, że tak ich pobudza. W każdym razie, wychodzenie ze szkoły zazwyczaj kończyło się kilkoma trafieniami, niegroźnymi, bez podtekstów. Gorzej było dalej. Wiedziałam, że Tomek czaił się dalej, że czekał specjalnie na mnie. Mimo, że robiłam wszystko, żeby wychodzić ze szkoły jak najpóźniej, często czekał. Zazwyczaj kończyło się na paru wyzwiskach i bliskich spotkaniach ze śnieżkami, mierzonymi już nie przypadkowo w dziewczynę, ale we mnie. Nie wiem, jaki miał w tym cel. Uparł się najwidoczniej na mnie. Przyznam, że momentami zaczynała mi krążyć po głowie myśl wychowawcy, „zakochał się”. Ale do cholery, kto tak okazuje zainteresowanie!? Chyba tylko skończony kretyn! Odrzucałam tę myśl, jak tylko dochodził do mnie jej sens.
We mnie? Zakochać? Absurd.

Mimo, że specjalnie chodziłam na dalszy przystanek autobusowy, pewnego dnia i tam mnie złapali. Miałam wszystkiego serdecznie dość. Choć gorszy od nich był strach, przed tym, że ich spotkam. Nie wiem, czy możecie to pojąć. Ale czasem niewiedza wpływa na nas dużo gorzej od najgorszej wiadomości. Można więc powiedzieć, że spadł mi kamień z serca, jak ich ujrzałam. No, ale czy tak było rzeczywiście?
Nie powiedziałabym.
Chciałam iść dalej po wysłuchaniu kilku słów i otrzepaniu się z kilku śnieżek. Staliśmy jednak na wąskiej ścieżce pomiędzy dwoma blokami. Nie miałam zamiaru zawracać, bo to oznaczałoby, że tchórzę. Ruszyłam więc przed siebie. Bardzo powoli. Chciało mi się płakać, ale świadomość, że choć łza sprawiłaby mu satysfakcję pozwoliła mi się trzymać. Michał stał z boku i nic nie robił. Nie reagował, nic nie mówił. Jak zwykle. Zdawało mi się, że Tomek ma nad nim ogromną władzę i mu współczułam.
Gdy wydawało mi się, że ich szczęśliwie ominęłam i już wypuszczałam powietrze z zaciśniętych płuc Tomek od tyłu rzucił się na mnie ze śniegiem.
Czułam się kompletnie upokorzona. Osiągnął to, co chciał. Długo jeszcze dźwięczał mi w uszach jego śmiech. Zmaltretowana psychicznie dowlokłam się na przystanek. „Dłużej tego nie zniosę”…

Życie w ciągłym strachu męczy. Po tym incydencie postanowiłam po raz kolejny zgłosić to w szkole. Tym razem u wicedyrektorki. Z początku przejęta pod koniec rozmowy ze mną i ona poruszyła wątek zakochania! No jak tak można! Czy nie potrafią zrozumieć, jak okropny jest ten chłopak? Z jaką wściekłością odnosi się do mnie? I że to NIE MA nic wspólnego z zakochaniem!

Wyszłam zrozpaczona. Nikt mi nie chciał wierzyć.
Tylko koleżanka, z którą się zaprzyjaźniłam i wracałam często razem. Ona wiedziała.
Pomagała mi i też chodziła do wychowawczyni. Jako świadek.

6 rano, budzik. Powiedzcie mi, jaką ja miałam mieć motywację by wstawać do szkoły? Żadną. Do dziś jestem z siebie dumna, że jednak chodziłam. Zmuszałam się, cierpiałam, ale nie opuściłam ani dnia przez niego „Nie on mi będzie dyktował warunki”.
Pamiętam, jak raz wróciłam do domu.

- Byli jacyś chłopcy po Ciebie. – powiedziała mama.
- Tutaj?!
- Tak, powiedziałam im przez domofon, że jeszcze nie wróciłaś do domu.
- … Jak oni wyglądali?
- No, jeden miał taki plecak granatowy, hm drugi zieloną kurtkę...
- Mamo to był Tomek! Najpewniej z Michałem…
- Och. Nie pomyślałam, że to mogą być oni.
- Mówili coś?
- Nie, tylko pytali czy jesteś.
- Debile, przecież wiedzieli, że jestem na angielskim, sami powinni tam być.

