Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Świat inny niż nasz cz.4


Rekomendowane odpowiedzi

Po kilku minutach Javier przerwał ciszę.
-Przepraszam… - szepnął.
-Nie ma sprawy… - odburknęła Ines. „Tak, jasne… nic się nie stało, jakiś typ nas obserwuje, jadę z nieznajomym, nie wiem gdzie jestem, ani dokąd zmierzam, ale wszystko jest w najlepszym porządku” – dopowiedziała w myślach.
Michałow zatrzymał konia.
-Czemu stoimy?
Javier nie odpowiedział. Ines podjechała do niego i ujrzała przyczynę postoju. Zaparło jej dech w piersiach. Stali na wzniesieniu, w dole znajdowało się piękne miasto. Zachodzące słońce oświetlało budynki, które zdawały się świecić własnym światłem. Dziewczyna dostrzegła, że miasto jest otoczone murem, w którym znajdowały się cztery bramy, z południa, wschodu, zachodu i północy. Do każdej z nich prowadziła droga wykładana brukiem. Tylko brama wschodnia stała otworem. Wjazdu do miasta pilnowali dwaj strażnicy. Panna Smith dostrzegała na środku miasta rynek. Tłoczyli się na nim ludzie, lecz na środku stał tylko samotnie jeden człowiek. To wokół niego tłoczył się lud.
-Yokko, jedziemy!
Klacz ruszyła stępem w kierunku miasta.
-Co ty wyprawiasz? – spytał zdziwiony Javier.
Yokko zaczęła galopować.
-Nie wiem! – odkrzyknęła.
Były coraz bliżej, klacz przeczuwała co dziewczyna chce zrobić. Strażnicy zagrodzili im dalszą drogę. Wierzchowiec nie zwolnił. Dwaj mężczyźni skrzyżowali swoje halabardy.
-Z drogi!!! – krzyknęła Ines.
-Stać! – odkrzyknął jeden ze strażników.
Było już za późno, aby się zatrzymać. Mężczyźni padli na ziemię, a Yokko przeskoczyła nad nimi. Wjechały do miasta. Już od bramy widać rynek. Klacz minęła tawernę „pod połamanym wiatrakiem”, kilka małych sklepików oraz kowala. Podjechała do placu. Ines nie zsiadła z Yokko. Siedząc na jej grzbiecie miała większe pole widzenia. Na środku rynku stał mężczyzna. Ubrany był w same łachmany. Na plecach miał kołczan pełen strzał. W lewej ręce trzymał łuk. Na prawej zaś siedział sokół. Gruba rękawica chroniła mężczyznę przed szponami ptaka.
-Czy tego oto tutaj mężczyznę zna ktokolwiek z obecnych? – pytanie zadał mały, gruby człowiek stojący po prawej stornie placu.
-Nikt? A zatem, nie widzę dla ciebie ratunku łotrze i zostaniesz powieszony.
-Jak tak można? – szepnęła dziewczyna stojąca obok Yokko. Ines spojrzała na nią.
-A co się stało?
Nieznajoma odgarnęła swoje prawie złote włosy z twarzy i szepnęła:
-Podobno zabił kogoś, ale nikt w to nie wierzy. Mówią, że nie było żadnych świadków, powiadają, że ten tam – wskazała na skazańca – jest szaleńcem. Podobno zwie się Adam…
Ines spojrzała na mężczyznę. On także spojrzał na nią. Skinął głową. Dziewczyna dostrzegła, że ludzie rozstępują się, aby zrobić miejsce dla skazańca, który miał za chwilę zawisnąć na szubienicy. Miejsce wykonania wyroku znajdowało się na rynku. Kilka metrów od Ines i Yokko. Klacz zarżała.
