Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

/poemat dygresyjny - rok 1985/




Miasto deszczem nasycone
wygrzewa swój dostojny kamień. Promień słońca
wysokie ceny tego lata osiąga na targowych
placach. Innego złota nie pragną nawet
łachmaniarki na ławkach śpiące,
wśród tobołków związanych sznurkiem.
Z jakim lękiem przechodzą obok młode pary;
czy srebrny blask zmierzwionych włosów
zmieszany z chłodną mokrą ziemią
w pamięci budzi twarze matek? Dziewczęta
zatapiają wzrok w bukiety...Przechodniu,
módl się, by wśród kwiatów nie było
pokrzyw ani węża. Chłopcy mocniej obejmują
wtulone w ich objęcia ciała walczące z sensem
tego gestu coraz niepewniej i bezsilniej.
Spojrzyj śmiało w oczy samotnych jeszcze
dziewcząt - te z otwartymi śnią oczami
jakieś filmowe melodramy i chłopca
dla nich znajdziesz pewnie pośród plakatów
gwiazd filmowych: papierowy portret chłopca
z czupryną afro, w bluzie texas, częstujący
się marlboro...Złudzeń cena na przekazach
comiesięcznych wyda się żałośnie mała.
Polski kryzys to są takie alimenty
za nieznajomośc cnót rozumu. Cena seansów
ideowych co szły serialem i w kolorze
na modę "jeża". Zajeżoną dyktaturą
sadzące figi na nawożonych gadką polach.
Cóż, obrodziły ponad miarę, jak wszystko
co się z wiatrem siało. Nie ugór został
a pustynia. Nowych trzeba lat czterdzieści,
by dojść do ziemi obiecanej. Potrzebny mąż
opatrznościowy na pełny etat. Boże! - znów
potrzeba nam Mojżesza, którego w Polsce
brak lub nadmiar. Czuwasz? Czuwaj.
Widzę ciemność. Głupiejemy. Zasypiamy.
Ukradkiem
badać "Puls" nam przyszło, i nie wiadomo,
kto tu lekarzem a kto chorym. Wyciskanie
starych pryszczy, nakłuwanie starych wrzodów,
po chrześcijańsku, po semicku...Czy Żyd zawinił?
Czy doktory Wiecznego Rzymu?...Może
Sobieski? Poniatowski? Bór-Komorowski?
Może Kuroń? Może Pietrzak, Michnikowski?
Albo ten wiecznie za plecami, zawsze bez twarzy,
i zdolny bardzo, do wszystkiego, pomocnik
wszelkiej władzy - Piszczyk?
W krew
swojej matki ja nie wnikam. Synagogalny
śpiew kantora huczący nadal w starych
murach czas zatrzymuje. Tora pisana znów
popiołem. Każdy miał naród swą golgotę.
Bronił języka swoim ciałem. Ciekawym Żyda,
bo go z kawałów tylko znałem. Z Biblii, Singera,
Kanowicza, i z opowieści pokolenia spod znaku
wojny-holokaustu. Z pamięci wyławiam wiersz
Norwida - "Żydom Polskim". Komu przymiotnik
ten przeszkadza. On nie ujmuje, on dopełnia.
Tłumaczy, jedna, dopowiada do poznanego
to nieznane co było wcześniej.Więc zostało
w tym, co jest teraz.
Wszystko nas tworzy i formuje.
Szukam, i w sobie szukam Żyda, świadomym
będąc, pewnym będąc, że nie zawinił Żyd
czy Niemiec za ślady jego tak znikome. Wiem,
że zawinił tutaj człowiek. Ten nie chciał
łączyć tylko dzielić, lecz dzielić tak,
by pozostawić wszystko - sobie. Dopóki
myśl się nadal wzdryga, że chlebem naszym
Ciało Żyda - myśl nierozdzielna z sakramentem,
klękanie będzie tylko gestem, modlitwa tylko
manifestem, a wiara - pustą deklinacją
imienia Pana bez ojczyzny. Ewangelia będzie
legendą Palestyny. Chrześcijanin
w swoim kraju z Boga uczynł bożka
na swym progu , i groził wszystkim owym
krzyżem. Krzyż miał pojednać. Nie zabijać.

Ukradkiem "Puls" nam przyszło badać...
Oglądać "Przedświt" w sennej porze
przy drzwiach zamkniętych, za kotarą
na okna szczelnie zaciągnietej; znajome
myśli z drukiem wiązać, rysować w mroku
znane twarze, by ze zmarszczki wróżyć
proces, wpadkę, podwyżkę lub ustawę
w majestacie swego prawa bezprawie
ustanawiające. I mocniej biła krew
w ojczyźnie, gdzie krew to pieniądz,
pieniądz - woda.
"Kulturę" znać to
obowiązek tam, gdzie minister każdym
gestem chłopa obraża i smolarza. Każdym
słowem wzbudza grymas. Za którego
wstydzi się nawet Liga Kobiet. "Kulturę" znać
to obowiązek tam, gdzie kultura zna tylko
mundur i "judaszka", i samogonu woń
braterską. Machniesz ręką, że "paryska"...
Znaczy, że "europejska". Myśmy ze wspólnego
szczepu, naukę tworzyliśmy razem. W Paryżu
Urban nie rozminąłby się z karierą, zostałby
gwiazdą kabaretu, pierwszym aktorem.
Został błaznem i zamiast Legii Honorowej
za zdrowy śmiech i cięty dowcip - papugi
rolę wziął i pensję. Z rolą żołnierskie dyrdymały,
wiadomo, że jak moździerz ciężkie. Papuga
w sam raz na koszary - tam kawały zawsze
słucha się na baczność i dlatego pomylić
łatwo je z raportem. Tam - znaczy w Polsce
czyli nigdzie. Kraj zamorski Guliwera.