Przeraziło mnie to jeszcze bardziej, bo pamiętam, jak raz mi groził, że napisze coś na mnie na moim bloku. Teraz wiedział, który to, (na szczęście skończyło się na groźbach).


Nastał mój ulubiony miesiąc, marzec. Pierwsze odważniejsze promienie słońca przebijały się przez gęste chmury. W oczach topniał śnieg.
Właśnie wracałam z koleżanką, rozmawiałyśmy o kartkówce z matematyki i innych sprawach. Czułam, że idą za nami. Ale wydawało się nam, że przy skrzyżowaniu poszli w drugą stronę. Rozluźnione podjęłyśmy temat, gdy nagle usłyszałam za sobą szybki bieg. Tuż za plecami. Nie zdążyłam się nawet obejrzeć a Tomek już zdążył coś powiedzieć, naskoczyć na mnie i… opluć.

Byłam w szoku. Nie mogłam się ruszyć z miejsca. Koleżanka też zamarła. On tymczasem już dawno się ulotnił. Odruchowo wytarłam włosy ręką. Na szczęście miałam rękawiczki i gdy tylko udało mi się w miarę doprowadzić do porządku zdjęłam je z obrzydzeniem i wrzuciłam do siatki. Czułam się okropnie.

- Co on powiedział? – spytała po chwili.
- Chyba „to za Michała, że nie dałaś mu ściągnąć”…
- Coo?! Kretyn!
- Wiem. No, ale… Michał nawet słowa nie powiedział, żebym mu dała coś z matmy… - mówiłam nadal będąc w głębokim szoku. Zaczęły mi lekko drżeć ręce. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego miał do mnie o to pretensje! Przecież Michał nawet się nie odwrócił! Nie dał znaku, że coś chce, to jak ja mu miałam pomóc!?
- Choć, idziemy. On jest obleśny. W domu wypierzesz rękawiczki, nie przejmuj się. A jutro idziemy do wicedyrektorki.
- Pójdziesz ze mną?
- Oczywiście! Nie zostawimy tak tego.

Nieobecna ruszyłam za nią na przystanek. Czułam się jak najgorzej potraktowana szmata. W życiu nie spotkało mnie coś takiego i pewnie dlatego tak się tym przejęłam. Być może inni nawet by okiem nie mrugnęli.

Snułam się po przystanku, gdy nagle znajoma twarz pomachała mi przez okno samochodu. „Tata!”. To był mój wybawiciel. Usiadłam obok niego, wciąż lekko nieprzytomna i wszystko mu powiedziałam. Żałuję, ale nie pamiętam, co mi wtedy powiedział. Wiem tylko, że żarliwie go zapewniałam, iż następnego dnia pójdę z tym do dyrekcji.

- To okropne, straszne! Jak on mógł dopuścić się takiego czynu! – dyrekcja była w szoku.
- No ja mówiłam wcześniej…- starałam się bronić. Ech, dlaczego to ja czułam się winna?

Dostał chyba upomnienie na piśmie, czy naganę. To wszystko.
Ale co ważniejsze, dał mi spokój. Nie zachowywał się już negatywnie a jedynie pasywnie.
Wciąż irytował nauczycieli a w klasie go nie lubili, ale mi dał spokój. Nie denerwowało mnie już nawet to, że recytował mój numer telefonu na lekcji. Zmienił się. Nie dogadywał mi wrednie.


Nie zdał do następnej klasy. Doczepił się jednak do innej dziewczyny, ponoć i ją zamęczał psychicznie. Pewnego dnia nadpalił jej lekko włosy. I nareszcie usunęli go ze szkoły.

Później dowiedziałam się, że często był wyrzucany ze szkół, bo sprawiał problemy wychowawcze. Jakaś dziewczyna powiedziała mi, że jego matka to fanatyczna katoliczka. Chodziła też plotka, że miał w domu „żółte papiery”, ale nie wiem ile z tego jest prawdą.
Bardzo rzadko, ale zdarza się, że mijam go w mieście. Nie chowam już urazy, mogłabym z nim nawet porozmawiać.

Najgorsze, że uprzedziłam się do imienia Tomek! Z wiekiem mija, ale zawsze budzi mą czujność. Na studiach pani doktor z psychologii powiedziała, że jest to pewien rodzaj generalizacji. Ale to da się leczyć. Np. poznawaniem innych Tomków.

