Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Dzieciństwo z ciężko wypchanym plecakiem
zmartwiałej wiedzy, skamieniałych marzeń,
łopotu wcześnie zniewolonych ptaków,
zapominanych, bezpowrotnych twarzy,

na szkolnej drodze pod górkę wciąż rośnie,
puchnie od metod ojców oraz matek,
i nigdy się nie staje przeszłością,
tylko wciąż mniejszym i ciaśniejszym światem.

Dzieciństwo niespełnione niekochaniem wielkim
pęcznieje w coraz grubszy, za trudny podręcznik.

Opublikowano

Oxy, bardzo się podoba.
oczekiwania rodziców wobec dzieci czasami są nie wyobrażalne (trudny podręcznik), mam w domu przedszkolaka i rozumiem problem. Takim maluchom, oferuję się wszystko: taniec, angielski, rytmikę, rytmikę z logopedią i jeszcze jakieś cuda, o których ja będąc malcem, a tym bardziej moi rodzice nie mieli pojęcia - takie to dziwne czasy były. Dzisiaj wypycha się maluchy na tysiące zajęć poza lekcyjnych zapominając często o najważniejszym - miłości i zabawie w domu chociażby klockami lego, czy szmacianą lalką. Dzieciak szleje podczas wspólnego przebywania z rodzicem. Teraz brakuje czasu, a kiedyś pozostanie tylko żal za jego marnowanie.
Tak zrozumiałem wiersz - dla mnie ważny - nie wiem czy dobrze?
pozdrowienia i szacunek za podjęcie tematu
r

Opublikowano

A ja tak czytam i ubolewam nad losem dziatwy;), ale zastanawiam się też, czy to nie my przypadkiem te dzieci. Są tacy co twierdzą, że życie jest szkołą, a człek cały czas się w niej uczy. A niektórzy dodają jeszcze, że umiera głupi;). Cały wiersz traktuję jako dobrą metaforę ludzkiej egzystencji. Pozdr.

Opublikowano

W pierwszej "marzenia" przeraźliwie uwierają. Z jednej strony słowo niosące za sobą ogromne znaczenie, ale z drugiej jakże często nadużywane przez wierszokletów i przez to banalne.
"Marzenia" wrzucam zawsze do tego samego wora, co "aniołki" "motylki" i inne infantylne zapchajdziury.
"Kochanie" też. Z "nie-kochaniem" jest już nieco lepiej, ale i tak nie jestem co do niego przekonana. Rozumiem, że samo słowo pojawiło się z potrzeby oddania stanu, ale bez niego cała strofa (fenomenalna zresztą) dużo by zyskała.

A teraz już będzie milej:
sam środek najsmaczniejszy, przemyślana treść, ubrana w te właściwe słowa. Za to duży "+"

pozdr serdecznie
weronika

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


rozumiem wiersz ,rozumiem komentarz ale po co to rozpisywanie się o szkole , ktoś pisze wiersz i oczekuje komentarzy dobrych czy złych nieważne, ale kogo to obchodzi że ktoś ma przedszkolaka w domu i co mu się każe to sprawa jego rodziców a nie zatroskanych dziadków,nie wrzucajmy wszystkich do jednego wora, nie wszyscy rodzice każą dzieciom latać na zajęcia dodatkowe mądre dzieci się buntują, jestem tu nowa i nie wiem czy są tu takie zwyczaje ? czy Pan Biały nie miał się gdzie wygadać (nikt go w domu nie słucha bo wszystkich wygonił na jakieś zajęcia)pozdrawiam a za wiersz plusa zostawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


rozumiem wiersz ,rozumiem komentarz ale po co to rozpisywanie się o szkole , ktoś pisze wiersz i oczekuje komentarzy dobrych czy złych nieważne, ale kogo to obchodzi że ktoś ma przedszkolaka w domu i co mu się każe to sprawa jego rodziców a nie zatroskanych dziadków,nie wrzucajmy wszystkich do jednego wora, nie wszyscy rodzice każą dzieciom latać na zajęcia dodatkowe mądre dzieci się buntują, jestem tu nowa i nie wiem czy są tu takie zwyczaje ? czy Pan Biały nie miał się gdzie wygadać (nikt go w domu nie słucha bo wszystkich wygonił na jakieś zajęcia)pozdrawiam a za wiersz plusa zostawiam
właśnie tak Marciu, nie miałem się gdzie wygadać i padło na Oxy. wybacz
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Druga jest najmniej regularna. Jeśli to razi, to mogę p[oprawić. Rzeczywiście w drugim wersie drugiej strofy po średniówce jest mniej sylab niż w pierwszej.
Dzięki za "puenta cudna", to mnie stawia na nogi!
Pozdrawiam także. :-) Joaśka.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Tak, dokładnie o to mi chodziło! I nie tylko o wypychanie dzieci na dziesiątki zajęć poza domem do nocy, ale w ogóle o zbyt wielkie wymagania wobec dzieci. Często są przeciążone zarówno w szkole, jak i poza nią; nie mają dzieciństwa, bo nie mają na nie czasu i wymaga się od nich dojrzałości od wczesnych lat życia. Dzieci ustawia się na starcie i puszcza w wyścig szczurów, z którego już nie mogą się wyrwać przez całe życie. Ta machina wciąga i zabija osobowość.
Dzięki za świetną interpretację.
Pozdrawiam ciepło.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