"Kulturę" znać to obowiązek, by wykształcenie
zyskać pełne i jeden tego jest mankament,
że wokół przemądrzałe niemowlęta będą
moczyły każdą sprawę balkonowym swawoleniem
i ględzeniem. Jesteś skazany na samotność. Los
filozofa, los poety co pod chorągwią lecz nie
z pieluch idzie, gdzie niebo rozpościera wonny
aksamit. Błam tej woni na drzewcu dźwiga
swego cienia i w pochodzie do Wieczności (w tym
miejscu dekadent pisze - do Nicości) idzie bez
grosza, bez wawrzynu, bez skargi, prośby,
bez zdziwienia, idzie głęboko zamyślony
nad tym co mija co spostrzega, czyniąc uwagi
z Panem Bogiem, z pliszką i z kundlem wyliniałym;
bo każdy swoją dźwiga mądrość. Ten boso,
tamten na bułanym, inny na "czterech", lub
na czołgu...Albo bez spodni, jak Don Juan.
Do mądrości nie zawsze dotrzesz samochodem.
Czasem jak owe łachmaniarki, kładąc pod głowę
swój tobołek, przeżyjesz chwile nawiedzenia,
i dla tej jednej, niespodzianej, tej jednej chwili
rozjaśnienia dźwigasz na plecach taki ciężar
przez długie lata. Cierpliwością się zwycięża
opór materii. Dowodem tego ewolucja.
Lekceważąc przywilej swego wyniesienia,
sprzeniewierzeni własnej myśli, wpadamy w wir
zniecierpliwienia, w powietrzną trąbę rewolucji
rwąc tkanę Czasu, tkankę cierpliwie budowaną,
dla której tylko Czas lekarzem. Tak zamiast
w przód - o most zerwany się cofamy płacąc
zmarnowanym Czasem. Człowiek to pomnik
cierpliwości całej Przyrody. Rozum zawdzięcza
cierpliwości swojej własnej. Człowiekiem
jesteś łachmaniarko, śpiąca na ławce w wielkim
mieście, czy z konieczności, czy z wyboru...
Że posiadasz pamięć, wolę, ludzkiej rodziny
jesteś cząstką. Tobie poświęcam ten poemat.
Życiem nigdy, równani zawsze tylko śmiercią,
porzućmy raz na zawsze mity o ziemskim raju
w obliczu Twoim - łachmaniarko. Łachman
twój wart jest epopei bardziej niż srebrny lis
i toga, nie mniej niż mundur i kapelusz.
Że byłaś matką czy kochanką - pewnie - że
plotka nie oszczędza. Któż pamięta,
że jeździłaś białym "fordem" za kordon obcy
ideowo w dniach czujności i budowy
najprawdziwszej wieży Babel. Nie miałaś
złudzeń patrząc na żelbet i na cegły
spajane żywcem z ludzkim ciałem, niczym
w obrzędzie totemicznym, gdzie bóstwem
czaszka objedzona. Pragnęłaś żyć nie życiem
woła, co jeśli pada to w zaprzęgu, na zagonie
ogarniętym przez nieboskłon, a gdy chwalony
to za kości - bo smaczny bywa z niego rosół.
Nieboskłon -
jak to się zlewa słowo w słowie. Jeśli w mistyczny
wpadłeś zachwyt, domaluj sobie jeszcze dworek
z pękniętą krokwią, jednym skrzydłem w tej
ruinie ocalałym, a na zabitych drzwiach deskami
powieś tablicę: Z A B Y T E K. Niżej - tablicę
drugą przybij, i tu masz więcej do wyboru: KLUB,
BIBLIOTEKA, lecz najtrafniej P G R zgrabnie
wyliteruj. Pod niebem wokół czarna ziemia -
państwowa rola, czarna dola. Twoje są poty i
zmartwienia, po zysk i plony idź do Sejmu;
na twoją prośbę wyda ustawę o pogodzie
na pięć czy ile tam chcesz lat. W młodości
swojej łachmaniarka dokładnie lata swe liczyła,
bo znała czasu wąski przedział na urodę i
pragnienia. Łachmaniarka - nomen omen, że
społecznie ruchliwa była, że aktywna w klasowej
walce, w narodowym pierwsza froncie, przez
dyrektora nagradzana, u boku szefa wyjeżdżała
hen - na saksy, gdzie wyzysk ścigał się z rozpustą,
gdzie Kain dybał na Kaina o cuchnący fałszem dolar.
Przodownica pewnie była zaszczepiona przeciw
wściekliźnie i odporna na pokusy i na gnicie, lecz
jak baba - nieodporna na pończoszki i kożuszki;
łachmaniarka - jednym słowem, na saksy wybierała
się po ciuszki, cieszące oko każdej damy. Jak
kaprysiła - nie do wiary! - lecz że chodliwy to
był towar, nic nie traciła. Wprost przeciwnie.
Ją dyrektor, ona pilnowała dyrektora, wypełniając
ewangeliczne przykazanie, by brat dbał o brata
swego. Biedak przegrał i cnót klasowych nie
dochował. Zamiast czcić, czuwać - sabotował.
Zmieniła szefa na elitarny departament, uczulony
na turystyczne krajobrazy, gdzie w planie choćby
jedna palma a dookoła ciepłe morze. Tam, jak
w bajce, strzała dopadła ją amora - bożek
niczego sobie, owszem, przystojny, śniady,
z greckim nosem, rzekłbyś rodzony korsykanin,
gdybyś nie słyszał mazurzenia, kiedy rozmarzał
się o Polszcze, i kiedy grzecnie ją całował. Lecz
kiedy stawał się niegrzeczny - on milczał a tęskniła
ona.
