Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

/poemat dygresyjny - rok 1985/




Miasto deszczem nasycone
wygrzewa swój dostojny kamień. Promień słońca
wysokie ceny tego lata osiąga na targowych
placach. Innego złota nie pragną nawet
łachmaniarki na ławkach śpiące,
wśród tobołków związanych sznurkiem.
Z jakim lękiem przechodzą obok młode pary;
czy srebrny blask zmierzwionych włosów
zmieszany z chłodną mokrą ziemią
w pamięci budzi twarze matek? Dziewczęta
zatapiają wzrok w bukiety...Przechodniu,
módl się, by wśród kwiatów nie było
pokrzyw ani węża. Chłopcy mocniej obejmują
wtulone w ich objęcia ciała walczące z sensem
tego gestu coraz niepewniej i bezsilniej.
Spojrzyj śmiało w oczy samotnych jeszcze
dziewcząt - te z otwartymi śnią oczami
jakieś filmowe melodramy i chłopca
dla nich znajdziesz pewnie pośród plakatów
gwiazd filmowych: papierowy portret chłopca
z czupryną afro, w bluzie texas, częstujący
się marlboro...Złudzeń cena na przekazach
comiesięcznych wyda się żałośnie mała.
Polski kryzys to są takie alimenty
za nieznajomośc cnót rozumu. Cena seansów
ideowych co szły serialem i w kolorze
na modę "jeża". Zajeżoną dyktaturą
sadzące figi na nawożonych gadką polach.
Cóż, obrodziły ponad miarę, jak wszystko
co się z wiatrem siało. Nie ugór został
a pustynia. Nowych trzeba lat czterdzieści,
by dojść do ziemi obiecanej. Potrzebny mąż
opatrznościowy na pełny etat. Boże! - znów
potrzeba nam Mojżesza, którego w Polsce
brak lub nadmiar. Czuwasz? Czuwaj.
Widzę ciemność. Głupiejemy. Zasypiamy.
Ukradkiem
badać "Puls" nam przyszło, i nie wiadomo,
kto tu lekarzem a kto chorym. Wyciskanie
starych pryszczy, nakłuwanie starych wrzodów,
po chrześcijańsku, po semicku...Czy Żyd zawinił?
Czy doktory Wiecznego Rzymu?...Może
Sobieski? Poniatowski? Bór-Komorowski?
Może Kuroń? Może Pietrzak, Michnikowski?
Albo ten wiecznie za plecami, zawsze bez twarzy,
i zdolny bardzo, do wszystkiego, pomocnik
wszelkiej władzy - Piszczyk?
W krew
swojej matki ja nie wnikam. Synagogalny
śpiew kantora huczący nadal w starych
murach czas zatrzymuje. Tora pisana znów
popiołem. Każdy miał naród swą golgotę.
Bronił języka swoim ciałem. Ciekawym Żyda,
bo go z kawałów tylko znałem. Z Biblii, Singera,
Kanowicza, i z opowieści pokolenia spod znaku
wojny-holokaustu. Z pamięci wyławiam wiersz
Norwida - "Żydom Polskim". Komu przymiotnik
ten przeszkadza. On nie ujmuje, on dopełnia.
Tłumaczy, jedna, dopowiada do poznanego
to nieznane co było wcześniej.Więc zostało
w tym, co jest teraz.
Wszystko nas tworzy i formuje.
Szukam, i w sobie szukam Żyda, świadomym
będąc, pewnym będąc, że nie zawinił Żyd
czy Niemiec za ślady jego tak znikome. Wiem,
że zawinił tutaj człowiek. Ten nie chciał
łączyć tylko dzielić, lecz dzielić tak,
by pozostawić wszystko - sobie. Dopóki
myśl się nadal wzdryga, że chlebem naszym
Ciało Żyda - myśl nierozdzielna z sakramentem,
klękanie będzie tylko gestem, modlitwa tylko
manifestem, a wiara - pustą deklinacją
imienia Pana bez ojczyzny. Ewangelia będzie
legendą Palestyny. Chrześcijanin
w swoim kraju z Boga uczynł bożka
na swym progu , i groził wszystkim owym
krzyżem. Krzyż miał pojednać. Nie zabijać.

