Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Nie rozumiem tej zgryźliwej ironii.
Temat jest ważny i jakże pięknie, a dosadnie ujęty.
I bardzo - antycznie - uniwersalny.

Nie ma w mojej wypowiedzi cienia ironii. Temat, rzeczywiście jest ważny, chociaż mam wrażenie, że odczytujemy go inaczej. Antyku bym w to nie mieszał... ; ) Uniwersalizm zastąpiłbym typowością, przypisaną do pewnego rodzaju postaw, zachowań.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Nie rozumiem tej zgryźliwej ironii.
Temat jest ważny i jakże pięknie, a dosadnie ujęty.
I bardzo - antycznie - uniwersalny.

Nie ma w mojej wypowiedzi cienia ironii. Temat, rzeczywiście jest ważny, chociaż mam wrażenie, że odczytujemy go inaczej. Antyku bym w to nie mieszał... ; ) Uniwersalizm zastąpiłbym typowością, przypisaną do pewnego rodzaju postaw, zachowań.
sory że się wtrancam
ja to bym ten "uniwersalizm" nazwała wprost - stereotypem (antycznym? ;)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Nie ma w mojej wypowiedzi cienia ironii. Temat, rzeczywiście jest ważny, chociaż mam wrażenie, że odczytujemy go inaczej. Antyku bym w to nie mieszał... ; ) Uniwersalizm zastąpiłbym typowością, przypisaną do pewnego rodzaju postaw, zachowań.
sory że się wtrancam
ja to bym ten "uniwersalizm" nazwała wprost - stereotypem (antycznym? ;)

Stereotyp, to byt poniekąd wirtualny, antyKobieta ( być może błędnie ale tak to czytam ), to jakaś bolesna, gryząca rzeczywistość na którą " choruje " ( jak to z chorobą bywa, bez orzekania winy ) jakaś część kobiet.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


sory że się wtrancam
ja to bym ten "uniwersalizm" nazwała wprost - stereotypem (antycznym? ;)

Stereotyp, to byt poniekąd wirtualny, antyKobieta ( być może błędnie ale tak to czytam ), to jakaś bolesna, gryząca rzeczywistość na którą " choruje " ( jak to z chorobą bywa, bez orzekania winy ) jakaś część kobiet.

Mozliwa jest trzecia interpretacja, ku której wiodą tropy "stanów zapalnych"
i "wysypek", które przechodzi peel - jak wiekszość sterylnych kobiet -
z każdym "nowym kochankiem". AntyK byłby wtedy poetyckim zawołaniem
o powszechność (stosowania) mechanicznych (środków) antyKoncepcyjnych.
Czyż nie dochodzi się do tego (w polskiej sferze seksualno-językowej) nad
wyraz powoli?
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Stereotyp, to byt poniekąd wirtualny, antyKobieta ( być może błędnie ale tak to czytam ), to jakaś bolesna, gryząca rzeczywistość na którą " choruje " ( jak to z chorobą bywa, bez orzekania winy ) jakaś część kobiet.

Mozliwa jest trzecia interpretacja, ku której wiodą tropy "stanów zapalnych"
i "wysypek", które przechodzi peel - jak wiekszość sterylnych kobiet -
z każdym "nowym kochankiem". AntyK byłby wtedy poetyckim zawołaniem
o powszechność (stosowania) mechanicznych (środków) antyKoncepcyjnych.
Czyż nie dochodzi się do tego (w polskiej sferze seksualno-językowej) nad
wyraz powoli?

AntyKoncepcję, nie ograniczoną jedynie do fizjologii ale odnoszącą się również do sfery duchowej i emocjonalnej, można swobodnie pomieścić w interpretacji " antyKobiecej ".
Pierwszy wers : " w domu nie ma jedzenia od kilku miesięcy ", sugeruje, że to nie tyle sprawa nawyków i wyborów, co konieczności, " geografii " społecznej.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Mozliwa jest trzecia interpretacja, ku której wiodą tropy "stanów zapalnych"
i "wysypek", które przechodzi peel - jak wiekszość sterylnych kobiet -
z każdym "nowym kochankiem". AntyK byłby wtedy poetyckim zawołaniem
o powszechność (stosowania) mechanicznych (środków) antyKoncepcyjnych.
Czyż nie dochodzi się do tego (w polskiej sferze seksualno-językowej) nad
wyraz powoli?