Miłość - nie ma nic nad to dla kobiety. Alfa i
omega życia. Oczekiwanie na religię ciała. Coś
więcej ponad samczy podziw. Bezustanne
obecności potwierdzanie dusza przy duszy.
Czas wyboru na spotkanie, w którym ofiarować
trzeba wszystko i wszystko przyjąć. Zło i dobro
- z wiarą że zło się zwalczy wspólnie. Co kto
poskąpił i co ukrył, tego mu braknie w ważnej
chwili. Z tego co miał - w dwójnasób straci.
Miłość dziwną się rządzi ekonomią, z niczego
daje i pomnaża, albo roztrwoni co zebrane
nie ubożejąc nigdy sama. Każda wartość
w niej się odmienia i nabiera mocy, i bywa -
stawi znak równania pomiędzy sędzią a zabójcą,
między bankierem a żebrakiem. Wiem, bo
kochałem. Gdy zapragnąłem mieć - płakałem
jak dziecko które chce mieć księżyc. Szkoda oczu
i soli która oczy zżera. Daremne chcenie. Masz
tylko to co masz w spojrzeniu. Obraz. Chcesz,
pal przy nim świece i się oddawaj zachwyceniu.
Nie chcesz - zajmij się uprawą chmielu. Koi
pragnienie, chłodzi i sprowadza sen.
Łachmaniarka wroga ludu na jawie pokochała,
o czym nie wiedział lud ni kat, a wiedział tylko
tajny wywiad.
Tu się zaczęło przesłuchanie,
lecz nie wiedział żaden esbek, że przesłuchanie
zakochanego serca należy tylko do poety; ale
taki rzadko tam bywał na etacie. Służba zbyt
odpowiedzialna. Poeta zawsze odwalał chałupnictwo,
nie dlatego, by był takim domatorem, głównie dlatego
że gadułą. Bezczelnym i nieposkromionym, a w gadce
zawsze coś się wypsnie, co zamącić może w głowie.
W tychże czasach każdy wieszcz stawał się hipo-
- hondrykiem, co mądrze gadał tylko z ścianą,
a pajacował poza domem. Przykładem Bryll i
Woroszylski. Łachmaniara znała tylko Broniewskiego
jako danie podstawowe, a deserowo - "Gęś Zieloną".
Lecz co za deser - palce lizać! Taki jak kucharz. Mistrz
Ildefons gęsinę śmiechem faszerował, bo kiedy
trzeźwiał to zieleniał - wszędy gęsina na urzędzie...
Nic dziwnego, że w końcu dostał niestrawności i
bredził coś o jakimś iźmie... W słowniku szukaj
medycyny, tak ciężkie kończą się choroby.
Łachmaniarka była zdrowa kiedy przyszła do Urzędu
Prostowania Wszelkich Pionów; na postawione tam
pytania odpowiadała krótko - gówno. Dla wyjaśnienia
tutaj dodam, że pytania stawiano zawsze w formie
zarzutów albo groźby.
Kobieta gdy pokocha -
o serce się upomni w rzeźni, bo o kochanka jest
zazdrosna. Cóż władza od niej może chcieć, gdy
miłość to dla niej dziś jedyna władza. Nie darowali,
oskarzyli o szpiegostwo, znaleźli ciuchy - doszedł
wyzysk. Gorszego nic nad kapitalizm! Z wrogiem
ludu paktowanie. Chciała więc zrujnować przemysł
odzieżowy, tekstylny, galanterię, słowem cały handel
RWPG, zachwiała całą ekonomią planowaną z takim
trudem...
Planowanie jest najwyższą teraz sztuką:
np. dzisiaj słońce oznaczało będzie księżyc; jutro
pięć planowaną wartość osiem, a pojutrze będzie zero.
Dzisiaj kłamstwo będzie znaczyło prawdę świętą, jutro
już będzie zająknieniem, a pojutrze - zwykłym
ordynarnym łgarstwem. Chytry majstersztyk, genialne
wielkie czarowanie bliskie hipnozy. Czuje się czarta
w tej zabawie. Z przodownicą właśnie tak się zabawiano;
sąd kapturowy, stos opinii...Wszyscy się jakoś obłowili
na tej sprawie. I ona nieźle zarobiła - dziesięć latek
medytacji. Wyszła wcześniej, lecz nie ze szczęścia się
rozpiła. Raczej za straconym szczęściem. Rajem stała
później się melina. Dom pechowców i bankrutów.
Bractwo złamanych serc, kalekich dusz, złamanych
nosów. Wyspa skarbów Hugo i Dostojewskiego.
Dobry bimber
ma w sobie rozum jego twórcy. Ale taki, który język
rozwiązuje nawet umarłym i stąd nazwany "Chuch
denata" - tylko taki może przymiotnik nosić świetny.
Ten każdemu przynosił ulgę już po setce. Łachmaniarka
matkowała tam niezgułom i ofermom, takim samobójcom
- co to z własnej ręki nie umieli nawet zginąć. Ci nazywali
ją mateńką, jako gdy trzeba przytuliła czterdziestocztero
letnie dziecko, albo jak ojciec przysoliła dłonią, spojrzeniem,
ciężkim słowem. Nim wysłuchała - najpierw nakarmiła, potem
kieliszki dwa stawiała, bo jak twierdziła - spirytusem dobrze
przemywać rany duszy.
Wiem ja dobrze, jakie dziś modne
są krucjaty przeciwko różnym alkoholom i zła godzina
je dopadła - trzynasta - cóż godzina trefna, ostatnia
która będzie trzeźwa z tych które czas na doby dzielą.