-Galopem na podest – krzyknęła dziewczyna.
W kilkanaście sekund znalazły się na podwyższeniu.
-Stać! – krzyknęła panna Smith.
Ludzie zaczęli szeptać między sobą. Dziewczyna nie słyszała wszystkiego, ale kilka urywanych zdań doszło jej uszu.
-Kto to?
-Kto ją zaprosił?
-Czego chce?
-…tę klacz?
-… nawiedzona…
-…obca… wtrąca się…
-…intruz… rodzina?
-…kochanka?
-Cisza!!! – krzyknął niski mężczyzna, który wydał wyrok śmierci. – Jestem burmistrzem tego miasta – rzekł, jakby miało to coś wyjaśnić.
-Znam tego człowieka, on nie zawinił niczemu o co go posądzacie – krzyknęła Ines.
-Co ty też wygadujesz? Przecież nie wiesz nawet gdzie był dwa dni temu! – głos należał do jeźdźca, który pojawił się od strony południowej.
-A ty skąd możesz wiedzieć?
-…czarodziej…
-… pustelnik…
-Cisza! – tym razem krzyknął nowoprzybyły.
Tłum natychmiast ucichł.
-Burmistrzu, wierz mi, że człowiek ten nie uczynił niczego złego – zwierzchnik miasta skinął głową. – A teraz, pozwólcie ze mną. – Słowa te skierowane były do Ines i Adama. Dziewczyna spojrzała na swego ukochanego. Podszedł do niej.
-Hej…
-Witaj… - szepnął Adam i wsiadł na Yokko, sadowiąc się za Ines.
-Kolejny ciężar – mruknęła niezadowolona klacz.
-Yokko! Zamilcz! – skarcił klacz nieznajomy.
W odpowiedzi klacz zarżała gniewnie. Ludzie przestraszeni usuwali im się z drogi. Nowy przyjaciel zmierzał wprost do tawerny, którą Yokko wraz z Ines mijały pędząc na rynek. Wtem na drodze pojawił się młodzieniec.
-Panie, panie! Znaleźliśmy go!
-Dobra robota, wiesz gdzie przyprowadzić?
Chłopak skinął głową.
Ines spojrzała zdziwiona na mężczyznę. Jego długie, rude włosy powiewały, choć wiatru nie było.
-Jak to możliwe?
-Moja droga, wszystkiego dowiesz się w swoim czasie, a teraz czas na odpoczynek. Hej! Ty! – pokazywał w kierunku parobka, który stał nieopodal tawerny - Zaprowadź nasze konie do stajni, wyczyść je i nakarm.
Chłop skinął głową i sięgnął po wodze. Zsiedli z wierzchowców i weszli do tawerny.
-Już po zachodzie słońca, najwyższy czas udać się na spoczynek.
-Ale… - zaczęła dziewczyna.
-Zamknij się – syknął Adam.
Do panny Smith podeszła starsza pani, ubrana w biały fartuch.
-Panienko, proszę za mną.
Ines nie miała wyboru. Ruszyła za kobietą, weszły po schodach na pierwsze piętro. Mijając mężczyzn na dole czuła się jak w ZOO. „Tak jakby nigdy kobiety nie widzieli…”
Staruszka zatrzymała się przy pierwszych drzwiach.
-Proszę, proszę się rozgościć.
-Dziękuję. – odparła Ines i weszła do środka. To co ujrzała wcale nie zachęciło jej do rozgoszczenia się. Pokój był mały i ciasny. Pod oknem stało łóżko, wchodząc do pomieszczenia zaraz po prawej stała szafka, na której znajdowała się miednica pełna wody. Więcej mebli nie było. Dziewczyna weszła do środka i zamknęła drzwi. Okazało się, że za nimi czaiła się niespodzianka. Stało tam krzesło, a na nim siedział…

