Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Mała.


Rekomendowane odpowiedzi

[ słowem wstępu - ktoś doradził, by przenieść to z P do Z. boję się trochę tego kroku, tej odwagi, ale próba zadebiutowania tu podjęta. ]

W jej żyłach nadal krążyła gorąca krew, ale ona sama była martwa. Chadzała na randki ze Śmiercią, choć jej serce wciąż jeszcze tańczyło w rytm pieśni Żywych. Jej usta, koloru dojrzałej wiśni, wykrzywiał grymas przerażającego samouwielbienia, gdy, mamrocząc coś pod nosem, obijała się o ściany przesiąkniętego tytoniowym dymem mieszkania. Była nieatrakcyjna, ale dla niej samej była najpiękniejsza. Chodziła po ogrodzie bez bielizny, w prześwitującej koszuli nocnej, stawiając każdy kolejny krok z taką gracją, jakby cały świat właśnie zwrócił swój wzrok ku niej. Sąsiedzi przechodzili obok, szepcąc i kręcąc głowami. Wiedziała, że jej zazdroszczą.
Raniła wszystkich dokoła, ale nie mogła tego zauważyć. Bo była zbyt szczęśliwa. W swoim królestwie. W swoim porcie, do którego przybijała po sztormach i flautach normalnego życia. Świat, w którym żyli inni, cała reszta, był dla niej nudny. Był szary. Miała niecałe czterdzieści lat. Dla niektórych umarła. Ona sama wiedziała, że żyje bardziej niż inni. Po co ci świat, w którym jesteś tylko kropką, marnym znakiem interpunkcyjnym w wielostronicowej księdze? Po co ci ta księga, skoro możesz być okładką innej, bardziej fascynującej, powieści? Po co masz żyć skoro umrzesz? Może umrzeć po to, żeby żyć? I kiedy się umiera? Przecież żyła. Przecież umarła. I śmiała się wszystkim w twarz. Umarli śmieją się do żywych. Żyjesz, by twe życie zostało obśmiane? Śmiej się już teraz.
Stara panna – więc tak ją nazywano. Starą panną. Odrzuconą, niekochaną, skazaną na nieszczęście. Bez szans na rodzinę, dzieci, kochającego męża, piękny dom, niedzielne wielkie obiady. Bez szans na życie takiejaktrzeba. I, Boże, zlituj się nad nią. Wariatka – więc tak na nią wołano. Patrzcie, jak gada do siebie, jak się zachowuje. Patrzcie. Biedna, biedna, ale i niezrównoważona! Do szpitala z nią. Do szpitala z nią – powiadali. Panie Boże, ratuj biedaczkę!
Panie Boże, kimkolwiek jesteś. Cudowny ideale, wybawco nas wszystkich. Ich wszystkich. Nie wierzyła w Boga. Nie wierzyła w moc uszczęśliwiania nieszczęśliwych, uleczania chorych, wskazywania drogi zagubionym. Wierząc w „Boga”, wierzysz w poprawę. W tak zwane lepsze jutro. Wierząc w poprawę, zaczynasz traktować ją jak coś rzeczywistego, coś namacalnego. Zaczynasz wierzyć, że może być lepiej. I jest lepiej. Bo ty w to wierzysz. Bo ty możesz sprawić, że będzie lepiej. Koniec historii.
Mieszkała z matką. Ten tylko wie, co działo się w sercu starej kobiety, kto choć raz tracił bliską osobę. Czuła bezradność i strach, patrząc na swoje dziecko. Czuła napływające do oczu łzy za każdym razem, gdy będąc z nią w pokoju, zdawała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę jest w nim sama.