Trzynasta bije - jest okazja! bo okazja rządową dana ci
literą uczyni z ciebie jeśliś pijak - pijaka zdyscyplinowanego;
pijesz tylko po trzynastej, nigdy przed nią. Pożytek cudny
z tej ustawy zrozumiesz wówczas dostatecznie, kiedy ustawa
nowa wejdzie - picie jest prawne po toaście - przed
karane będzie surowo w trybie przyspieszonym.
Kraj
z przepisów tworząc świętą księgę, religię ustaw, paragrafów,
zasłużył bodaj choć na kaca. U łachmianiarki na melinie
nie było godzin. W tychże czasach wychowywano konsekwetnie
- w pracy, do pracy, pracą, praca. Piło się po katolicku -
na imieninach i przy święcie. Dziś pije ateistycznie, naukowo,
dziś zwyczajnie i po prostu pije się przy własnym stole
po trzynastej. Zaklęta liczba, jak w kabale. Trzynasta tworzy
nowy dogmat i traktuje chorobę według nowych reguł,
chorobie wszakże obojętnych; zmieniono papier na receptę,
godziny przyjęć i lekarza - pacjent jak cierpiał nadal cierpi.
Nie cierpieli ci, co przychodzili do meliny "u mateńki". Tu
kieliszek podawany był na sercu. Na lekarstwo czasem ważna
jest podstawka. Lekarz eliksir zna, klienci znają się na szkle
i szkiełkach, jednym słowem na kryształkach.Serce "mateńki"
to był kryształ. Oszlifowany po mistrzowsku przez najlepszego
w świecie mistrza; nazywał się on pospolicie, bo mistrzem tym
to było - życie.
Co kryje się pod jednym słowem, by pojąć,
zajmijmy się, ot tak po drodze, badaniem struktury kryształów.
Wspomniany kryształ dzwonił bardzo melodyjnie i refleksy
ciepłe rzucał tak - że go brałeś za poduszkę i pierzynę;
na dłoni pachniał i zachwycał. Jeśliś pragnął, rosił się jak
szklanka wodą, którą w spieczone lałeś usta. Kryształ,
jak każdy w świecie diament sprowadzał marzycieli i włóczęgów.
Dobrze rozumiał to milicjant, właśnie on jeden, dzielnicowy.
Nie powiem - kochał łachmaniarkę - faktem, że długie z nią
rozmowy wiódł. Pytał, na przykład: czy był Sznurek albo
Tabletka, i spokojny - mając od niej potwierdzenie, na żonę
sobie ponarzekał, na służbowe swoje buty. On jeden wiedział,
że melina oazą była samobójców, i każdy dzień spędzony
tutaj dawał szansę na przeżycie bez szpitala, bez aresztu.
Bywało, spędzał u niej dzień swój wolny, i "Chuch Denata"
wolno sącząc słuchał głosów nie z tego świata. Denaci
czuli przed nim respekt i też jak dzieci szanowali, bo chłop
miał poczciwe serce. Kryształ, choć nieobrobiony, odbijał
twarze w zimnym blasku trochę za ostro; gęby zawsze
winowate, z piętnem jakiegoś paragrafu, ale żywe, ale
własne. Czuli ochronę tego miejsca, wspólnotę podług ról
i losów, jakie przypadły im w udziale, w cieniu zawieszonego
gdzieś munduru, w świetle kielicha, stołu i "mateńki",
przychylającej wszystkim nieba.
Życie nie skąpi paradoksów;
rozumieć mistrza jest sztuką pojmowania wszelkich
przeciwieństw.. Tych rzeczywistych i pozornych. Szkoda
stworzonej tak harmonii, bo milicjant z przywilejów swych
skorzystał. Inny pan nastał i porządki. Dla meliny i jej gości
nie miał właściwego zrozumienia. Podskoczyła statystyka w
rybryce "zgony i przestępstwa". Mateńka, rozumiejąc
trudnośi naszej gospodarki, stare po domach łachy zbiera,
za kompaniję wróble mając, skrzydlatą bandę aferzystów,
szarą czeredę darmozjadów i plotkarek. Kontemplując
wśród krzaków biust dostojny Boya, wysłuchałem całej
historii łachmaniarki nie jak wścibski Boy-dedektyw;
przypadkiem zgoła słów świergotliwych niemy i niegodny
świadek.
Nędza ukryła jej kobiecość., wynosząc wielkie
człowieczeństwo, taki - nie inne. Widzący ciebie, niechaj
powstrzyma prędki osąd, aby sam nie był osądzony.
Niechaj zrozumie bogactwo losów, niech pojmie równość
prawdziwą, równość nieludzką grosza i złotej sztaby
z sejfu.Taka jest równość naszych czynów - czy podejmie,
czy się powstrzyma od nich człowiek - może żałować
strony obie takiej decyzji. Stojąc przed nią, przed
łachmaniarką, bądź dyskretny; ławka jest przecież
dla niej domem, miejscem spoczynku; więc podziwiaj
wartość dywanów na wystawach także i z takiej
perspektywy. Pomyśl o tym, ile przedmiotów zbędnych
bywa dla tego życia, co biżuterię, kosmetyki odrzuciło -
dla pudełka, tekturowego pudełeczka. Czasem podobnie
czynią dzieci, na słomkę rower zamieniając, z której
mydlana bańka sfruwa. Że kolorowa - to jest ważne!
Dla łachmaniarki - mocny, byle cały karton rolę szafy
spełnia; czasem poduszki, stołu albo krzesła. Darmowy
problem, pełny komfort dla tych, co tak chcą właśnie
mieszkać, i nie chcą wygód w domu starców. Tu jest
sedno, bo właśnie tu jest sprawiedliwość - w tym
przypadku. Spróbuj, weź go, zamień na fotel wiklinowy
- usłyszysz - nie, nie płacz - przekleństwo. Narzuciłeś
swoją wolę, spętałeś całe jej jestestwo. Skrzywdziłeś
bardziej niż pomogłeś. Okradłeś z siły, gdyż wielką siłą
bywa nędza. Ona swój kościół ma, swój obrzęd,
w którym święcone sam dociekaj. Nie płosz, nie ględź
na swą modłę; przy ławce śpiącej nieco zwolnij
i przechodź kładąc, co uważasz. Sam bywa, groszem
też nie śmierdzisz. Czy wtedy za nędzarza się uważasz?