Ukradkiem "Puls" nam przyszło badać...
Oglądać "Przedświt" w sennej porze
przy drzwiach zamkniętych, za kotarą
na okna szczelnie zaciągnietej; znajome
myśli z drukiem wiązać, rysować w mroku
znane twarze, by ze zmarszczki wróżyć
proces, wpadkę, podwyżkę lub ustawę
w majestacie swego prawa bezprawie
ustanawiające. I mocniej biła krew
w ojczyźnie, gdzie krew to pieniądz,
pieniądz - woda.
"Kulturę" znać to
obowiązek tam, gdzie minister każdym
gestem chłopa obraża i smolarza. Każdym
słowem wzbudza grymas. Za którego
wstydzi się nawet Liga Kobiet. "Kulturę" znać
to obowiązek tam, gdzie kultura zna tylko
mundur i "judaszka", i samogonu woń
braterską. Machniesz ręką, że "paryska"...
Znaczy, że "europejska". Myśmy ze wspólnego
szczepu, naukę tworzyliśmy razem. W Paryżu
Urban nie rozminąłby się z karierą, zostałby
gwiazdą kabaretu, pierwszym aktorem.
Został błaznem i zamiast Legii Honorowej
za zdrowy śmiech i cięty dowcip - papugi
rolę wziął i pensję. Z rolą żołnierskie dyrdymały,
wiadomo, że jak moździerz ciężkie. Papuga
w sam raz na koszary - tam kawały zawsze
słucha się na baczność i dlatego pomylić
łatwo je z raportem. Tam - znaczy w Polsce
czyli nigdzie. Kraj zamorski Guliwera.
"Kulturę" znać to obowiązek, by wykształcenie
zyskać pełne i jeden tego jest mankament,
że wokół przemądrzałe niemowlęta będą
moczyły każdą sprawę balkonowym swawoleniem
i ględzeniem. Jesteś skazany na samotność. Los
filozofa, los poety co pod chorągwią lecz nie
z pieluch idzie, gdzie niebo rozpościera wonny
aksamit. Błam tej woni na drzewcu dźwiga
swego cienia i w pochodzie do Wieczności (w tym
miejscu dekadent pisze - do Nicości) idzie bez
grosza, bez wawrzynu, bez skargi, prośby,
bez zdziwienia, idzie głęboko zamyślony
nad tym co mija co spostrzega, czyniąc uwagi
z Panem Bogiem, z pliszką i z kundlem wyliniałym;
bo każdy swoją dźwiga mądrość. Ten boso,
tamten na bułanym, inny na "czterech", lub
na czołgu...Albo bez spodni, jak Don Juan.
Do mądrości nie zawsze dotrzesz samochodem.
Czasem jak owe łachmaniarki, kładąc pod głowę
swój tobołek, przeżyjesz chwile nawiedzenia,
i dla tej jednej, niespodzianej, tej jednej chwili
rozjaśnienia dźwigasz na plecach taki ciężar
przez długie lata. Cierpliwością się zwycięża
opór materii. Dowodem tego ewolucja.
Lekceważąc przywilej swego wyniesienia,
sprzeniewierzeni własnej myśli, wpadamy w wir
zniecierpliwienia, w powietrzną trąbę rewolucji
rwąc tkanę Czasu, tkankę cierpliwie budowaną,
dla której tylko Czas lekarzem. Tak zamiast
w przód - o most zerwany się cofamy płacąc
zmarnowanym Czasem. Człowiek to pomnik
cierpliwości całej Przyrody. Rozum zawdzięcza
cierpliwości swojej własnej. Człowiekiem
jesteś łachmaniarko, śpiąca na ławce w wielkim
mieście, czy z konieczności, czy z wyboru...
Że posiadasz pamięć, wolę, ludzkiej rodziny
jesteś cząstką. Tobie poświęcam ten poemat.
Życiem nigdy, równani zawsze tylko śmiercią,
porzućmy raz na zawsze mity o ziemskim raju
w obliczu Twoim - łachmaniarko. Łachman
twój wart jest epopei bardziej niż srebrny lis
i toga, nie mniej niż mundur i kapelusz.