Mała miała wtedy zaledwie 14 lat. Dziecko, które chciało uważać się za dorosłe i być tak postrzeganym przez innych. Bała się swojej ciotki i kochała ją zarazem. Chciała się od niej oderwać, ale nie potrafiła przeciąć niewidzialnej nici, która je łączyła. I była przerażona. Mała miała zaledwie 14 lat i była tak okropnie przerażona. Widziała jak bardzo podobna jest do osoby, którą kocha, nienawidząc. I obwiniała ją za to.
Mała, duszyczka zagubiona w świecie, drobne ciałko błądzące wśród tłumów. Tak bardzo chciała pasować. Każdego dnia, jeszcze zanim otworzyła oczy, zanim pozwoliła pierwszym promieniom słońca głaskać jej policzki, zakładała maskę na swoją śliczną twarzyczkę. Bo z maską była silniejsza, była niesobą, ale niesobą silniejszą od siebie. Bo nie chciała być słaba. Tak bardzo chciała przynależeć. Mała, najcudniejsze stworzenie jakie kiedykolwiek mógłbyś poznać. Antagonistyczny anioł, zawsze myślący o innych. Słodka, kochana, wspaniała. Ale nie mógłbyś jej kochać. Była tak wspaniała, że musiałeś ją szanować. Ubóstwiać. Tak wspaniała, że musiałeś jej nie znosić. Zawiłość psychiki ludzkiej. Im bardziej chciałeś być dla niej dobry, tym więcej krzywd jej wyrządzałeś. I wiedziałeś, że jest Lepsza od ciebie. I wiedziałeś, że należy jej się Więcej niż tobie. I nienawidziłeś się za to, że nie możesz być jej Aniołem Stróżem, jej dobrym duszkiem. Nie złapałeś jej za bladą rączkę. Nie przytuliłeś do piersi. Nie pogłaskałeś po głowie. A ona to czuła i czym sobie zawiniła? Nie wiedziałeś. Po prostu była za dobra. Nie umiałeś. Byłeś zwykłym śmiertelnikiem, a ona Człowiekiem. Przez duże „cz”. Wielkie „cz”.

Alicja pobiegła kiedyś za białym królikiem, aby chwilę później odkryć nieznaną sobie krainę. Krainę rzeczy niezwykłych, barwnych postaci i nieprawdopodobnych zdarzeń. Mówisz, że bajka? Mówisz, że nieprawda?
[ -Chciałabym zmienić świat na lepsze – usłyszałeś kiedyś od Małej. Oczy, przesłanki myśli ośmioletniej wtenczas dziewczynki, utkwiła w tobie, pełne chęci i najszczerszej nadziei.
-To bardzo słodkie z twojej strony, kochanie – odpowiedziałeś, uśmiechając się lekko – ale, niestety, niemożliwe.
Mógłbyś tym jednym zdaniem stłamsić jej ambicje, zabić marzenia. Ale nie widziałeś w tym nic złego. Była dzieckiem. Jest dzieckiem, małym głupiutkim człowieczkiem, pomyślałeś. Tak mało wie jeszcze o świecie.
A chwilę potem sam poczułeś się jak mały, głupiutki człowieczek, gdy, burząc się okropnie i nieznośnie tupiąc nóżką, krzyknęła:
-Możliwe! Skąd wiesz, że nie? A próbowałeś?!
Nie próbowałeś. Subtelna różnica między tobą, który dla swojej wygody, powtarzasz utarte, prawdziwe stwierdzenia, a dzieckiem, które chce przekonać się samo, czy te stwierdzenia są słuszne. Swoim niedużym palcem wytyka ci głupotę i obojętność. Nie mów mu więc, że jest głupiutkie. ]
Mówisz, że nieprawda. Innych krain nie ma. Tak mówią, więc nie ma? Ty dorosły człowieku.

Była jak niemowlak, pełen obaw, schodzący po schodach. Bojąc się kolejnego stopnia, bojąc się upadku, desperacko, obiema rękami, chwytała barierkę. Zmrużywszy oczy, przez małe szparki spoglądała na kolejne stopnie. Wiedziała, że będzie musiała stawić im czoło. Stawić czoło wszystkiemu, co ją otacza. Wszystkiemu przez co człowiek przejść musi. Nawet mając zaledwie 14 lat. Póki jednak miała barierkę, póki miała coś bezpiecznego, coś czemu mogła zaufać, coś czego się nie bała, trzymała ją kurczowo, odwlekając jak najbardziej moment jej puszczenia.
To jak narkotyk. Nie myśl, że łatwo z tym skończyć. Nie myśl, że chciała.