*

Smukła postać przedzierała się przez leśny gąszcz. Długi, brunatny płaszcz zaczepiał się o liczne krzaki jeżyn. Wśród drzew panował nieprzenikniony mrok. Wszelkie zwierzęta umknęły przed czającym się złem. Wszędzie wokół cisza… tylko szelest odzienia podróżnika. Dostrzegłszy coś na ziemi postać zatrzymuje się i schyla, aby obejrzeć znalezisko.
Fruuu… strzała utkwiła w pobliskim drzewie. Wędrowiec pochwycił przedmiot i zaczął biec. W borze zaryczał niedźwiedź. Nadbiegał z przeciwnej strony niż uciekający. Ten natomiast wiedząc, że zwierze jest blisko, nie zląkł się i ani na chwilę nie zwalniał. Postać wybiegła na skraj leśnej polany. Po chwili ukazał się na niej także i niedźwiedź.
Podróżnik przystanął i zagwizdał przeciągle. Zwierzę biegło w kierunku samotnej postaci. W oczach bestii czaiła się wściekłość i strach. Gdy dobiegła do wędrowca okrążyła go, a ten wskoczył na jej grzbiet. Wtem polanę zalał blask, a z prawej strony wyłonił się dorodny biały jeleń, król lasu. Niedźwiedź natychmiast ruszył w głąb lasu, aby uciec przed rogaczem. Albinos ruszył za zbiegami, lecz nagle coś go spłoszyło. Przystanął i zastrzygł uszami. Warczenie dobiegające z jego lewej strony nie wróżyły niczego dobrego. Władca boru chciał uciec w las, zapominając o podróżniku i niedźwiedziu, lecz nie zdążył. Wilkołak wyskoczył z gąszczu i zaatakował rogacza.

*

Przez łąkę płynie rzeczka, piaszczysty brzeg zachęca do położenia się. Samotna wierzba szumi swymi liśćmi, woda szemrze swoją piosenkę, wysokie trawy szepczą najnowsze wieści. Wśród takiego krajobrazu, nad brzegiem ruczaju odpoczywa młody mężczyzna. Leżąc spogląda na linię horyzontu. Co chwilę wzrok jego przenosi się na leniwie płynące chmury.
Z zamyślenia wyrywa go widok zbliżającego się stworzenia. Nie potrafi stwierdzić co to za zwierzę, jest zbyt daleko. Postanawia nie przejmować się obecnością zwierze. „To miał być Kustor, a on raczej nie będzie zwierzęciem”. Jeszcze raz spojrzał na stworzenie, które zadziwiająco szybko znalazło się nad rzeczką. Młody człowiek spoglądał właśnie na dorodny bizon.
-Co się gapisz? – krzyknął w kierunku stworzenia.
-Jam jest Kustor…
-No nie… znowu coś paranormalnego?
-Wsiadaj, musimy jechać
Mężczyzna odgarnął długie, blond włosy z oczu i przyjrzał się swemu „wierzchowcowi”. Dostrzegł na jego grzbiecie siodło. „Chociaż nie spadnę z tej gadającej krowy”.
-Nie jestem krową! – krzyknął, jak dotąd cierpliwy zwierz.
-Dobra, dobra…
Blondyn przeszedł przez rzeczkę i zbliżył się do Kustora. Popatrzył na niego spod byka i wsiadł na grzbiet. Bizon ruszył powoli w kierunku skąd przyszedł.
-Jak ma się do ciebie zwracać, synu Adama?
-Najlepiej w ogóle – odparł arogancko.
Wtem orzeł uderzył go szponami w głowę i znów wzniósł się w przestworza.
-A to za co? – krzyknął człowiek.
-Za żywota – mruknął jakiś głos.
-A ty kto?
-Twoja pchła – i zaczęła się śmiać.
-Tego to już za wiele… - zaczął narzekać blondyn.
-Chyba dla nas… a wiedziałeś, że masz wszy w pępku? Hih… - odparła pchła.
-Ej! A ty gdzie patrzysz!
-Daj mu spokój, przecież wiem, że ma na imię Fabian. Nie jest przyzwyczajonych do - jak on to zwie – zjawisk paranormalnych – rzekł spokojnie bizon.
Pchła już nic więcej nie powiedziała i udała się na spoczynek wśród w sierści Kustora.
-Dokąd zmierzamy?
-Dowiesz się gdy dotrzemy, a teraz bądź łaskaw nie odzywać się. Może nie obudzisz naszego małego przyjaciela.