c.d.n.

Opublikowano

Łachmaniarka???pewnie tak, wróciłem do tamtego czasu i odnajduje się w nim, ale pańskiej łagodności, dystansu nie podzielam....dla mnie to czas rządów Bestii.
Sądzi Pan ,że Łachmaniarki już nie ma,a Bestia zniknęła??
Czekam na dalszy ciąg, przeczytam z zainteresowaniem,ten fragment biorę do ulubionych.

Opublikowano

Szubka.;
zamieszczanie poematu w dobie komputera to straceńczy pomysł - ale jeśli mam tak cierpliwych czytelników, mam coraz mniej oporów i wątpliwości...pozdrawiam Cię - MUFKO i życzę wytrwania...ukłony - :) J.S

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Może trochę krótsze kawałki, Jacku, bo muszę robić przerwy na polewanie.
wezmę to sobie Stefanie do serca, ale przed końcem roku chciabym zakończyć edytowanie poematu...sporo jeszcze zostało, a przed Tobą najsmaczniejsze jeszcze fragmenta...i polewaj na zdrowie! bo ja takoż trzymam szklanicę! :)) J.S
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Może trochę krótsze kawałki, Jacku, bo muszę robić przerwy na polewanie.
wezmę o sobie Stefanie do serca, ale przed końcem roku chciabym zakończyć edytowanie poematu...sporo jeszcze zostało, a przed Tobą najsmaczniejsze jeszcze fragmenta...i polewaj na zdrowie! bo ja takoż trzymam szklanicę! :)) J.S
Wiwat poezja!

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • - Komendancie! - Jegora przeszyło déjà vu.   Tym razem Jegor zbudził się wiele raźniej, wiedział też od początku, że przemawia do niego Bartłomiej. Skołował się jednak, gdy rozejżał się wokół. Byli w obozie przy wraku, było już południe. Wokół niego leżało kilka ciał, to byli wyznaczeni przez niego wartownicy, leżał tam też Ekim. Zwrócił pytający wzrok na Bartłomieja.    - Rano znaleźliśmy was nieprzytomnych. Powróciliśmy do obozu, nosząc was na zmianę, uff, to nie było łatwe, jeszcze z uzbrojeniem i bagażem… Nikt inny się póki co nie wybudził, ale skoro Komendant dał radę, to jest nadzieja na…    -  Nie. Wątpię, że dadzą radę. Mi ktoś w tym pomógł… chyba… Nie pamiętam już. Jak sytuacja w obozie?   - Woda jest na wyczerpaniu, starczy nam do jutrzejszego ranka. Pochód i ciągła praca w tartaku skutecznie wysuszyły nasze zapasy.   - W takim razie nie ma co zwlekać, ruszamy znów do miasta. Nie mamy wyjścia, cokolwiek na nas w tej puszczy czycha, dorwie nas tak czy siak. Weźmiemy kilka pustych beczek, ile ich mamy? Osiem? Biorę trzydziestu dwóch ludzi, jedna beczka na dwie osoby, reszta na straży, w drodze powrotnej się wymienią rolami, ja poprowadzę jako nawigator. Ty Bartłomieju zostań i pilnuj obozu, wrócimy jeszcze przed północą.   - Trzydziestu dwóch ludzi? To trzecia część tego ilu nam zostało… A jeśli odjąć tych, co jeszcze kurują się na statku, to prawie połowa. Damy radę się obronić, jeśli wybudzą się i ruszą na nas Sepentrionowie?   - Nie wybudzą się, a nawet jeśli, to słuchaj mnie teraz uważnie, mam plan jak zapobiec rzezi. Zrób to jak tylko wyruszę z moją ekipą.   Przygotowania nie trwały długo, gdyż nie było czasu do zmarnowania. Grupa wyposażyła się tylko w sztylety i ruszyła w stronę ruin miasta. Beczki ciążyły im, dłonie drętwiały, lecz Jegor nie zezwalał na postój. Zatrzymali się dopiero w połowie drogi, gdy wycieńczeni rozbitkowie opadli już kompletnie z sił, wtedy nastąpiła pierwsza zamiana. Do miasta dotarli zanim jeszcze zaczęło się ściemniać, mimo to, na ulicach pod listowiem panował półmrok, nikt bowiem nie nakręcił mechanizmu na wieży. Pochód był więc naprawdę błyskawiczny. Rozstawili się kręgiem wokół studni. Mosiężny kołowrót trzeba było nieco rozruszać, do jego operowania potrzebne były cztery osoby, każda więc czwórka pokolei napełniała swoją beczkę. Tyle dobrego, że przy całym trudzie w poruszeniu maszyną, nagroda była współmierna do wysiłku. By zalać beczkę w pełni, potrzebne było zaledwie jedno wiadro. Gdy je wciągnięto, wszyscy pojęli czemu kołowrót pracuje z taką trudnością, było doprawdy przeogromne!   