Czy kiedykolwiek w życiu zdarzyło ci się, uważając się przedtem za szczęśliwego człowieka, zwątpić we wszystko co cię otacza? Czy zapłakałeś nagle najprawdziwszymi łzami, choć chwilę wcześniej uśmiech nie schodził z twojej twarzy? Owszem. Zdarzyło ci się. Tępo patrząc przez siebie, poczułeś się niespełniony. Jak nigdy wcześniej. Poczułeś się najszarszym człowiekiem. Gorzej, poczułeś się człowiekiem mało wartym. Zwątpiłeś we wszystko to, co w sobie ceniłeś, straciłeś szacunek do wszystkiego, co wcześniej było powodem twojej dumy. Chciałeś się nad sobą użalać. A jednocześnie karciłeś się za to. Karciłeś się za te chwile słabości. Bo wtedy, właśnie w takim momencie, właśnie w szary wieczór, kiedy za oknem najprawdopodobniej strugi deszczu zaplatały wodne warkocze, uderzyła cię najprawdziwsza z prawd. Że na świecie żyją miliony osób o większych problemach mentalnych, egzystencjonalnych, uczuciowych, finansowych niż twoje. Ty ze swoimi problemami przesadzasz. Po prostu przesadzasz.
Problemów nie powinno się wartościować, układać w hierarchie. Ale wszyscy to robimy.
I chciałeś działać, i chciałeś płakać. Bo inni mają gorzej, a ty, szczęściarz, człowiek, któremu się coś jednak na tym świecie udało i czym możesz się podzielić, nie robisz nic.

Zawsze zaczyna się od szarego wieczoru. Od szarości. Ludzie mówią, że to niedobrze, gdy człowiek klasyfikuje otaczający go świat w kategorii białe-czarne. Bo przecież gdzieś w środku kryje się cała gama odcieni szarości. Ale każdy, kto choć raz w tę gamę wpadł, wie, że czarne i białe jest lepsze. Bo szare jest pospolite, nieoryginalne, banalne. A nikt z nas nie lubi czuć się niewyjątkowym.

Mała siedziała za starym biurkiem, a kubek dopiero co zaparzonej herbaty zawinęła w obie dłonie. Myślała o niczym. Właściwie jej myśli skupiły się wokół smaku czekolady, a chwilę później wokół zapachu cynamonu. Za oknem lało. Jesień. Niektórzy nie znoszą tej pory roku, bo kojarzy im się właśnie z taką pogodą. W rzeczywistości jednak, gdy kosmyki złotych włosów słońca zaplątują się w liście kolorowych drzew, niewierzący pędzą nagle do kościoła, nawróceni i olśnieni cudami Boga Ojca. Tego dnia jednak wszystkie kolory wyblakły.
To stało się szybko. Na chwilę tylko jej uwaga odbiegła od cynamonu, na chwilę tylko myśli uciekły w zakazany zakątek. Nagle odłożyła kubek, lekko pochyliła głowę do przodu i poczuła ciepłe łzy spływające po policzkach.
Niesamowite, jak szybko nastrój ludzki może się zmienić.

-Nie lubię ludzi – krzyknęła, drobną pięścią waląc o białą ścianę salonu. – Nie znoszę ich, słyszycie?! Nie znoszę.
A oni stali tam, i patrzyli na nią. Przerażeni a rozbawieni. Rodziciele. Miała 14 lat i ten drobny uśmieszek na ich twarzy, to wypisane na czole „tak, kiedyś też dojrzewaliśmy” doprowadzało ją do szału. Miała ochotę rzucić się na nich, pobić. Klnąć. Wyrzucić z siebie worek słów, których pannie z dobrego domu używać nie wypada. Też coś. Ty rozwydrzona pannico.
Nie poznawała siebie samej. Pierwszy raz zdarzyło jej się coś takiego. Nie chciała się wściekać. Jeszcze przed chwilą płakała. Ale rozrywała ją od środka samotność. Miała bliskich, ale była samotna. Próbowała im wytłumaczyć ale oni wiedzieli lepiej. I wiedzieli, że to tylko takie humory. Ale przecież to przejdzie. A tak naprawdę nie wiedzieli nic.
Nic nie rozumieli. I w końcu pomyślała, że to chyba lepiej.
Była już dużą dziewczynką. Miała 14 lat. Umiała poradzić sobie sama. Nie potrzebowała zrozumienia. W ogóle nie potrzebowała bliskich. W pewien szary wieczór przyrzekła więc wierność samodzielności i samotności. A zamknięty na klucz pokój, jego cztery ściany, ich drużba, ich ksiądz, dał jej swoje błogosławieństwo.