*

Młodzieniec kierował się na południowy-zachód, do Wielkiego Kanionu. Właśnie tam według legend i podań ludowych mieszkał najmądrzejszy zwierz na całym świecie. Złoty Jednorożec, Ristan. Odnalezienie go nie jest najtrudniejszym czynem. Wielu ludzi, elfów i innych stworzeń widziało Ristana, lecz nie wielu z nich wracało z Kanionu. Jednorożec jako stworzenie idealne nie zabija, nawet w samoobronie, jednakże jako ochronę ma kapryśnego czarnoksiężnika, Magnusa. Żadna istota, która stanęła w obliczu maga, nie wydostała się z Kanionu.
Samotny młodzieniec, jadąc na swoim karym wierzchowcu usłyszał tęten kopyt.
-Jesteś tam… - szepnął do siebie i ponaglił konia do galopu. Wjeżdżając do Kanionu, zwolnił do stępu i zaczął się rozglądać wokół, szukając śladów bytności jednorożca lub maga. Niczego jednak nie dostrzegł.
Wszystko wyglądało dziewiczo. Koń zaczął się denerwować i rozglądać się na boki. Kilka kamyczków spadło z góry. Frank spojrzał w górę. Nic. Chciał zignorować to zajście, jednak na z góry dobiegł go odgłos rżenia. Spiął konia ostrogami i ruszyli galopem w poszukiwaniu drogi na górę. Frank poganiał wierzchowca nie zważając na jego zmęczenie.
-Jest! – krzyknął widząc półkę skalną, która prowadziła w górę. Gdy był w połowie drogi dostrzegł nad sobą ruch. Spojrzał i z podziwu zapomniał o oddychaniu. Dziesięć metrów nad sobą ujrzał zad jednorożca. Jego złoty ogon pozwalał się unosić letniemu wiatru.
-Dogonię cię – szepnął młodzieniec. Po tych słowach jednorożec ruszył z kopyta, a kilka kamyczków, które poruszył zaczęły spadać w dół. Frank wiedział co zaraz nastąpi. Pogonił konia do galopu. Jeśli nie zdążą czeka ich śmierć. Zdawał sobie sprawę, że półka skalna, po której się poruszali, pod ciężarem wielu kamieni mogła się zarwać. Gdy był już prawie na górze, okazało się, że brakuję sporej części drogi. Powoli wycofał konia do tyłu, aby mógł nabrać rozpędu i spiął go ostrogami, aby wydobyć z niego ostatki sił. Wierzchowiec zatrzymał się na krawędzi.
-Ej! Co to ma znaczyć? Skacz jeśli ci życie miłe.
Wycofał ponownie konia i znów rozpędzili się. Tym razem wierzchowiec skoczył, jednak tylnimi nogami nie potrafił znaleźć oparcia.
-No! Dalej!
Rumak odbił się i ruszył galopem.
-Niewiele brakowało…
Wjechali na szczyt. Frank chciał pogonić konia do galopu, jednakże ten odmówił posłuszeństwa i ani myślał o ruszaniu się gdziekolwiek. Młodzieniec został zmuszony do poruszania się na własnych nogach. Rozsiodłał rumaka, zarzucił na plecy łuk i kołczan, do pasa przypiął miecz i ruszył w kierunku, w którym uciekł Ristan. Dzień chylił się ku zachodowi. Frank przeszedł około kilometra i musiał zaniechać poszukiwań, gdyż nie widział już śladów. Usiadł przy najbliższej skale i postanowił zdrzemnąć się, aby mieć siły na dalsze poszukiwania, gdy tylko zaświta. Ściągnął płaszcz i złożywszy go, położył na nim głowę. Zasnął.
Jednakże nie dano mu było długo spać. Przebudziwszy się, usłyszał piękną muzykę. Harfy pobrzękiwały w rytm reszty instrumentów. Skoczna melodia zachęcała, do ruszenia ku jej źródłu. Frank nie widząc przeszkód postanowił odnaleźć istoty, które tak pięknie grały.