Jest jednak jedna pozytywna rzecz, którą Tomek pomógł mi odkryć. Dzięki niemu zaczęłam się zastanawiać, w co wierzę i co jest dla mnie ważne w życiu. Irytowało mnie jego przekonanie o tym, że jestem zła, skoro niewierząca. A ja tak się staram, żeby ludzie o mnie w ten sposób nie myśleli… Czy to, że nie chodzę do kościoła oznacza, że brak mi zasad moralnych? I w ogóle jakichkolwiek zasad? Czy to oznacza, że jestem gorsza? Nie jestem ochrzczona = jestem zła?

Ciężko wierzyć z dobro, jakie powinna nieść wiara chrześcijańska, w powszechną tolerancję i zrozumienie drugiego człowieka, gdy spotyka się takich ludzi, jak Tomek. Którzy potrafią zgnębić i zniszczyć jakiekolwiek poczucie wartości. Zachwiać wiarą w siebie i świat. Najgorsze, że właśnie wystarczy jeden, jedyny głos, żeby wszystko się posypało. W zapomnienie odchodzą inne, życzliwe i równie szczere.

Na szczęście z czasem można nauczyć się dystansu. I on pozwala przetrwać.

Chciałam na złość Tomkowi zacząć wierzyć. Koleżanka podarowała mi kieszonkowy Nowy Testament. Wiele o tym rozmawiałyśmy. Przekonywała mnie, że to jest dobre, lepsze, daje poczucie bezpieczeństwa. Wieczorami modliłam się. To były moje pierwsze, maleńkie kroczki do odnalezienia się w wierze katolickiej. Trwało to prawie rok.

Nie potrafię powiedzieć, co zmieniło moje nastawienie. Chociaż może…

Ponieważ coraz bardziej podobała mi się zabawa w wiarę w Boga chciałam porozmawiać z kimś kompetentnym, kto mi pomoże się ustabilizować. Chciałam porozmawiać z księdzem. Moja koleżanka umówiła mnie na spotkanie ze znajomym duchownym, ze swego kościoła. Wstyd przyznać, nie pamiętam jak miał na imię.
Nie ważne. Pojechałam tam.

Musiałyśmy na niego czekać z pół godziny, ponieważ jadł obiad, ale przyszedł. Wydał mi się sympatyczny i otwarty. Zaraz jednak okazało się, że sama będę z nim rozmawiać, bo koleżanka powiedziała, że musi wracać do domu i porozmawiamy później. Wystraszyłam się.

- Przejdziemy się na spacer do lasu, dobrze? – powiedział. – Tam w ciszy i spokoju porozmawiamy. – uśmiech. Serce podskoczyło mi do gardła. Ale przecież to rozsądny, dorosły człowiek! Idziemy.

- Słyszałem Karolino od Twojej koleżanki, co Cię do mnie sprowadza. To wspaniałe, że odkryłaś w sobie wiarę. Opowiedz mi o tym, jak to się zaczęło.

To była jedna z najcięższych rozmów w moim życiu. Powiedziałam obcemu człowiekowi o swoich najbardziej skrywanych myślach. Czułam się przy nim obnażona i bezradna. Słuchał mnie cierpliwie i zarażał dobrym humorem. Uznał bowiem, że to fantastyczne skoro sama odkryłam tę drogę.

Usiedliśmy na drewnianej ławce. Świeciło słońce, było pięknie. Wkoło same drzewa, cisza i spokój.

- To może spróbujesz teraz złożyć pierwszą prawdziwą modlitwę. Powtarzaj za mną…

Byłam jak w transie. Czułam, że to bardzo wyniosła chwila, nie chciałam jej niczym zmącić. Powtarzając kolejne wersy starałam się je jak najdokładniej zrozumieć. Pamiętam, że spoglądałam przed siebie i widziałam promienie słońca, przenikające przez gałęzie drzew. Wmawiałam sobie, że czuję, jak spływa na mnie spokój ducha.

Gdy skończyliśmy zmieniliśmy nieco temat i to był błąd. Ksiądz postanowił dowiedzieć się czegoś o mojej rodzinie. Pragnął, bym zaraziła swą wiarą rodziców! Byłam przerażona. Jak ja mam im to powiedzieć? No już wcześniej zastanawiałam się, że jeśli się zdecyduję, to logiczne, że się dowiedzą o tym. Ale nakłaniać ich? Namawiać? O nie!
Dlaczego? Po co? Wszystko się we mnie burzyło.

Potem ksiądz podjął jeszcze gorszy temat.

