Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano
historii


Rozpostarł swe skrzydła nad miastem, obłoki,
jak całun, co cały szkarłatem się zbroczył,
jak brudna chorągiew, gdy w strzępach łopoce,
jak pomnik pochodni, płonącej epoki.

Wiem, że nie był wówczas jedyny na niebie,
lecz wyszedłem przed gruz i zmrużyłem oczy
- pod ciosem skłębiony, targany za włosy
szeptał do mnie cicho w pylistym powiewie:

Też krew masz na twarzy, tatuaż zaschnięty.
Czy nie widzisz tego, że jesteśmy sami?
Umarła poezja - są wiatru odmęty

i my w takiej pustce, bez tchu rozwiewani
- raz jeszcze się skulił, znów gęsty i krępy -
Eloi, Eloi, lama sabachtani
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Dzisiaj mnie na pieszczoty wzięło, to już drugi sonet przepieszczony nieco - Bartosz wybacz...
Słowa "Eloi" trzeba czytac rozdzielając głoski - Elo - i .
Pozdrawiam Piast
Opublikowano

Bartku,
pierwsza strofa nie w twoim stylu, jakaś udziwniona, no i słowo - "zbroczył"
reszta już lepsza,
znalazłam coś dla siebie:))))

"Nie będzie więcej wierszy, przeklęty.
Czy naprawdę nie widzisz żeśmy już sami?"
to mi się podoba:)

pozdrawiam serdecznie
eva

Opublikowano

Tak to już jest jak się komediant zabiera do grania w operze... ;)
Trąci banałem i patos mu z butów wyłazi. Ech, chciałem się wziąć
za poważny temat... co też mi do łba strzeliło?

Piast: jaki sonet, człowieku? Co najwyżej wyrób soneto-podobny.
Dzięki za wytyczne, muszę dojrzeć, żeby coś z tym zrobić dalej:)
A co do "Eloi", to przecież nie będę tego pisał z myślnikiem, niech
zostanie jak jest w Biblii na papierze.

Ewa: no miło, że coś znalazłaś, heh, mimo wszystko:) Póki co
widzę, żę za wysokie jednak dla mnie progi.

Kamila: mówi się trudno, może innym razem! A patos to i ja widzę,
ale liczyłem, że przejdzie w kontekście dedykacji: Tak czy inaczej
- polecam się na przyszłość:)

Dzięki za odwiedziny, liczę na więcej, bo chce ten tekst uczynić lepszym,
a z siebie niestety póki co nie mogę nic wydobyć. Pzdr!

Opublikowano

Na konstruktywność na razie mnie nie stać, a to dlatego, że ogromnie mnie ujęło.
Zdaję sobie sprawę, że dużo w tym patosu, ale myślę, że współcześnie używamy
tego określenia zbyt pejoratywnie - dla mnie w tym wydaniu jak najbardziej na tak.

Czytałam wiersz juz 15 razy i jeszcze mi się nie znudziło, a to dobry znak.
Nie potrafię jeszcze się wypowiedzieć głębiej, ale tak czy inaczej, mnie urzekł!
pzdr.

Opublikowano

Dzięki Aniu, wobec tego dla mnie dobrym znakiem będzie twój koment:)
Ja też pisząc skubańca chciałem, by było w nim coś jeszcze oprócz patosu.
I śmiem twierdzić, że to tam jest:)

Ewo, zmiany nie nastąpią szybko, muszę chyba się z tym przespać, nie wiem.
Ale dzięki za wsparcie:) Pozdrawiam czołobitnie:)


No ludzie! Zachęcam do ostrej krytyki! Co jest w nim odrzucającego,
co marnego, co zniechęca, co zmienić?
Pzdr!