I dobrze traktujesz. :-) Napisałam, że dzieciństwo "nigdy się nie staje przeszłością". Ono rzutuje na całe nasze życie. I przez cały czas uczymy się żyć. Ale to dzieciństwo popycha nas w dobrym albo w złym kierunku.
Pozdrawiam.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Vera, pewnie masz dużo racji z tym "wyświechtaniem" niektórych pojęć. Ale wiesz, jeśli wywalimy z poezji wszystko, co "już było", to naprawdę ogołocimy ją z wszelkiego romantyzmu i poetyckości.
A w tym wierszu mają prawo pojawiać się infantylizmy, bo mowa o dzieciach i dzieciństwie.
Bardzo dziękuję za "+", i to duży. :-)))
Pozdrawiam serdecznie.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Marto, dziękuję za plus, bardzo mi miło.
Słuchaj, Pan Biały nie popełnił żadnego nietaktu, przytaczając własne skojarzenia związane z wierszem. Bardzo dobrze, że mój wiersz ma odniesienie do osobistych przeżyć Czytelnika i cieszy mnie, że Pan Biały mi to opowiedział. To znaczy, że wiersz jest prawdziwy, że mówi o sprawach realnych, o rzeczywistych problemach, a nie wyimaginowanych i sprowadzonych z księżyca. Wypowiedź Pana Białego jest jak najbardziej na temat.
A czy w Tobie wiersz budzi jakieś wspomnienia?
Pozdrawiam serdecznie.
Opublikowano
Dzieciństwo z ciężko wypchanym plecakiem
zmartwiałej wiedzy, skamieniałych marzeń,
łopotu wcześnie zniewolonych ptaków,
zapominanych, bezpowrotnych twarzy,

na szkolnej drodze pod górkę wciąż rośnie,
puchnie od metod ojców i matek,
i nigdy się nie staje przeszłością,
tylko wciąż mniejszym i ciaśniejszy światem.

Dzieciństwo niespełnione niekochaniem wielkim
pęcznieje w coraz grubszy, za trudny podręcznik


Przesłanie wiersza jest bardzo wyraźne... treść ciekawie ubrałaś w słowa, wiersz robi wrażenie.
W II- giej strofce zapodziała się chyba literka "m" w słowie.. ciaśniejszy...
Oxyvio, nie bierz sobie tego do serca, ale pozwoliłam sobie na malutką zmianę w drugiej części wiersza...
i to nie dla samego wyrównania wersów, ale skoro mowa
o zapomnianych, bezpowrotnych twarzach, można dać ojczyma, zamiast ojca...
bo i oni mają swoje, niekiedy aż za twarde metody wychowawcze.

dzieciństwo z ciężko wypchanym plecakiem
zmartwiałej wiedzy skamieniałych marzeń
łopotu wcześnie zniewolonych ptaków
i zapominanych bezpowrotnych twarzy

na szkolnej drodze pod górkę wciąż rośnie
puchnie od metod ojczymów i matek
a gdy wskakuje na kartę przeszłości
jest tylko mniejszym i ciaśniejszym światem

dzieciństwo niespełnione niekochaniem wielkim
pęcznieje w coraz grubszy za trudny podręcznik

Pozdrawiam jak zawsze z ... :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Cyklopie, dziękuję za przemiły koment!
Hmmm... pewnie masz rację, można by to "dzieciństwo" jakoś ciekawiej nazwać. Muszę pomyśleć, może mi coś "wrażliwszego" przyjdzie do głowy.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Nato, dzięki za dobrą recenzję mojego wierszyka. :-)
Masz rację, zapodziała się literka - już poprawiłam.
Poprawiłam też najkrótszy wers o matkach i ojcach - zamieniłam "i" na "oraz". Nie wiem, czy tak lepiej?
Natomiast pozwól, że nie zamienią "ojców" na "ojczymów", bo to by zmieniło sens wiersza. Ojczym - to też ojciec, choć nie biologiczny - ojczym mieści się w tutejszej kategorii ojca, czyli po prostu rodzica, wychowawcy, prawnego opiekuna dziecka i najbliższego członka rodziny.
W wierszu chodzi nie tyle o zapominanie twarzy zmarłych rodziców (chociaż też), ile przede wszystkim o to, że bliscy często nie mają czasu dla dzieci, nie mają dla nich przyjaznych twarzy, są w ich samotnym dzieciństwie po prostu nieobecni i nie zezwalają malcom na ich dzieciństwo. A potem dorosłe dzieci nie pamiętają, że miały w dzieciństwie jakichś rodziców, nawet, jeśli oni wciąż jeszcze żyją... i nie da się już tego naprawić.
Ja także pozdrawiam jak zawsze. :-)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Niestety, wyścig szczurów zaczyna się już w przedszkolu - już tam rodzice prześcigają się w wypychaniu dzieci na drogie lekcje angielskiego, innych języków, ekskluzywnego tańca, malarstwa, śpiewu, gry na pianinie itp. Robią to w trosce o przyszłość dzieci, widząc rosnącą konkurencję we wszystkim, ale zapominają, że w ten sposób odbierają pociechom dzieciństwo, które jest niezbędne do normalnego rozwoju człowieka i jego dobrego, zdrowego funkcjonowania przez całe życie. To się często bardzo źle kończy.
Fajnie, że wpadłeś, Almare. Pozdrówka.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...