- Słyszałem też, że chciałabyś przyjąć sakrament chrztu i komunii świętej. To piękne. Właśnie niedługo przyjeżdża do nas biskup. To doskonała okazja, nie wiadomo, kiedy później się trafi. Zapewne nie masz z czego się uczyć, więc pożyczę Ci odpowiednie książki, które przygotują Cię do tego. – słuchałam go oniemiała. Już?! Teraz, zaraz?! Kiedy ja się jeszcze nie zdecydowałam? Mówiłam, że się ZASTANAWIAM, czy by tego nie zrobić, ale dopiero, jak się umocnię w tej wierze!

Chciałam uciekać stamtąd, jak najprędzej. Chciałam do domu, do mamy, do taty, do bezpiecznej oazy. Nie chciałam nic więcej! Nie chciałam nic zmieniać, nie chciałam nawracać rodziców! Czułam się okropnie. Zastanawiałam się, co ja tu robię?!


Nie było to najszczęśliwsze spotkanie. Wieczorem nie wiedziałam, co powiedzieć i o czym rozmawiać z Bogiem. Uznałam, że to znak, bym w to nie brnęła, że to nie dla mnie. Postanowiłam przeczekać parę dni i zobaczyć, co będzie. Nie chciałam jednak rezygnować tak do końca z wieczornych rozmów. Taki wewnętrzny monolog, bo ciężko go nazwać dialogiem, dużo mi dawał.

Pewnego wieczora zapragnęłam porozmawiać z dziadkiem. Nie żył odkąd skończyłam 3 latka. Mimo to żywiłam do niego sympatię i wielką miłość. Uwielbiałam go jako dziecko i jako zagubiona nastolatka. Czułam, ze potrzebuję czyjegoś wsparcia. Jeśli nie okazał się nim Bóg, postawiłam na jego miejsce właśnie dziadka.

Zaczęłam chodzić z czasem na cmentarz. Babcia była zaskoczona, że to robię. Była do głębi wzruszona, że nie odwiedzam go tylko „od święta”. Przedstawiałam mu moje problemy, opowiadałam o minionym dniu, co wieczór. Prosiłam o różne rzeczy na dzień następny, ale nic złego. Np. o zdrowie dla mojej siostry, o łatwiejsze pytania na maturze, o szczęście dla znajomych… Wierzyłam, że gdy spotykało mnie coś dobrego, albo wychodziłam z pewnych sytuacji obronną ręką, że to jego udział. Że czuwa nade mną. To sprawiało, że czułam się bezpiecznie i pewnie. Raz napisałam nawet dla niego wiersz. Dziecinny dość i infantylny, ale pisany prosto z serca.

Do modlitw nie powróciłam. Kościoły nadal są dla mnie tylko budynkami, bądź pięknymi zabytkami. Lubię je zwiedzać, posiadają charakterystyczny klimat. Najbardziej podobają mi się te stare z minionych epok, mogę je podziwiać godzinami.
Jak choćby Kościół Św. Mikołaja w Gdańsku. Posiada czarujące wnętrze. A jeszcze jak opowiada o nim sympatyczny dominikanin to już w ogóle rewelacja!

Każdy ma prawo wierzyć, w co zechce. To jego indywidualna sprawa. Każdy też powinien uszanować wierzenia drugiej osoby. Tego nauczyli mnie rodzice i tak uważam po swych małych doświadczeniach ja sama. Na świecie mówi się o tolerancji wiele. Cóż z tego, gdy równocześnie panują zaciekłe wojny właśnie z powodu braku zrozumienia i uszanowania odmienności? Moim marzeniem jest, by wszyscy ludzie zrozumieli, jakie głupstwa popełniają brakiem akceptacji poglądów innych niż swoje. Rzadko kiedy przynoszą one jakiekolwiek dla nich samych korzyści.

Wierzę, że kiedyś na świecie może być lepiej. Wszędzie zapanuje pokój i nie będzie wrogości wobec ludzi o odrębnych poglądach. Kiedyś…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ech, Natalio... nie wiem co mam powiedzieć: poszerzona wersja znajdującego się kilka pozycji niżej oryginału, z uwzględnieniem uwag Marcholta ;-) Musisz zrozumieć, że u Marcholta w zawodówce tak nie było :-) A poważnie mówiąc, część fabularna zobrazowana zupełnie fajnie, poprawnie, w pierwszej lekturze brak punktów zahaczenia ;-) jeśli chodzi o rozbudowaną końcówkę z przemyśleniami narratorki, wkroczyłaś na grząski grunt, bo - jako się już rzekło - takie wywody grożą banałem. Od oceny czy Twoja bohaterka w banał popadła czy nie - uchylam się, na pewno będą najróżniejsze głosy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Natalio, mam nadzieję, że nie będziesz miała mi tego za złe, ale... hm, nie podoba mi się. Myślałem, że modyfikacje polepszą całość, ale chyba nie.

