Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Budzę się, wstaję, czwarta rano.
Że wcześnie? Może. Jak dla kogo.
Wyglądam oknem, wciąż to samo.
Jakiś samochód jedzie drogą.

Samochód! Rany! To sąsiada!
Miał mnie dziś podwieźć na autobus.
I nie poczekał? Kawał dziada!
Tak obiecywał. A to łobuz!

Och, ja zwariuję, słodki Boże,
toż dzisiaj mam egzamin przecież.
Kto mnie do miasta podwieźć może?
Ubieram się, już muszę lecieć!

Egzamin ważny, jak obleję,
z uczelni mnie wywalą z hukiem.
To zeszły semestr, stare dzieje.
Kawy się napić. Szklankę tłukę.

Kuchnia zalana, wielka dziura,
krew, bo się w rękę skaleczyłam.
Plecak pakuję, książek góra
ledwo się mieści. No, wsadziłam.

Przyjdzie mi bufetową zostać,
albo sklepową w jakimś sklepie.
Już widzę jak mnie jakaś postać
(to pewnie szef), po tyłku klepie.

Dojechać muszę się postarać,
choćby piechotą, przyszło iść mi.
Ojej! Chwilunia! Zaraz, zaraz!
Sen? Ten egzamin mi się przyśnił!!

Opublikowano

Pani Joanno

by dzień przedniować, noc przenocować :)... pięknie opowiedziała Pani sen, muszę się jednak pochwalić, że sny związane z egzaminami miałem bardziej emocjonujące :)... ale żeby od razu robić z tego poezję? to raczej proza życia, na opowiadanie się nadaje... pozdrawiam serdecznie.

Opublikowano

MARIUSZ RAKOSKI
To nie jest sen, tylko proza życia właśnie. Szczególnie dokuczliwa gdy dojeżdżać do miasta trzeba, czasu ciągle mało, a wspomnienia i różne niepozałatwiane sprawy dręczą.
Opowiadanie? Nigdy w życiu. Najwyżej rymowanka. :)

Tali Maciej
Pana wierszyk z ziewem nie bardzo udany.
Telenowel nie oglądam, ale wydawało mi się, że one o miłości głównie są.
W każdym razie życzę zdrowia i dobrego humoru.
A o moje rymowe powiewy niech się Pan nie martwi.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Jasne, że to jest rymowanka. Poezja to szerokie pojęcie, mój wierszyk też się zmieści. Jest coś takiego jak satyra, zabawa literacka. Przy tytule uśmieszek.
Do głowy mi nie przyszło, że zabawny wierszyk można potraktować z takim zadęciem w komentarzu.
Pozdrawiam równie ciepło
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Specjalnie trzeba się było zarejestrować na portalu, żeby to napisać?
Ja tylko przypomnę, że tu można mieć tylko jedno konto.

Czyli nie zajrzy pani do tych systemów? Szkoda.
Opublikowano

Joasiu pogmerałem po swojemu zostawiając rymy gramatyczne bo na dobą sprawę należy jeszcze raz podejść do tematu:

Budzę się, wstaję, czwarta rano.
Że wcześnie? Może. Jak dla kogo.
Wyglądam oknem, wciąż to samo.
Jakiś samochód jedzie drogą.

Samochód! Rany! To sąsiada!
Miał mnie dziś podwieźć na autobus.
I nie poczekał? Kawał dziada!
Tak obiecywał. A to łobuz!

Och, ja zwariuję, słodki Boże,
toż mam egzamin - dzisiaj przecież.
Kto mnie do miasta podwieźć może?
Już się ubieram - muszę lecieć!

Egzamin ważny, jak obleję,
to mnie wywalą z wielkim hukiem.
To zeszły semestr, stare dzieje.
Lecz pijąc kawę szklankę tłukę.

Kuchnia zalana, wielka rana,
mocno się w rękę skaleczyłam.
Plecak pakuję, już skonana
wypadam z domu – nie zdążyłam

Przyjdzie mi zostać, bufetową
albo sklepową w jakimś sklepie.
i mnie przeraża daję słowo
jak szef po tyłku czule klepie.

Lecz czasu tego dziwnie mało
Chyba za szybko spłynęły dni
To mi się wszystko pokićkało
Egzamin jutro - dziś mi się śni
:))

pozdrawiam Jacek

Opublikowano

Za grzebanie dziękuję , to znaczy, że inspirująco zadziałałam :))
Ale w swojej wersji książki mi pogubiłeś, a końcówka zupełnie nie taka i rytm kuleje. I co wy wszyscy z tymi rymami? Gramatyczny jest jeden skaleczyłam-wsadziłam i do treści, a także do rytmu wiersza, pasuje. A nawet jeśli byłoby więcej, to też świat się od tego nie zawali, a stosując takie kryteria mnóstwo wierszy w koszu by lądowało, z tych klasycznych dzieł także.
Szczerze mówiąc dziwi mnie takie przyjęcie tego wiersza. Miało być śmiesznie, a wyszło dziwnie.
Nie ma tu miejsca na satyrę czy jak? Same dzieła z najwyższych półek tu są zamieszczane?
Czy tylko mnie się zdarzają niezwykle sugestywne sny o egzaminach? Chyba niemożliwe żeby sami geniusze tu byli i nigdy z egzaminami nie mieli kłopotów.
A historia prawdziwa (prawie). W realu wyszłam skoro świt, czyli jeszcze ciemną nocą i prawie dobrnęłam przez zaspy do przystanku, gdy przyszło mi do głowy, że to sobota jest, a egzamin mam w poniedziałek. Czego to zestresowany człowiek nie zrobi. A tamte czasy też mi się jeszcze śnią, fajne były:)))

Opublikowano

Pani Joanno, proszę tu nie atakować Talego, bo Tali, jeśli idzie o postawę, bije Panią o dwie klasy. On, gdy ktoś mu wystawi nieprzychylny komentarz, dziękuje za wizytę i za wyrażenie opinii, a Pani się tu miota, jakbyśmy mówili o jakimś arcydziele.

Nie będę czepiał się rymów. Ostatecznie nie każdy może rymować tak egzotycznie jak Jasieński. Moim zdaniem są one w porządku.

Przyczepię się samej treści. Pani pyta, czy nie ma tu miejsca na satyrę. Owszem, jest i to pewnie dużo. Ale o jakiej satyrze my tu mówimy? Motyw ze snem pojawiał się często i to nawet tu, na forum. Ale załóżmy, że to mnie rozbawiło. Ale żeby dojść do puenty musiałem się przebić przez sześć nieciekawych strof. Ten wiersz byłby dobry, gdyby był zabawny przez cały czas.

Tak naprawdę najlepszy moment, to strofa przedostatnia (z klepaniem w tyłek). To jest świetne! Ale reszta? Czytałem, czytałem i nic z tego nie wynikało. Obudziła się Pani, w pośpiechu skaleczyła w rękę, co z tego? Jest to pospolite i rozumiem zarzut o telenoweli ;-) Telenowele też są takie bezbarwne ;-)

Pozdrawiam serdecznie.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...