Że byłaś matką czy kochanką - pewnie - że
plotka nie oszczędza. Któż pamięta,
że jeździłaś białym "fordem" za kordon obcy
ideowo w dniach czujności i budowy
najprawdziwszej wieży Babel. Nie miałaś
złudzeń patrząc na żelbet i na cegły
spajane żywcem z ludzkim ciałem, niczym
w obrzędzie totemicznym, gdzie bóstwem
czaszka objedzona. Pragnęłaś żyć nie życiem
woła, co jeśli pada to w zaprzęgu, na zagonie
ogarniętym przez nieboskłon, a gdy chwalony
to za kości - bo smaczny bywa z niego rosół.
Nieboskłon -
jak to się zlewa słowo w słowie. Jeśli w mistyczny
wpadłeś zachwyt, domaluj sobie jeszcze dworek
z pękniętą krokwią, jednym skrzydłem w tej
ruinie ocalałym, a na zabitych drzwiach deskami
powieś tablicę: Z A B Y T E K. Niżej - tablicę
drugą przybij, i tu masz więcej do wyboru: KLUB,
BIBLIOTEKA, lecz najtrafniej P G R zgrabnie
wyliteruj. Pod niebem wokół czarna ziemia -
państwowa rola, czarna dola. Twoje są poty i
zmartwienia, po zysk i plony idź do Sejmu;
na twoją prośbę wyda ustawę o pogodzie
na pięć czy ile tam chcesz lat. W młodości
swojej łachmaniarka dokładnie lata swe liczyła,
bo znała czasu wąski przedział na urodę i
pragnienia. Łachmaniarka - nomen omen, że
społecznie ruchliwa była, że aktywna w klasowej
walce, w narodowym pierwsza froncie, przez
dyrektora nagradzana, u boku szefa wyjeżdżała
hen - na saksy, gdzie wyzysk ścigał się z rozpustą,
gdzie Kain dybał na Kaina o cuchnący fałszem dolar.
Przodownica pewnie była zaszczepiona przeciw
wściekliźnie i odporna na pokusy i na gnicie, lecz
jak baba - nieodporna na pończoszki i kożuszki;
łachmaniarka - jednym słowem, na saksy wybierała
się po ciuszki, cieszące oko każdej damy. Jak
kaprysiła - nie do wiary! - lecz że chodliwy to
był towar, nic nie traciła. Wprost przeciwnie.
Ją dyrektor, ona pilnowała dyrektora, wypełniając
ewangeliczne przykazanie, by brat dbał o brata
swego. Biedak przegrał i cnót klasowych nie
dochował. Zamiast czcić, czuwać - sabotował.
Zmieniła szefa na elitarny departament, uczulony
na turystyczne krajobrazy, gdzie w planie choćby
jedna palma a dookoła ciepłe morze. Tam, jak
w bajce, strzała dopadła ją amora - bożek
niczego sobie, owszem, przystojny, śniady,
z greckim nosem, rzekłbyś rodzony korsykanin,
gdybyś nie słyszał mazurzenia, kiedy rozmarzał
się o Polszcze, i kiedy grzecnie ją całował. Lecz
kiedy stawał się niegrzeczny - on milczał a tęskniła
ona.
Miłość - nie ma nic nad to dla kobiety. Alfa i
omega życia. Oczekiwanie na religię ciała. Coś
więcej ponad samczy podziw. Bezustanne
obecności potwierdzanie dusza przy duszy.
Czas wyboru na spotkanie, w którym ofiarować
trzeba wszystko i wszystko przyjąć. Zło i dobro
- z wiarą że zło się zwalczy wspólnie. Co kto
poskąpił i co ukrył, tego mu braknie w ważnej
chwili. Z tego co miał - w dwójnasób straci.
Miłość dziwną się rządzi ekonomią, z niczego
daje i pomnaża, albo roztrwoni co zebrane
nie ubożejąc nigdy sama. Każda wartość
w niej się odmienia i nabiera mocy, i bywa -
stawi znak równania pomiędzy sędzią a zabójcą,
między bankierem a żebrakiem. Wiem, bo
kochałem. Gdy zapragnąłem mieć - płakałem
jak dziecko które chce mieć księżyc. Szkoda oczu
i soli która oczy zżera. Daremne chcenie. Masz
tylko to co masz w spojrzeniu. Obraz. Chcesz,
pal przy nim świece i się oddawaj zachwyceniu.