Te rozważania na temat wiary nieco mało porywające. Wręcz, nie chciałbym używać tego słowa, ale go użyję:), nieco naiwne. Zwłaszcza to ostatnie zdanie:
"Wierzę, że kiedyś na świecie może być lepiej. Wszędzie zapanuje pokój i nie będzie wrogości wobec ludzi o odrębnych poglądach. Kiedyś…"

Myślałem, że rozbudujesz "Tomka" o coś innego.

I jeszcze 2 uwagi - pod poprzednią wersją były dyskusje, czy ludzie wiedzą, co to są "żółte papiery", czy nie. Otóż ja nie wiedziałem. Teraz juz wiem:)
i druga uwaga:
W zdaniu:
"Gdy skończyliśmy zmieniliśmy nieco temat i to był błąd. Ksiądz postanowił dowiedzieć się czegoś o mojej rodzinie. Pragnął, bym zaraziła swą wiarą resztę członków!"
te członki można odebrać nieco niejednoznacznie:) może zmień na krewnych czy co

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiesz, religia to szeroki temat. W opowiadaniu można go zaledwie poruszyć. Ale miło się to czytało. Gdy czytałem część "dopiętą" do "Tomka", to najpierw przypomniało mi się niedawne "Złe wychowanie" , a potem "Trzeci cud" - filmy obowiązkowe dla autorki, dla utwierdzenia w wierze ;)

Można mieć jakieś uwagi do naszej "bezbożnicy" , ale ktoś powinien napisać książkę na podjęty przez natalię temat. Proponuje jako motto książki słowa L. Kołakowskiego:

"...Człowiek bez religi jest jak ryba bez roweru..."

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No to już dewiacja. Ja się różnych rzeczy już czepiałem, ale żeby członki zarazić wiarą? Zgoda, niefortunne słowo, ale nie dwuznaczne!
Poprawki są, hmmm, miło odcisnąć piętno swej roboty na jakimś cudzym tekście (ta katoliczka - byłem wzruszony!) jednak sporo rzeczy nadal tu nie gra. Przede wszystkim chęć posiłowania się na rękę z tematem, któremu wiele piór już nie podołało. Może lepiej by było ukryć emocje przed czytelnikiem na tyle, by sam się ich domyślał, bo wywalać bebechy w taki sposób grozi właśnie zbanalizowaniem? Nie wiem sam. Pomyślę jeszcze nad tym, bo sprawa naprawdę warta zachodu. Ogólnie tu jest taka maniera żeby uskuteczniać I osobową narrację i multum emocji bombardować czytelnika. To prowadzi do znieczulicy w narodzie, moim skromnym zdaniem. adsumus.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Panowie, ale nie dyktujcie towarzystwu jak mają pisać. Duża część z tych pierwszoosobowych (FPP, he he) tekstów jest zupełnie niczego sobie, a jeden z trzecioosobowych, który się ostatnio pojawił - o Niej i o Nim, jednak im nie dorównuje,
więc może marcholtowa zasada o robieniu tego, w czym się jest dobrym zadziała i tu?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki za zmianę:)

a co do trzeciej osoby, cóż, to nie chodzi o mechaniczną zmianę, lecz o całą ideę leżącą u podstaw takiej lub innej narracji. zaraz pewnie spytasz, na czym ta idea polega. uprzedzając więc mówię, że jeszcze nie wiem, ale do jutra spróbuję wymyślić:)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

nie przerabiać już żadną miarą, bo nic nowego byś już nie napisała przez całe życie. Zostawić jak jest, uwagi tylko zachować (ale nie stosować się do wszystkich bez sensu tylko polemizować i analizować).
Dziękuję wszytskim za współpracę przy tekście natalii, nie wiem jak wy ale ja zyskałem sporo przy tych dyskusjach. Więcej nawet niż przy krytyce moich tekstów (bo mi się boicie skoczyć czy co? :) ). adsumus.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...