Podczas gdy jego towarzysze zajmowali się uzupełnianiem zapasów, Jegor wywędrował w głąb metropolii. Odwiedził budynek, w którego izbie znajdował się fresk królowej Melinoë, to bez wątpienia jej twarz widział w majakach, nieopodal obozu Sepentrionów. Bezskutecznie próbował wgryźć się w arkana wyryte na ścianie, bariera językowa była nie do przeskoczenia. Zauważył jednak szczegół, który ówcześnie był przeoczył tuż przed śmiercią Heinrocha. W rogu, przy suficie pomieszczenia wisiało pod kątem małe, krągłe lustereczko. Było zbyt małe, by można się było w nim przejrzeć, zdawało się też być uformowane na wzór soczewki skupiającej. Ataman rozejrzał się jeszcze po ppmieszczeniu, w poszukiwaniu poszlak, które dalej mogły się gdzieś w okolicy skrywać. Okazało się, iż w rogu przeciwnym do lustereczka, ciągnie nię przez podłogę mała szczelina. Wyglądała ona jak drobny tunel, ciągnący się do ukrytego pod podłogą pomieszczenia. Jegor przebadał wszędy izbę, próbował naciskać dłońmi na ściany, obmacywał na pozór dziwnie wyglądające, umieszczone w murach cegły. Nic nie dawało skutku. Przegrzebał jednak jeszcze trochę fragmentów potrzaskanych mebli. Okazało się, iż pod jedną ze stert dech, które niegdyś były wystawnym szeregiek półek, ukrywał się postrzępiony właz, za którym ciągnęły się schody do ziejącej czernią piwnicy. Jegor na szybko wykonał z pęku spróchniałych desek i kawałka tkaniny oderwanej od swej koszuli, prowizoryczne łuczywo, skrzesił krzemieniem ognia i ruszył w głąb ukrytego pomieszczenia. Kamienne stopnie schodów utrzymały się w zadowalającej kondycji, mimo to Jegor zachiwał ostrożność przy schodzeniu. Łuczywo dawało światło o znikomym zasięgu, z oddali mieniły się tylko składowane w podziemnych, dziurawych skrzyniach stosty kolorowych klejnotów, trzymał więc się kurczowo ścian pomieszczenia. Zdawało się być ono podobnej wielkości, co jego górny odpowiednik. Dotarł w końcu do kolejnego przejawu technicznego geniuszu starożytnych budowniczych. Mianowicie rój ogromnych zwierciadeł wisiaj przed jego oczami, na mosiężnych stelarzach. Zwierciadła zapewniały dyskrerny pogląd, na wnętrze budynku i jego otoczenie. Był to cały system luster, o nie mniejszej zawiłości, niż soczewkowy mechanizm z wieży. Tu również znajdowało się kilka mosiężnych korb, po których przekręceniu zmieniał się obraz widoczny w zwierciadle. W ten sposób przesiasujący tu urzędnik mógł mieć wgląd na cały rozległy krąg miasta. Jegor testował po kolei różne ustawienia obrazu, w pewnym momencie natrafił na widok, którego nie kojarzył ze swoich wędrówek między alejkami. Był to ziemny lejek ze sporawym budynkiem na jego dnie. Jeden z obrazów ukazał mu również mosiężną bramę, nie tą jednak, którą tu wszedł, ta była zamknięta. Ataman dostał więc w ręce dodatkowe loszlaki, które mogły pomóc w rozwiązaniu zagadki miasta. Wracając na plac główny, zobaczył, że jego podkomendni kończą już wypełniać beczki.    - Gdy już skończycie, ruszcie do obozu beze, ja chcę się jeszcze trochę rozejrzeć po mieście. Tu jest mój kompas, dam radę wrócić bez niego. Pod żadnym pozorem mnie nie szukajcie.    Po tych słowach podążył ulicą, prowadzącą na południe. Była to prawdopodobnie główna aleja, ciągnęła się od północnej bramy, przez główny plac, aż do, jak się za chwilę miało okazać, bramy południowej. Mosiężne wrota były zaryglowane, Jegor posiłował się z nimi. Jego siła ponownie okazała się być większa od upartości rygla, brama więc staneła otworem. Za nią ciągnęły się ślady zanikającej już starożytnej, kamiennej ścieżki. Przez większość drogi trakt ten prowadził Jegora w linii prostej, u schyłku zaczął się z wolna zwijać w schodzącą w dół kotliny spiralę. Drzewa drastycznie się przerzedziły, na dnie dnie kotliny nie było już ich wcale, trudno było się też doszukać kęp traw. Zerknąwszy w niebo, Jegor ustalił, iż wieczór chyli się ku końcowi, towarzysze powinni zostawić go daleko w tyle. Tej nocy była pełnia, Księżyc wisiał w całej swej okazałości. W kotlinie, w miejscu drzew, wznosiło się coś innego. Było to nic innego jak ponure cmentarzysko starożytnych. Na jego środku wzniesione zostało mauzoleum, stylem architektury przypominało ono gmachy wzniesione w sercu miasta, bogate więc było w rozmaite zdobienia. Bez wątpienia był to grobowiec spoczywających monarchiń. Wnętrze mauzoleum wypełnione było w całości ciemnością. Liczne pajęczyny zdobiły każdy kąt licznych pomieszczeń, a pośrodku każdego z nich umiejscowione były sarkofagi, a na nich wyryte starożytnym pismem imiona władczyń. Pod tymi kamiennymi płytami spoczywały członkinie długiej dynastii, władającej miastem przez jeszcze dłuższe wieki. U schyłku korytarza, znajdowała się komnata, której wejście zasunięte było kamiennym blokiem. Jegor domyślił się, iż napis na szczycie zabarykadowanego przejścia musiał brzmieć Melinoë. Czerń omiotła szczelinę wejścia do mauzoleum, na zewnątrz panowała już noc. Tylko nikły snop srebrzystego światła rozpraszał się wewnątrz, pozwalając dostrzec choć kontury pomieszczeń. Po stopach Jegora przewiał chłód, uchylił wzrok, między szparami kamiennego bloku przeciskała się sinawa mgła. Wiła się jak zwierzę w konwulsji, po czym jej wicie splątywały się ze sobą, tworząc coraz większe kłęby.    - Welesie… coś ty wpuścił do Ludzkiego Świata - wymamrotał do siebie pod nosem.   