Nie chcesz - zajmij się uprawą chmielu. Koi
pragnienie, chłodzi i sprowadza sen.
Łachmaniarka wroga ludu na jawie pokochała,
o czym nie wiedział lud ni kat, a wiedział tylko
tajny wywiad.
Tu się zaczęło przesłuchanie,
lecz nie wiedział żaden esbek, że przesłuchanie
zakochanego serca należy tylko do poety; ale
taki rzadko tam bywał na etacie. Służba zbyt
odpowiedzialna. Poeta zawsze odwalał chałupnictwo,
nie dlatego, by był takim domatorem, głównie dlatego
że gadułą. Bezczelnym i nieposkromionym, a w gadce
zawsze coś się wypsnie, co zamącić może w głowie.
W tychże czasach każdy wieszcz stawał się hipo-
- hondrykiem, co mądrze gadał tylko z ścianą,
a pajacował poza domem. Przykładem Bryll i
Woroszylski. Łachmaniara znała tylko Broniewskiego
jako danie podstawowe, a deserowo - "Gęś Zieloną".
Lecz co za deser - palce lizać! Taki jak kucharz. Mistrz
Ildefons gęsinę śmiechem faszerował, bo kiedy
trzeźwiał to zieleniał - wszędy gęsina na urzędzie...
Nic dziwnego, że w końcu dostał niestrawności i
bredził coś o jakimś iźmie... W słowniku szukaj
medycyny, tak ciężkie kończą się choroby.
Łachmaniarka była zdrowa kiedy przyszła do Urzędu
Prostowania Wszelkich Pionów; na postawione tam
pytania odpowiadała krótko - gówno. Dla wyjaśnienia
tutaj dodam, że pytania stawiano zawsze w formie
zarzutów albo groźby.
Kobieta gdy pokocha -
o serce się upomni w rzeźni, bo o kochanka jest
zazdrosna. Cóż władza od niej może chcieć, gdy
miłość to dla niej dziś jedyna władza. Nie darowali,
oskarzyli o szpiegostwo, znaleźli ciuchy - doszedł
wyzysk. Gorszego nic nad kapitalizm! Z wrogiem
ludu paktowanie. Chciała więc zrujnować przemysł
odzieżowy, tekstylny, galanterię, słowem cały handel
RWPG, zachwiała całą ekonomią planowaną z takim
trudem...
Planowanie jest najwyższą teraz sztuką:
np. dzisiaj słońce oznaczało będzie księżyc; jutro
pięć planowaną wartość osiem, a pojutrze będzie zero.
Dzisiaj kłamstwo będzie znaczyło prawdę świętą, jutro
już będzie zająknieniem, a pojutrze - zwykłym
ordynarnym łgarstwem. Chytry majstersztyk, genialne
wielkie czarowanie bliskie hipnozy. Czuje się czarta
w tej zabawie. Z przodownicą właśnie tak się zabawiano;
sąd kapturowy, stos opinii...Wszyscy się jakoś obłowili
na tej sprawie. I ona nieźle zarobiła - dziesięć latek
medytacji. Wyszła wcześniej, lecz nie ze szczęścia się
rozpiła. Raczej za straconym szczęściem. Rajem stała
później się melina. Dom pechowców i bankrutów.
Bractwo złamanych serc, kalekich dusz, złamanych
nosów. Wyspa skarbów Hugo i Dostojewskiego.
Dobry bimber
ma w sobie rozum jego twórcy. Ale taki, który język
rozwiązuje nawet umarłym i stąd nazwany "Chuch
denata" - tylko taki może przymiotnik nosić świetny.
Ten każdemu przynosił ulgę już po setce. Łachmaniarka
matkowała tam niezgułom i ofermom, takim samobójcom
- co to z własnej ręki nie umieli nawet zginąć. Ci nazywali
ją mateńką, jako gdy trzeba przytuliła czterdziestocztero
letnie dziecko, albo jak ojciec przysoliła dłonią, spojrzeniem,
ciężkim słowem. Nim wysłuchała - najpierw nakarmiła, potem
kieliszki dwa stawiała, bo jak twierdziła - spirytusem dobrze
przemywać rany duszy.