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Bartku, która kobieta po takich słowach śmiałaby pisać źle:))) kokietujesz nas, a my się dajemy:)))))

ciężko mi jakoś gładko dotykać tego wiersza, kiedy jest to słowo " zbroczył",
dużo w tym wierszu emocji, ale zastanawiam się, czy nie popadamy w paranoję... jest cos w tym wierszu, bo i ja do niego wracam... Bartku, no nie wiem, dla mnie w pierwszej strofie jest zbyt duże stężenie wielkich słów - wielkich bo pisanych sercem, ja to doceniam, dlatego nie ocenię tego wiersza obiektywnie, czekaj na wielkich tego świata;)

Ja jestem zbyt przychylna Twoim słowom i emocjom, wybacz;
pozdrawiam
eva
Opublikowano

Zgłoski dogładzic i wyszedłby pyszny sonet, aczkolwiek tytuł nic takiego nie sugeruje, zatem nie ma większego problemu.
Ja sobie to przeczytałem, hm, donośnie i czuje, że słowa maja bic jak werble - i biją. A czy górnolotnie, może, ale niech tam...
Czemu nie.
Pozdrawiam.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Podpisuję się pod Michałem. Rzeczywiście te werble biją po uszach w całym wierszu, ale ja taki patos "czuję".
Już po pierwszym czytaniu przywiódł mi na myśl Poezję Broniewskiego, a komentarz Michała tym bardziej mnie umocnił w tym skojarzeniu. ,
Bądź jak sztandar rozwiany wśród walki
Bądź jak w wichrze wzniesiona pochodnia
(...)
Ty masz werbel nam zagrać do marszu
Smagać słowem, bić pieśnią, wznieść hymnem
Opublikowano

Słowo "zbroczył" jak najbardziej tutaj współgra z całością. Mówi się o całunie zbroczonym krwią, całunie Chrystusa...
Nie ma tu nic do krytykowania - podoba się, albo nie.
Czy "cicho" zmienione na "sucho" było zamierzone, czy to pomyłka w pisowni?
Nie jest to klasyczny sonet, bo np. rymów nie ma w kwadrynach ABAB lub ABBA , ale tercyny, owszem, podchodzą.
Bartek, jeśli niektórzy mówią, że powracaja, by jeszcze przeczytać, to znaczy, że wiersz jest dobry i tak go zostaw, bo po zmianach będzie źle...

Michał pisze Ja sobie to przeczytałem, hm, donośnie i czuje, że słowa maja bic jak werble - i biją. A czy górnolotnie, może, ale niech tam... >>>

Michale, przecież sonet nie musi być zaznaczony w tytule - to typ wiersza, a jego tytuł nie musi na to wskazywać. Głoski są chyba dopieszczone, sredniówka też jest, więc jest o.k. Ale , jak mówiłem, nie jest to klasyczny sonet...

Pozdrawiam Piast

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




dlatego napisałem dogładzic, ponieważ nie wszystkie wersy są równozgłoskowe (jest jedna 10-cio i jedna 13 zgł.). A chodziło mi o to, że fakt, na pierwszy rzut oka wiadomo, jaki to typ, ale jak sami wiemy autor czasami lubi zaznaczyc że to jest sonet, mimo, że nie jest. Stąd to "nie ma problemu"
A czy podoba - pewnie, że się podoba, ale co by tak nie rozpieszczac, hm, debiutantów :)
Opublikowano

Może to i lepiej, że to nie jest "klasyczny sonet", może dzięki
temu fachowcy mnie łagodniej oceniają:) W ogóle wszyscy mnie łagodnie
oceniają! :) Ale dobrze, ja na ten temat już się wypowiedziałem
- jeśli nie chcecie dawać bury, to znaczy, że jednak nie jest tak źle:)

Wielkie podziękowanie dla Piasta, dobrodzieja, bo to dzięki niemu
ten tekst nabrał cech sonetu:) (co do "sucho", to tak z przekory dałem,
żeby się jakąś inwencją wykazać, ale teraz widzę, że "cicho" faktycznie
bardziej wskazane:) Pozdro Piast!

Co do samego wiersza, to opinia Michała jest bardzo słuszna: faktycznie
albo się spodoba, albo zupełnie nie.