*

-Tata? – zapytała zdziwiona dziewczyna.
-Nie sądziłaś, że cię znajdę. A jednak.
-Ale…
-Chodźmy na dół, do naszych towarzyszy. Tam odbędzie się nasza pierwsza narada.
Ines nadal zaskoczona, otworzyła drzwi pomieszczenia, wyszła i zaczęła schodzić na dół po schodach. Adam spojrzał w jej oczy z tak wielką czułością, że nie wiele brakowało, a odpłynęłaby na głębiny nieświadomości.
-Ines? Ines, dobrze się czujesz? – głos nadpłynął z daleka, ale wystarczył, aby panienka powróciła do świata rzeczywistego. Teraz dopiero dostrzegła, że na sali pozostał tylko Adam, Rudzielec i barmanka.
-Tak, tato. Po prostu jestem zaskoczona.
Ojciec przytaknął.
-Kogo my tu mamy. Szanowny pan Mad a Sparrow – krzyknął na całą salę Miran.
Ojciec Ines stał już na dole. Sięgnął po sfatygowany, czarny kapelusz, zakręcił ręką nad głową i wykonał cudaczny ukłon. Prawie wszyscy zebrani wybuchnęli śmiechem. Tylko jedna postać stała nie ruchomo i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Naraz wszyscy wydali się Ines obcy.
-Skarbie, co jest? – zagadnął Miran.
Dziewczyna spojrzała z wyrzutem na ojca.
-Siadaj, wszystko ci wytłumaczymy. Marita! – zwrócił się do pięknej barmanki – Przynieś nam trzy, nie… cztery kufle najlepszego piwa i… czego napijesz się ptaszeczku? – zwrócił z tym pytaniem do Ines.
-Poproszę kubek rumu – powiedziała patrząc w kierunku Marity. – Żaden ptaszeczku… - syknęła wściekle, tak aby jej słowa usłyszał tylko Miran.
Rudzielec schował rękę pod stół i uszczypnął Ines w udo. Dziewczyna zrobiła kamienna twarz, aby reszta towarzysz nie spostrzegła zaistniałej sytuacji. W lokalu panowała złowróżbna cisza. Nikt się nie odzywał dopóki barmanka nie podała zamówionych trunków. Gdy tylko Mirana odeszła od ich stolika, do sali wszedł tajemniczy osobnik. Odziany był w długi, brunatny płaszcz, kaptur na głowie zasłaniał jego twarz. Gość mierzył nie wiele więcej niż półtora metra. Co chwilę obracał się i spoglądał na drzwi. Wyglądało na to, że czeka na kogoś lub czegoś się boi.
-Więc… mamy całą tę sytuację wyjaśnić, skoro tak to trzeba by było zacząć od samego Pihutra, ale my nie mamy tyle czasu. Ines musisz poznać prawdę. Ten mężczyzna – Miran wskazał na jej ojca – nie jest twoim ojcem.
-Jak to nie? Tato?
-On mówi prawdę… jestem ojcem…
-Nie ruszać się z miejsc! – krzyknął ów osobnik siedzący przy barze. W ręku dzierżył kij, którym mierzył do Ines.
-Ach to Ty, szlachetny Magnusie.
-W rzeczy samej.
-Na zdechłe karaluchy, czarnoksiężnik Magnus przybył zaszczycić nas swoją obecnością – rzekł „nie ojciec” Ines z niemałą ironią.
-Milcz! Gdzie jest mój Rakfioł?
-Kto to może wiedzieć? Może znudziło mu się na twoich ziemiach?
Ines spojrzała z pogardą na wszystkich zebranych. Mały starszy człowiek, stojąc przy barze i mierząc w nich laską, bredzi o jakiś Rakfiołach, których nikt nigdy na oczy nie widział. „Nie ojciec” szydzi z niego, ale nie przeczy w istnienie owego stworzenia, natomiast Adam i Miran nie zwracają w ogóle uwagi na czarnoksiężnika i wciąż popijają spokojnie piwo.
Wtem do karczmy wpadł Frank z krzykiem na ustach:
-Panie! Nie wiemy co… - urwał gdy tylko ujrzał Magnusa.
-To ty! Ty cholerny złodzieju! – z końca laski wytrysnęło czerwone światło i ugodziło młodzieńca. Ten padł jak martwy na ziemię z grymasem na twarzy.