Rzucił się biegiem ku wyjściu. Nie oglądał się, bowiem za plecami znów słyszał ten przeraźliwie łagodny śpiew, tak groteskowy w obliczu grozy, jaka panowała wokół. Starał się nie baczyć na niego, skupiał się na wsłuchiwaniu w chaotyczny stukot, jaki wywoływały podczas biegu jego buty. Dyszał jak człowiek walczący o własne życie, bo uświadomił sobie, że ma to właśnie miejsce. Echo jego sapania wracało do jego uszu, choć nie był już pewien, czy dech był rzeczywiście jego, nie znalazł w sobie odwagi, by sprawdzić, czy to ktoś inny dyszy mu na kark. Echo zamilkło, gdy wybiegł z budynku, on jednak dyszał dalej, nie zatrzymując się, wspinając na coraz wyższe kręgi spirali. Wtedy to zwrócił głowę na nekropolię, była tam ta kobieta z fresku, ta, która nawiedziła go pod obozem Sepentrionów. Przyspieszył biegu, gdy nikczemna postać wyzbyła się swojej ludzkiej formy i stopniowo waporyzowała. Sina chmura wspinała się na skróty, po zboczu, przecinając w poprzek kręgi spirali. Pojął wtedy, że ludzka jest tylko jej powłoka, natomiast wewnątrz czyhało bluźniercze wynaturzenie. Jegor był już na szczycie, biegł ile sił w nogach, czasem potykał się o wystające z drogi kamienie, lecz w adrenalinie szybko łapał na powrót równowagę. Gdy przebiegał przez bramę, nawet jej nie próbował za sobą zaryglować, wiedział, że kobieta przeniknie przez nią pod postacią mgły. Wpędził między zabudowania, próbował zgubić pościg między zawiłymi alejami, było to jednak bezskuteczne. Mgła wciąż i wciąż podążała za nim. W pewnym momencie upiorna postać zmaterializowała się przed nim. Jegor wyhamował gwałtownie nogami, upadł na ziemię, próbując zawrócić. Wpatrywał się w królową miasta tylko przez ułamek sekundy, jej diadem przywodził mu kształtem księżycowy sierp. Zza uchylonych z lekka warg, nieśmiało wyglądały błyszczące alabastrem kły, ponętny uśmiech obnażył ich niespotykaną wśród rodzaju ludzkiego długość. Wtedy dotarło do niego echo słów, jakie usłyszał z ust sennego przewodnika.    - Na Welesa, ja się tu przecie z wąpierzem mierzę! - powiedział do siebie w myślach - Podobni sobie mogą się przemóc, wiem co już muszę zrobić.   Porwał się z ziemi i mknął ku głównej alei. Wypadł przez północną bramę, biegł dalej w kierunku, na który prosto się ona otwierała. Do wieży na skarpie.   Mgła sunęła, lejąc się między pniami. Jegor zaczął już utykać ze zmęczenia, gdy przed jego twarzą pojawiła się ociemniała, szara ściana skarpy. Wicie mgły gładziły go już po kostkach, a on wykorzystywał każdy rąbek pozostałej w ciele siły, by tylko dotrzeć do kresu swego planu. Teraz mógł swobodniej biec, miał do dyspozycji kilka metrów bez roślinnej szerokości. Gdy ściana uchyliła się już dla niego wystarczająco, dał susa, łapiąc się dłońmi kamienistej krawędzi, zabujał się, wykorzystując ciężar własnego ciała i wturlał się na podwyższenie. Wystrzelił jak z napiętej cięciwy, gdy jego ciało przestało się obracać na trawie. Próbował zaoszczędzić sobie w ten sposób jak najwięcej siły i zwiększyć dystans między sobą a mgłą. Na niewiele to się zdało, mgła szybko nadrobiła dystans, wspinając się bez wysiłku po skalnej ścianie.   Wieża odcinała się na tle srebrzystej poświaty pełni księżycowej. Jegor przeskakiwał ze stopnia na stopień schodów, mgła sunęła za nim. Atramentowa ciemność wypełniała wnętrze wieżowego walca, Jegor tak naprawdę, dzięki instynktowi i dobrej pamięci uniknął ogromnej szpary w schodach. Mgła natomiast nie zwróciła na szczelinę najmniejszej uwagi, sunęła dalej za Halyjczykiem. Ataman wbiegł już na taras, obszedł go i prężnie pokonał szczeble drabiny. Stanął w izbie, próbował przypomnieć sobie instrukcje, jakie objaśniał mu profesor Heinrich kilka dni temu. Kręcił jedną, drugą korbą dla pewności, na to już nie było jednak czasu, mgła wlewała się do izby. Jegor więc postawił na desperacki krok, wybił szybę jednego z okien i usiadł na ramie. Wspinał się na dach, gdy mackowate członki mgły oplatały jego łydkę. Wyrwał się ostatkiem sił i stanął pod zwierciadłem, a przed atamanem wyłoniła się postać kobiety, bladej królowej Melinoë. Krok po kroku wąpierzyca zbliżała się do mężczyzny. Wtedy też wiatr się rychło wzmógł, a z niebios poczęły niemrawo opadać krople deszczu z zasłaniających powoli coraz większą połać nieba chmur, Jegor nie mógł dłużej zwlekać. I gdyby ktoś widział teraz to wszystko, mógłby pomyśleć, że to już dla atamana koniec, tak jednak nie było. Ataman chwycił za krawędzie sterczącego na czubku wieży zwierciadła i obrócił jego paszczę wprost na ciało upiorzycy. W izbie z mosiężnym cylindrem zdążył skoordynować jedynie soczewkę, teraz jednak zwierciadło w jego rozwartych ramionach raziło Melinoë niczym innym, jak zogniskowanymi promieniami Słońca, którymi karmił się Księżyc, tak jak wąpierz, który karmi się ludzką żywotnością.    