Tym bardziej dziękuję wam mili państwo za dobre słowo, jestem
jak zwykle zaszczycony waszą obecnością.
Bardzo to wszystko miłe, pozdrawiam was ciepło:)

Opublikowano

Witam Bartoszu,
przepraszam, ze tak pozno, ale u mnie dzis cudne slonko bylo, wybylam wiec na calutki dzionek na rowerek. Wracajac do tematu, wiersz jak najbardziej.
Nie rozumiem tylko dlaczego zestawiles tutaj pokorny i krepy, to mi sie nie podoba, ale moze tak ma byc.
Reszta troszenke tylko do szlifu, chodzi mi tutaj o rym, w dwu miejscach.
Moim zdaneim z patosem swietnie sobie poradziles piszac o sprawie wazkiej, a wiec temat pozwala, na odrobine tej uzywki.Poza tym dobor slow, wiersz dobrze sie komponuje, dobrze sie go czyta. Ale co ja sie bede powtarzac Anna,Ewa,Piast i Michal juz wszystko wychwalili. Spoznilam sie niestety..
Pozdrawiam slonecznikowo-wieczorowo, Chanah.

Opublikowano

Nigdy nie jest za późno:) Zwłaszcza na rower, słoneczniki i miłe komentarze:)

Patos jako używka - dobre;)
Miło, że wpadłaś, zmieniłem jednak to "pokorny", a raczej powróciłem do pierwotnej
wersji. Wiersz wciąż nie jest doskonały, ale cóż - widocznie nie jest mu pisane
takim być:) Grunt, że mi się podoba, no i paru innym osobom chyba też.

ps. jeśli będziesz jeszcze kiedyś to czytać: powiedz o jakie rymy ci chodzi? 3 i 4 wers?
Myślę, że ujdzie w tłoku;)

Pzdr!

Opublikowano

Bartoszu,
troche sie czepilam tych rymow, tak zgadles 3 i 4 wers, ale przeczytalam jeszcze raz i stwierdzam , ze nie trzeba zmieniac bo wszystko ladnie sie komponuje.
Wrzuce sobie ten utworek do ulubionych, jesli pozwoisz. Bardzo lubie takie wiersze, on ma sile!
"Pokorny" zmieniony, teraz jest doskonale! Gratuluje.

Milutkiej nocki, Chanah

Opublikowano

Witaj Bartoszu

Obraz widze taki - smutny obraz wieku XX - holokaust. W obozie koncentracyjnym dwóch mężczyzn widzi zza drzwi baraku jak SSmani katują ich przyjaciela "pod ciosem skłębiony, targany za włosy..." Pustka, bezradność oglądajacych te scene mężczyzn ( kiedys na wolności zapewne wrażliwych, młodych poetów) zmusza do zwątpienia w sens poezji, życia.
Obraz holokaustu, cierpienia niezawinionego to obraz Chrystusa - jego meka zakończona słowami Eloi, Eloi....
Pierwsza strofa - to obraz Chrystusa skatowanego, który jest nad tym miastem cierpien

Wiersz naprawdę dobry
POzdrawiam
Mag

Opublikowano

Chanah, jeszcze raz dziękuję, jeśli go sobie wzięłaś,
jest to dla mnie najlepszy komplement:)

Mag, cieszę się, że wpadłaś:) Dałaś interesującą interpretację,
zaskakującą nawet autora. Tzn. - faktycznie wiersz jest inspirowany
wydarzeniami XX w., zwłaszcza II WŚ oraz holokaustem. Zachęcam
jednak do spojrzenia jakby z "szerszej perspektywy",
na bombardowane miasto. Wtedy (w zamyśle autora) wszystko
się powinno zazębiać, a i postać anioła nabierze właściwych cech.
Starałem się nadać tekstowi również nieco uniwersalności, mam nadzieję,
że choć w minimalnym stopniu to się udało:)

Dzięki za poświęcony czas, pzdr!

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...