Wiem ja dobrze, jakie dziś modne
są krucjaty przeciwko różnym alkoholom i zła godzina
je dopadła - trzynasta - cóż godzina trefna, ostatnia
która będzie trzeźwa z tych które czas na doby dzielą.
Trzynasta bije - jest okazja! bo okazja rządową dana ci
literą uczyni z ciebie jeśliś pijak - pijaka zdyscyplinowanego;
pijesz tylko po trzynastej, nigdy przed nią. Pożytek cudny
z tej ustawy zrozumiesz wówczas dostatecznie, kiedy ustawa
nowa wejdzie - picie jest prawne po toaście - przed
karane będzie surowo w trybie przyspieszonym.
Kraj
z przepisów tworząc świętą księgę, religię ustaw, paragrafów,
zasłużył bodaj choć na kaca. U łachmianiarki na melinie
nie było godzin. W tychże czasach wychowywano konsekwetnie
- w pracy, do pracy, pracą, praca. Piło się po katolicku -
na imieninach i przy święcie. Dziś pije ateistycznie, naukowo,
dziś zwyczajnie i po prostu pije się przy własnym stole
po trzynastej. Zaklęta liczba, jak w kabale. Trzynasta tworzy
nowy dogmat i traktuje chorobę według nowych reguł,
chorobie wszakże obojętnych; zmieniono papier na receptę,
godziny przyjęć i lekarza - pacjent jak cierpiał nadal cierpi.
Nie cierpieli ci, co przychodzili do meliny "u mateńki". Tu
kieliszek podawany był na sercu. Na lekarstwo czasem ważna
jest podstawka. Lekarz eliksir zna, klienci znają się na szkle
i szkiełkach, jednym słowem na kryształkach.Serce "mateńki"
to był kryształ. Oszlifowany po mistrzowsku przez najlepszego
w świecie mistrza; nazywał się on pospolicie, bo mistrzem tym
to było - życie.
Co kryje się pod jednym słowem, by pojąć,
zajmijmy się, ot tak po drodze, badaniem struktury kryształów.
Wspomniany kryształ dzwonił bardzo melodyjnie i refleksy
ciepłe rzucał tak - że go brałeś za poduszkę i pierzynę;
na dłoni pachniał i zachwycał. Jeśliś pragnął, rosił się jak
szklanka wodą, którą w spieczone lałeś usta. Kryształ,
jak każdy w świecie diament sprowadzał marzycieli i włóczęgów.
Dobrze rozumiał to milicjant, właśnie on jeden, dzielnicowy.
Nie powiem - kochał łachmaniarkę - faktem, że długie z nią
rozmowy wiódł. Pytał, na przykład: czy był Sznurek albo
Tabletka, i spokojny - mając od niej potwierdzenie, na żonę
sobie ponarzekał, na służbowe swoje buty. On jeden wiedział,
że melina oazą była samobójców, i każdy dzień spędzony
tutaj dawał szansę na przeżycie bez szpitala, bez aresztu.
Bywało, spędzał u niej dzień swój wolny, i "Chuch Denata"
wolno sącząc słuchał głosów nie z tego świata. Denaci
czuli przed nim respekt i też jak dzieci szanowali, bo chłop
miał poczciwe serce. Kryształ, choć nieobrobiony, odbijał
twarze w zimnym blasku trochę za ostro; gęby zawsze
winowate, z piętnem jakiegoś paragrafu, ale żywe, ale
własne. Czuli ochronę tego miejsca, wspólnotę podług ról
i losów, jakie przypadły im w udziale, w cieniu zawieszonego
gdzieś munduru, w świetle kielicha, stołu i "mateńki",
przychylającej wszystkim nieba.