AntyKoncepcję, nie ograniczoną jedynie do fizjologii ale odnoszącą się również do sfery duchowej i emocjonalnej, można swobodnie pomieścić w interpretacji " antyKobiecej ".
Pierwszy wers : " w domu nie ma jedzenia od kilku miesięcy ", sugeruje, że to nie tyle sprawa nawyków i wyborów, co konieczności, " geografii " społecznej.

Nie do końca zgodziłbym się z interpretacją, w której nastepuje nałożenie na siebie
AntyK(obiety) i AntyK(oncepcji).
Stan emocjonalno-socjalny peela jest czytelny:
1. wokół brud, mieszkanie zaniedbane, w garach pustki -
po prostu zionie tu kobeicym niespełnieniem socjalnym
2. Odszedł kochanek, a ból po nim pozostał więc
peel jest emocjonalnie wypłukany
Na horyzoncie nadzieja (na nowego kochanka) miesza się z lękiem
i obrzydzeniem przed kolejną falą stanów zapalnych i wysypek.
Nie jest tego w stanie wynagrodzić kolejne zaaangażowanie emocjonalne,
bo w tym świecie wszystko przemija zanim się zacznie.
Tak, jedyna nadziej w AntyK(oncepcji), która
1. uwolni od lęków,
2. zapewni zdrowie
3. nie wpędzzi w jakieś uzależnienie od kochanka
4. a może nawet nakarmi...
Czyli:
AntyK(oncepcja) jest drogą, którą zmierzać musi AntyK(obieta), aby
stać się Kobietą.
Niestety, do tego dochodzi sie powoli...
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



AntyKoncepcję, nie ograniczoną jedynie do fizjologii ale odnoszącą się również do sfery duchowej i emocjonalnej, można swobodnie pomieścić w interpretacji " antyKobiecej ".
Pierwszy wers : " w domu nie ma jedzenia od kilku miesięcy ", sugeruje, że to nie tyle sprawa nawyków i wyborów, co konieczności, " geografii " społecznej.

Nie do końca zgodziłbym się z interpretacją, w której nastepuje nałożenie na siebie
AntyK(obiety) i AntyK(oncepcji).
Stan emocjonalno-socjalny peela jest czytelny:
1. wokół brud, mieszkanie zaniedbane, w garach pustki -
po prostu zionie tu kobeicym niespełnieniem socjalnym
2. Odszedł kochanek, a ból po nim pozostał więc
peel jest emocjonalnie wypłukany
Na horyzoncie nadzieja (na nowego kochanka) miesza się z lękiem
i obrzydzeniem przed kolejną falą stanów zapalnych i wysypek.
Nie jest tego w stanie wynagrodzić kolejne zaaangażowanie emocjonalne,
bo w tym świecie wszystko przemija zanim się zacznie.
Tak, jedyna nadziej w AntyK(oncepcji), która
1. uwolni od lęków,
2. zapewni zdrowie
3. nie wpędzzi w jakieś uzależnienie od kochanka
4. a może nawet nakarmi...
Czyli:
AntyK(oncepcja) jest drogą, którą zmierzać musi AntyK(obieta), aby
stać się Kobietą.
Niestety, do tego dochodzi sie powoli...

Czyli:
AntyK(oncepcja) jest drogą, którą zmierzać musi AntyK(obieta), aby
stać się Kobietą.

Doprawdy nie wiem, z czym się nie zgadzasz...?
Właśnie zgrabnie pomieściłeś wątek antyKoncepcji, w interpretacji " antyKobiecej "....
Jedna warunkuje drugą...

: )

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
    • @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
    • @sisy89   bardzo mi się podoba :)))
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...