Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Jest! Leży tam niczym zgasła iskra,
ciemny. Już się nie miota, nie walczy i nie ciska.
W boku duża rana, wyrwana,
na zębach krwista piana... bardzo krwista.
A ten tu tylko czeka
- i ślepiami błyska,
a mróz mu łzy wyciska.
Czeka.
Podchodzi, obchodzi,
patrzy z całkiem bliska,
z dobijaniem zwleka
(jeszcze się boi, jeszcze mała chwilka).
Koniec.

Czy to wilk dopadł człowieka,
czy człowiek - wilka?

Opublikowano

Leszek B.: no to wróć i napisz więcej:)

pathe: wiedziałem, że mi o tym przypomnisz:) Co do odstępu
- to była twoja autorska propozycja, nadal uważam zresztą,
że bardzo intrygująca - ale jakoś nie mogę się przemóc...

Albo dobra - zmieniam:)

Stasia Ż.: między nimi dziewczę się wcisło,
lecz kiedy błysło zębisko
jakby w pół zdania zmieniło się wszystko,
dziewczę tak szybko uciekło, jak przyszło.

Oj, pani Stasiu, ja tu o poważnych sprawach plotę, a pani
sobie śmichy-chichy robi. Ładnie to tak? :)
(czy dobrze pamiętam, że to pani w Warsztacie miała zastrzerzenia
do częstochowszczyzny w rymach?)

Dziekuję za odwiedziny i pozdrawiam!

Opublikowano

Dylemat stary jak świat.Fakt,ze są rymy, ale
treść moim zdaniem zwraca uwagę.Tylko chyba
problem nie jest ''rozwiązywalny''...Długo i dużo by
o tym mówić - plusisko za pomysł przyznane.:)))
Pozdrawiam serdecznie. EK

Opublikowano

Bartosz:omg, to ja to wymyśliłam nawet w warsztacie? myślałam, że tak było z tym enterem a zmieniłeś dopiero tutaj. w taki razie jestem okropna, że Ci tak głowę suszę:>
masz linka do warsztatu (muszę sprawdzić czy to prawda)?

Opublikowano

wobec nakreślonego z dziennikarskim rozmachem tytułu paradoks frywolnej formy i ambitnej merytoryki. jednosłownie: myslę, że aktualny układ rytmiki i wersyfikacji nie wpływa korzystnie na przesłanie. staje się ono przejaskrawionym moralitetem z nutą prześmiewczą. przy czytaniu towarzyszyło mi przeczucie niepowagi Autora. ot taki usmiech półgębkiem, na wpół ironiczny, na wpół rozżalony. takie podejście iście publiczne do spraw poważnych, zresztą znane mi z autopsji, nie leczy zbolałego libido. nie mniej jednak utwór ciekawy pod względem tematu. irytują natomiast narzędzia poetyckie, które sa jakby z premedytają stosowane w każdym utworze. zatem coś należałoby wyważyć.

albo poczekać aż
rozpogodzą się plany
pochmurne czoło wzgórza

niemniej jednak pozdrawiam słonecznie

Opublikowano

hmm...no, ostatnio na wilki to chyba w 'obławie' Kaczmarskiego się natknęłam(całkiem niedawno) no i porównujac z tamtym tesktem, tu nie czuje sie takiej powagi sytuacji.ale co ja będę tu jakieś porównania robić. podoba mi się wiersz!!wprawdzie rana w boku kojarzy się z Chrystusem, ale to moim zdaniem tylko tu pomaga:)

pozdrawiam cieplutko!!
ER

Opublikowano

Ewa Kos: plusisko zabieram i nie oddam, choćby nawet orły
i sokoły mi próbowały je wydrzeć:)

Pathe: wybacz, nie znam, musiałbym przejrzeć sporo forumowych
stron (w W był z miesiąc temu), a nie na to mam czasu ni ochoty.
Ale możesz mi wierzyć, że to był twój pomysł, który zapamiętałem
do dziś. I oto proszę - wcieliłem w życie:)

Dariusz S.: w zasadzie nie wiem jak odpowiedzieć na pańskie słowa.
Znów rozłożył mnie pan na łopatki, knock-out. Być może rzeczywiście
można tu odnaleźć tak nieznośne, "chłopięce", jak zwykł pan określać,
podejście do tematu. I że w ogóle "półgębkiem". Cóż, może kiedyś
napiszę coś bardziej uczesanego.

Wypada mi jednak zaznaczyć, że pisząc te kilka wersów nie miałem ambicji
mierzyć się z Wielkim (czymkolwiek by ono w tym przypadku nie było).
Nie chciałem też leczyć libido, jeśli dobrze pojąłem sens tego zdania:)
Chciałem postawić pytanie, zadać zagadkę. W tym kontekście pańskie słowa
o ironii i żalu potraktuję za dobrą monetę.

Proszę mi tylko jeszcze powiedzieć, cóż to za narzędzia poetyckie, które irytują
i są na dokładkę powielane z premedytacją? Jako autor, mając na uwadze
zbieranie doświadczeń i opinii, jestem tego niezmiernie ciekaw.

Ewa Rajska: dziękuję za miłe słowa i ciekawe, choć ciut za daleko
idące skojarzenie:) Jednocześnie widzę kolejny sygnał, że tekst dla niektórych
jest niezbyt poważny - w gruncie rzeczy nie rozumiem dlaczego?
Pewnie gdybym napisał bez rymów, wiele osób by pisało, że jest śmiertelnie
poważnie;)

Pozdrawiam serdecznie wszystkich:)

Opublikowano

ciesz się, że nie skojarzyłam z "Czerwonym Kapturkiem":)
a tak na prawdę to mi się skojarzył tylko dlatego, że wczoraj zagłębiałam się nad 'obławą':)
przepraszam. ale Twój wiersz jest na prawdę dobry!!!

pozdrawiam serdecznie
ER

Opublikowano

Ewa Rajska: z Czerwonego Kapturka się uśmiałem serdecznie, dzięki:)
I zaraz poszukam "Obławy", Kaczmarski chyba jest nawet gdzieś w zasobach
tego forum. Pzdr!:)

pan Sokół: zapisuję w pamięci. Przy następnym podejściu będzie z buciorami,
może nie od razu surowy marsz z tego wyjdzie, ale coś na pewno zmienię
w swoim podejściu do podobnej tematyki. Głęboki ukłon, sensei :)

Ewa Socha: dziekuję za odwiedziny, "wyraźniejsze", "wymowniejsze",
"bardzo odpowiada" oraz "serdecznie":)

Ponawiam pytanie: czy ktoś wie, jak zmienic tytuł wiersza na org'u?
Teraz to już z czystej ciekawości:)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



No! Tu się uśmiałem niezmiernie. Stasiu, to jest dowcip dnia i w dodatku do w cipny!!!

Bartosz podoba mi się - trochę jak Kraszewski w swoich bajkach. Nie wnikam, przeczytaem, jest OK i już...
Pozdrawiam :))) Piast

P. S. Ale przyznasz - Stasia jest zabawna...
Opublikowano

Bajka powiadasz? Wy chyba chcecie, żebym sobie
wszystkie włosy z głowy powyrywał! :)
Dobra, poddaję się - w swoim kajeciku zapiszę go
pod tytułem "Zagadka" (ew. z tym samym dopiskiem
jaki był tutaj) i będę nim puszczał oko do czytelnika
(który to już raz?)
Dzięki Piast i pzdr.!

ps. żarcik faktycznie przedni, z gatunku tych przekłuwających
nadęty balon:)))

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...