Okropny, nieludzki syk dotarł do uszu Jegora, ciało upiornej królowej oplatywały coraz gęstsze języki żywego ognia. Wypadła poza krawędź dachu wieży, i niczym rzucona w przepaść pochodnia, ulatywała w czarną otchłań. Gdy jej ciało legło w rosnące u stóp wieży źdźbła trawy, rozproszyło się w popiół. Został po niej tylko złoty diadem z platynowym zdobieniem w kształcie księżyca.   Jegor powrócił do izby wymęczony jak po tygodniach wiosłowania. Złożył się pod ścianą i zasnął, tym razem spokojny, że rankiem się rozbudzi. Niebo zaczęło się na powrót rozpogadzać.   Powrócił przed południem do obozu. Zastał go w radosnym gwarze, wszyscy koili pragnienie świeżo uzupełnioną wodą. Ku radości Jegora, w całym tym tłoku plątał się też Ekim, rozpromieniony po długim śnie. Gdy rozbitkowie spostrzegli atamana, wznieśli huczny okrzyk.   - Gdzie byłeś Komendancie? - krzyczał Bartłomiej - Całą noc czekaliśmy w zniecierpliwieniu, jeszcze te błyski na wieży. Myśleliśmy, że będzie burza, ale się wtem się rozpogodziło.   - Daj odpocząć, wkrótce wszystkim opowiem. Czy zrobiłeś wszystko to, co ci kazałem przed wyprawą?   - Tak jest, wszystko zgodnie z instrukcjami.   - Na Tengri! Cóż to takiego? Ominęło mnie coś? - wtrącił się w rozmowę Ekim.   - Chodźmy na statek - zaproponował Jegor - wszystko się tam wyjaśni.   Podpłynęli do galery tratewką, wspięli się po drabinie, ciągnącej się po bakburcie. Remonty na statku jeszcze nie ruszyły, w całym tym zawirowaniu przygotowano do niego dopiero małą garstkę materiałów. Część rannych zdążyła się już wykurować, pozostałych przeniesiono na plażę. Jegor, Bartłomiej i Ekim zeszli pod pokład. To co tam znaleźli wprawiło Ekima w niemałą konsternację. Bowiem do ław, przy wiosłach, przykuci byli zdradzieccy Sepentrionowie, z pułkownikiem Michaiłem Zajcewem na czele, którzy dopiero co się wybudzili i byli w nie mniejszym szoku niż Ekim.    - Co to ma wszystko znaczyć?! - wrzeszczał zachlapujący podłogę śliną Zajcew.   - Jak to co? Za zdradę należy się kara. Brakuje nam ludzi, a potrzebujemy, by ktoś wprawiał galerę w ruch. Powiosłujecie sobie trochę, tylko w przeciwieństwie do nas, wbrew własnej woli - i Jegor po tych słowach zalał Sepentrionów gromkim śmiechem.   * * *   Dwa tygodnie później, reszta rannych doszła już do zdrowia i prace nad odrestaurowaniem galery szły pełną parą. Ogromna część materiałów była już gotowa, należało je już tylko umieścić w odpowiednich miejscach. Szczęściem zdolności budownicze Halyjczyków przeskoczyły oczekiwania Ekima, temu po kolejnych dwóch tygodniach wspólnej i dobrze zorganizowanej pracy galera była już gotowa. Wyrobili się na dzień przed pełnią, mieli więc wolną dobę poświęconą na świętowanie. W tym czasie też zaniesiono na pokład skarby z ruin miasta. W wieczór odpłynięcia, Ekim wraz z Jegorem wyruszyli do wieży na skarpie. Ekim był urodzonym matematykiem, temu nie miał problemu z ustawieniem soczewki i zwierciadła tak, by uchwyciło promień uciekającego Księżyca z pewnym opóźnieniem. Gdy powrócili na plażę, ciemność zapadła, a dno otaczających wyspę wód poczęło fosforyzować na mieliznach. Zwodowali statek tam, gdzie wciąż panowała ciemność i podążali dalej, wiosłując wzdłuż atramentowego szlaku. Po nieco ponad miesiącu, byli nareszcie wolni.   Gdy dotarli już do stepowych brzegów, rozładowali skarby i sprzedali łajbę, wraz z Sepentriońską załogą, z powrotem w buduńskie ręce. W tawernie dowiedzieli się, która to wyspa uwięziła ich w swe sidła. Zwała się ona Wyspą Burzową, nazwę zawdzięczała nader często panującym wokół niej sztormom. Żeglarze Morza Wewnętrznego opowiadali o niej niestworzone legendy, większość jednak opiewała, iż nikt nigdy jeszcze z tej wyspy nie powrócił. Wyspa była przez wieki omijana z dala, choć nierzadko się zdarzało, iż sztormy chwytały nieuważne statki i spychały je ku okolicznym skałom. Po tym jak załoga Jegora Wyspę Burzową opuściła, częstotliwość sztormów w tamtej części morza drastycznie spadła. Lęk przed wyspą jednak pozostał.
    • @Tectosmith Ulotna puenta w kolorze nieba.
    • @Leszczym Michał, Twoje pisanie ma potencjał terapeutyczny i idzie to w obydwie strony dla czytających i dla Ciebie. Trzymaj się cieplutko.
    • - Oko... - Jeju - dar. - A pokojowo Joko paraduje. - - Joko!  
    • O, co; - Baobaba typ? Pyta;  - Babo, a bo co?  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...