*

-Jak to nie zapłacisz? – wykrzyknęła wściekła elfka.
-Nie dam złamanego rubla za te skórki! – odkrzyknął kupiec potrząsając jedną z dziczych skór.
-Wczoraj dawałeś za głowę dzika 10 rubli, za skórę 15, a teraz nie dasz niczego? – kupiec potrząsnął głową – A więc jeszcze się policzymy. Hej, ty – krzyknęła elfka do młodzieńca, który właśnie przechodził nieopodal.
-Tak, pani?
-Gdzie mogę znaleźć Krantora?
-Właśnie idę do wielmożnego czarodzieja, mogę panią zaprowadzić.
-Dobrze więc. Jeszcze się policzymy oszukańczy kupcze! Nigdy za darmo nie nadstawiam karku! – elfka pogroziła mężczyźnie i oddaliła się za młodzieńcem.
-Jak się nazywasz? – zagadnęła.
-Zwą mnie Frank, pani.
-Mów do mnie po imieniu.
-Ale nie znam twojego imienia, pani – odparł zakłopotany Frank.
-No tak – uśmiechnęła się – zwą mnie Yopi.
-Yopi… ładnie – młodzieniec uśmiechnął się szelmowsko. – Yopi?
-Tak?
-Dlaczego idziesz do czarodzieja? Przecież wy, elfy, nienawidzicie ich.
Nie odpowiedziała mu. Szli nadal w ciszy, aż zaszli przed gospodę, w której znajdował się czarodziej.
-Idź, ja wejdę za chwilę.
Frank spojrzał na elfkę z powątpiewaniem, lecz nic nie mówiąc wszedł do karczmy. Po chwili Yopi usłyszała krzyki i huk upadającego ciała. Szybko wyciągnęła strzałę z kołczanu, chwyciła swój łuk i napięła w oczekiwaniu na przeciwnika. Po kilku sekundach drzwi otworzyły się na całą szerokość, a naprzeciw elfki stanął Magnus.
-Witaj Yapi, przepuścisz mnie, prawda?
-Yopi! Nie.
-Ale Yopi, oni chcą mi zrobić krzywdę, a ja niczego nie zrobiłem.
-Krantor! Jesteś tam? – krzyknęła elfka w głąb pomieszczenia.
-Jestem! Dziękujemy za pomoc, bardzo dziękujemy. Magnus staje się coraz bardziej nieobliczalny…
-Miran, ty draniu! Znowu zmieniłeś imię?
-Oj, mój drogi Magnusie. Czy ty nigdy nie nauczysz się innych języków? Karantor w języku Rakfiołów oznacza przyjaciela. – Po tych słowach Magnus wybuchnął śmiechem.
-Ty? Przyjacielem? Dobry dowcip – rozejrzał się wokół i nagle krzyknął – Rowenta!
Z nieba sfrunął czarny smok. Zionął ogniem w kierunku elfki i karczmy. Yopi skoczyła naprzód i wepchnęła do pomieszczenia Mirana. Magnus korzystając z zamieszania, wskoczył na gada i wzbili się w powietrze.
-Pożar! Pożar! – ludzie na ulicach zaczęli gasić ogień, który zaczął tlić się na dachu gospody.
-Skoro jesteśmy już wszyscy, to możemy zacząć wyjaśniać całą sytuację…
-Mistrzu?
-Tak, Yopi?
-A reszta kompani?
-Masz na myśli…
Elfka kiwnęła głową.
-On udał się z wiadomością do Kustora, a nasz drugi wysłannik… cóż… jeśli przeżyje to powinien zjawić się wśród nas za kilka dni. A teraz siadajcie, moi drodzy. Czas rozpocząć naradę.
-Marita, przynieś jeszcze dwa piwa! – krzyknął Adam. Barmanka od razu przyniosła dwa trunki.
-Mistrzu?
-Tak?
-Co tu się stało?
-Frank wbiegł, dostał zaklęciem od naszego uroczego przyjaciela, a ta stojąca obok ciebie Marita pochwyciła laskę Magnusa. Stać bezbronnie nie chciał, więc postanowił uciec. A za drzwiami… psikus. Niestety, jak widać był przygotowany na ewentualne przeszkody…
Od strony baru doszedł zebranych cichy jęk. Frank powoli wstał z podłogi.
-Moja głowa… - jęknął i uśmiechnął się z grymasem bólu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

przeczytałem tylko kawałek , bo jest późno i juztrochę przysypiam...

nienaganna technika, fajny styl... fajnie piszesz...

co do treści wrócę, przeczytam i się wypowiiem...co do pomysłu tresci, fabuły itd...

pozdrawiam, i tam obok, jest taki dział dla zaawansowanych.. czesto trafiam tam na gorsze teksty...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...