Obijała się o ściany przesiąkniętego tytoniowym dymem mieszkania, a wyraz przerażającego samouwielbienia wykrzywiał jej twarz. Mamrotała coś pod nosem. Mała siedziała na stołku, bujając się na jego jednej nodze. Raz na jakiś czas spoglądała w stronę ciotki, szybko jednak odwracała wzrok. Bała się jej. Osoba, której bała się najbardziej na świecie.
Jej matka i babka rozmawiały. Nawet nie szeptały, po prostu rozmawiały. Przecież tamta i tak nie była w stanie usłyszeć. Mała spojrzała w oczy matki, z przerażeniem odnajdując w nich odrazę do swojej siostry. Mała pomyślała, że jej nienawidzi. Za to, że nie potrafi być wrażliwa. Za to, że nie potrafi współczuć. Właściwie zastanawiała się, czy ta kobieta umie czuć. Cokolwiek. I nienawidziła jej za to, że nie rozumie.
Strzępki, urywki rozmowy. Jak ona wygląda? Stan zaawansowany. Zachowuje się jak wariatka. Zresztą, na litość boską, jest wariatką. Wywieźć ją do szpitala. Ale przecież się nie zgodzi. No tak, ale popatrz na nią. Do diabła, w jakim ona świecie żyje? Skoro nie podpisze zgody sama, potrzebne oświadczenie lekarza. Potem policja. Mamo, nie płacz, tak trzeba. Nie możesz pod jednym dachem z nią. Ona cię zrujnuje. Nie, nie tylko finansowo. Psychicznie. No patrz na nią, no patrz! Nie bądź głupia, nie bądź ślepa. Mamo, tak trzeba. Nie wyzdrowieje sama. Mamo, tak trzeba.

Mała podeszła potem do babki, wtulając głowę w jej gruby sweter. Tak bardzo chciała, żeby nie płakała. To właśnie było to. To nazywali miłością. To czuła tylko do jednej osoby. A ta jedna osoba teraz płakała.

Do diabła, w jakim ona świecie żyje? Tak pytała.
A Mała bała się, tak bardzo bała się przyznać, tak bardzo bała się odrzucenia. Pogardy. Postanowiła więc nic nie powiedzieć. Nie zniosłaby myśli, że ktoś może przez nią płakać. Że ktoś może nazywać ją wariatką. Że ktoś może odesłać ją do szpitala.
Przerastało ją to, ale postanowiła milczeć. I nigdy z nikim nie podzielić się tym, co czuje, tym co wie, tym, gdzie była.
Nie przyznała się, że jako jedyna wie. Że rozumie co dzieje się z jej ciotką. Że wie, w jakim świecie żyje. Tak, wiedziała.

Wiedziała, bo sama tam trafiła.
W pewien szary wieczór, szukając bratniej duszy w swojej samotni.

[Samotność to taka straszna trwoga,
Ogarnia mnie, przenika mnie.
Wiesz mamo, wyobraziłem sobie, że
Że nie ma Boga nie, nie ma nie!
Nie ma Boga nie* ]

Nie potrafiłaby odpowiedzieć na pytanie, jak tam jest. Nie potrafiłaby wytłumaczyć, jak tam trafić. To stało się nagle. Jakby otworzyła się brama równoległego świata, a niewidzialne macki, przysysając się do niej, do jej bezbronnego ciała, wciągnęły ją do środka. Jak gdyby ktoś chciał, by tam była. To nie ludzie decydują się na tę podróż. To tamten świat ich do siebie zaprasza. Ale tylko niektórych. I Mała to wiedziała, teraz już rozumiała. Nie wszystkich. Tylko tych samotnych. Tylko tych zagubionych. Tylko tych zrozpaczonych.
Tylko tych wariatów.

[ Ludzie pytają: jak tam trafiłaś? W rzeczywistości chcą wiedzieć, czy ich może spotkać to samo** ]

Tylko tych wariatów, którzy chcą tam zostać. Bo jest im dobrze. Tylko tych wariatów, którzy oddali by wszystko, by stamtąd uciec. Bo to czucie się dobrze jest przerażające. Tylko tych wariatów, których nie chce się stamtąd wypuścić. A niewidzialne macki przytrzymują ich przy sobie. Oplatają się wokół ich nóg, wokół włosów, wokół szyi. Aż ten wariat, ten wariat, który jest jeszcze człowiekiem, choć nie jest już człowiekiem bo przecież jest wariatem, dusi się. I woła o pomoc, ale nikt go nie słyszy.
Bo właśnie dlatego jest się wariatem. Dlatego, że nie ma się do kogo krzyczeć.