Życie nie skąpi paradoksów;
rozumieć mistrza jest sztuką pojmowania wszelkich
przeciwieństw.. Tych rzeczywistych i pozornych. Szkoda
stworzonej tak harmonii, bo milicjant z przywilejów swych
skorzystał. Inny pan nastał i porządki. Dla meliny i jej gości
nie miał właściwego zrozumienia. Podskoczyła statystyka w
rybryce "zgony i przestępstwa". Mateńka, rozumiejąc
trudnośi naszej gospodarki, stare po domach łachy zbiera,
za kompaniję wróble mając, skrzydlatą bandę aferzystów,
szarą czeredę darmozjadów i plotkarek. Kontemplując
wśród krzaków biust dostojny Boya, wysłuchałem całej
historii łachmaniarki nie jak wścibski Boy-dedektyw;
przypadkiem zgoła słów świergotliwych niemy i niegodny
świadek.
Nędza ukryła jej kobiecość., wynosząc wielkie
człowieczeństwo, taki - nie inne. Widzący ciebie, niechaj
powstrzyma prędki osąd, aby sam nie był osądzony.
Niechaj zrozumie bogactwo losów, niech pojmie równość
prawdziwą, równość nieludzką grosza i złotej sztaby
z sejfu.Taka jest równość naszych czynów - czy podejmie,
czy się powstrzyma od nich człowiek - może żałować
strony obie takiej decyzji. Stojąc przed nią, przed
łachmaniarką, bądź dyskretny; ławka jest przecież
dla niej domem, miejscem spoczynku; więc podziwiaj
wartość dywanów na wystawach także i z takiej
perspektywy. Pomyśl o tym, ile przedmiotów zbędnych
bywa dla tego życia, co biżuterię, kosmetyki odrzuciło -
dla pudełka, tekturowego pudełeczka. Czasem podobnie
czynią dzieci, na słomkę rower zamieniając, z której
mydlana bańka sfruwa. Że kolorowa - to jest ważne!
Dla łachmaniarki - mocny, byle cały karton rolę szafy
spełnia; czasem poduszki, stołu albo krzesła. Darmowy
problem, pełny komfort dla tych, co tak chcą właśnie
mieszkać, i nie chcą wygód w domu starców. Tu jest
sedno, bo właśnie tu jest sprawiedliwość - w tym
przypadku. Spróbuj, weź go, zamień na fotel wiklinowy
- usłyszysz - nie, nie płacz - przekleństwo. Narzuciłeś
swoją wolę, spętałeś całe jej jestestwo. Skrzywdziłeś
bardziej niż pomogłeś. Okradłeś z siły, gdyż wielką siłą
bywa nędza. Ona swój kościół ma, swój obrzęd,
w którym święcone sam dociekaj. Nie płosz, nie ględź
na swą modłę; przy ławce śpiącej nieco zwolnij
i przechodź kładąc, co uważasz. Sam bywa, groszem
też nie śmierdzisz. Czy wtedy za nędzarza się uważasz?

c.d.n.

Opublikowano

Łachmaniarka???pewnie tak, wróciłem do tamtego czasu i odnajduje się w nim, ale pańskiej łagodności, dystansu nie podzielam....dla mnie to czas rządów Bestii.
Sądzi Pan ,że Łachmaniarki już nie ma,a Bestia zniknęła??
Czekam na dalszy ciąg, przeczytam z zainteresowaniem,ten fragment biorę do ulubionych.

Opublikowano

Szubka.;
zamieszczanie poematu w dobie komputera to straceńczy pomysł - ale jeśli mam tak cierpliwych czytelników, mam coraz mniej oporów i wątpliwości...pozdrawiam Cię - MUFKO i życzę wytrwania...ukłony - :) J.S

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Może trochę krótsze kawałki, Jacku, bo muszę robić przerwy na polewanie.
wezmę to sobie Stefanie do serca, ale przed końcem roku chciabym zakończyć edytowanie poematu...sporo jeszcze zostało, a przed Tobą najsmaczniejsze jeszcze fragmenta...i polewaj na zdrowie! bo ja takoż trzymam szklanicę! :)) J.S
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Może trochę krótsze kawałki, Jacku, bo muszę robić przerwy na polewanie.
wezmę o sobie Stefanie do serca, ale przed końcem roku chciabym zakończyć edytowanie poematu...sporo jeszcze zostało, a przed Tobą najsmaczniejsze jeszcze fragmenta...i polewaj na zdrowie! bo ja takoż trzymam szklanicę! :)) J.S
Wiwat poezja!

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...