Ale jej z jakiegoś powodu dano drugą szansę. Pozwolono na chwilę jeszcze otworzyć oczy. Z jedną nogą po tamtej stronie, drugą po tej, uświadomiła sobie, czego chce.
Nie mogła mieć zrozumienia u bliskich. Tak wtedy myślała. Ale myślała również, że na świecie żyją miliony innych osób. Gdzieś czeka ktoś, komu będzie mogła wszystko opowiedzieć.
Postanowiła więc odrzucić zaproszenie, choć nalegano, by przybyła raz jeszcze. Po raz kolejny. Łapiąc za rąbek u spódnicy, dygnęła, lekko pochylając głowę. Brama zamknęła się, choć tam, po drugiej stronie, ktoś wciąż w nią walił. Ktoś. Coś. Ci, którzy nie mieli szczęścia, jak ona. Coś, co kazało im zostać i nie pozwalało odejść.

***

Dziewczynka miała pięć lat. Była chora na białaczkę. Swoje niesamowicie błękitne oczy (Mała pomyślała, że nigdy wcześniej nie widziała takich oczu – okropnie smutne, jakby były świadome przyszłości, ale zarazem tak bardzo szczere, tak bardzo przyjazne. Tak bardzo prawdziwe. Coś bardzo prawdziwego w tym bardzo nieprawdziwym świecie.) wlepiła w nową opiekunkę, swoją nową najlepszą koleżankę. Tamta uśmiechnęła się do niej, podeszła z wielkim misiem i podała go jej. Dziewczynka objęła go mocno, cichutko powtarzając pod nosem „kosiany mjisio”. A potem, nagle, odrzuciła go na bok i, nim Mała zdążyła się zorientować, rzuciła jej się na szyję, małe, drobne rączki zaplatając wokół jej karku.
Przeszła ją dziwna elektryzująca fala. Uczucie, którego nie da się opisać. Serce biło jej szybciej i, dałaby sobie głowę uciąć, topiło się w tej chwili. Uśmiechnęła się lekko, a potem poczuła, że płacze.
Ale nie była smutna.
Pierwszy raz, od bardzo dawna, była naprawdę szczęśliwa. I czuła się wartościowa. I czuła, że daje coś światu. I czuła, że nie jest już szarym człowiekiem. Że wyszła z tej gamy szarości. Czuła, że jest kimś bardzo wyjątkowym.

Mogła wybrać łatwiejszą drogę. Tam jest przecież łatwiej. W tamtym świecie. Przynajmniej tak się wydaje. Jest niesamowicie cudownie. Masz wszystko czego chcesz.
Ale wszystko, czego chcesz, nie jest wszystkim, czego potrzebujesz. I Mała teraz to rozumiała. Nie można mieć wszystkiego. I nie warto chcieć.
Od problemów nie ucieknie się najłatwiejszą drogą. Bo ta najłatwiejsza droga jest tą najgorszą. I nie warto jej wybierać. Nie warto nawet jej znać.

Było jej teraz bardzo ciężko. Znów stawiać kroki po tej stronie. Ale wiedziała, że jej ciotce jest jeszcze ciężej po tamtej. Szukamy innych światów, bo wydaje nam się, że „inne” znaczy „lepsze”. Ale często sami nie wiemy co to znaczy. Co jest dla nas lepsze?

To nietrudne zostać wessanym przez niewidzialne macki. Dużo trudniej jest się od nich uwolnić. I uciec. Z powrotem. Tam, skąd nas porwały.
To nietrudne uciec od problemów, trudne jest stawienie im czoła. Wyzwanie na pojedynek wszystkich naszych lęków, wszystkich zmartwień, wszystkich powodów do jakichkolwiek niezadowoleń. I zrozumienie, że pojedynek ten potrafimy wygrać.


Bo przecież to, co w życiu najtrudniejsze, najsmutniejsze i najpiękniejsze zarazem, to oderwanie rąk od pewnej barierki.





*”List do M” - zespół Dżem ( słowa Ryszard Riedel )
** „Przerwana lekcja muzyki” - Susanna Kaysen

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Niestety nic dobrego nie sunie mi sie na klawiaturę, a szkoda, bo myślałem, że przeczytam coś fajnego


Doczytałem do tego momentu:

Przecież żyła. Przecież umarła. I śmiała się wszystkim w twarz. Umarli śmieją się do żywych. Żyjesz, by twe życie zostało obśmiane? Śmiej się już teraz.

pogubiłem się w tym i dałem sobie spokój a szkoda...

takiejaktrzeba- to celowe?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...