Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Kiedy maczała pędzel w farbie było tak, jakby podnosiła do ust łyżeczkę kremowego deseru – powoli smakowała barwę, rozkoszując się jej miękkością i głębią. I ta zgrabność pędzla, zupełnie inna do plastikowej precyzji komputerowej myszki…
W odległości między paletą a płótnem miała jeszcze jakieś własne myśli, potem zostawało jej w głowie tylko jedno pytanie: kim, czym chcesz dzisiaj być? Nietoperzem
z ciemności spadającym na głowę, doskonale geometryczną bryłą, kurzem w jasności szkła…? Mrużyła lekko oczy i pozwalała się ponieść wyobraźni. Czasem dopracowywała
(w ostatnim olśnieniu) tworzony od tygodni szkic, częściej jednak przychodziło jej do głowy coś zupełnie nowego, świeżego, tajemniczego. Coś, co ostatnio potrafiła znaleźć jedynie
w oczach i świetle.

*

Poranna rozmowa z sąsiadką obudziła ją skuteczniej niż najmocniejsza kawa.
– Nie mogę, naprawdę nie mogę – zakończyła krótką wymianę zdań.
Starsza pani odeszła, lekko poirytowana, może nawet zła. Ale ona naprawdę ni potrafiłaby jej namalować. Tak, jak nie potrafiła namalować D.
Obojętność nie służyła autentyczności. Nadmierne zaangażowanie również.
Kąciki ust D. były tak samo skrzywione ku ziemi (choć jeszcze nie tak ostro) jak
u sąsiadki. Gdy go całowała, obawiała się, czy kąciki te nie okażą się gorzkie. A jego oczy… Powoli zaczynało gasnąć w nich światło.
Przynajmniej ona głęboko w to wierzyła.

*

Myślała, że ukryła się wystarczająco dobrze w słonecznej łące popołudnia, w trawach.
D. pojechał załatwiać swoje sprawy, chciała wykorzystać ten czas na zbieranie i sortowanie zagubionych w krajobrazie zdarzeń. Farby, pędzle, sztalugi… Płótno, szybkie linie, nerwowe pociągnięcia, skrzywiony pejzaż tego skrawka świata. Zmartwienia w zmarszczkach falujących liści.
– Chowasz się przede mną? – usłyszała nagle za plecami głos Olka.
– Tak – odpowiedziała, nie odwracając się, skupiona na załamywaniu fioletu drzewa. – A właściwie nie – dodała po namyśle – chowam się przed wszystkimi.
– Nie zdołasz – rzucił krótko i stanął przed sztalugami, zasłaniając jej widok na świat. Spojrzał na nią spod okularów. Milczał.
– Zostaw to – powiedział w końcu.
– Jeszcze nie skończyłam – odpowiedziała, wpatrując się w płótno.
– Ale on skończył.
Domyślała się, że przyszedł do niej, aby porozmawiać właśnie o tym. Wobec tego zaproponowała mu kawę i zaprosiła do domu.

*
– Nina – zwrócił się do niej, gdy rozsiedli się już w wygodnych plecionych fotelach
w ogrodzie pachnącym skoszoną trawą, a ona poczuła się bardzo dziwnie słysząc, po raz pierwszy od wielu dni, swoje imię. Jakby tym nazwaniem ściągnął ją z innego świata – dlaczego ty mu po prostu o wszystkim nie powiesz?
– O czym niby miałabym mu mówić? – zapytała nerwowo. – No, sam powiedz,
o czym?
Olek od przeszło pół roku drążył ten sam temat. Chciał jej pomóc. Jego gorliwość trochę ją onieśmielała, ale przecież zawsze taki był, przynajmniej w stosunku do niej. Do dziś jednak trudno jej było uwierzyć, że naprawdę przejmuje się kimś tak niepozornym, jak ona.
– Przecież wiesz, jak bardzo mu zależy na tym stażu… – szepnęła w rozświetlone popołudniem powietrze.
– Bardziej niż na tobie? – zapytał.
Prawda, nieprawda, prawda – powtarzała w duchu Nina, licząc liście jabłoni. Właściwie, Olek – chciała powiedzieć – każde z nas myśli tylko o sobie. Jego staż, moje studia… Myślimy tylko o sobie – to obrzydliwe, ale i tak boli – naprawdę chciała mu to wszystko powiedzieć, ale jak zwykle milczała. Wydawało jej się to zbyt melodramatyczne, aż banalne, niewarte słów.
Poza tym wiedziała, że i tak mu to wytłumaczy. Kiedy indziej. Gdy już nie będzie musiała patrzeć mu w oczy.

*

– Wiesz – przerwała w końcu ich wspólne rozmyślanie – przyniosę ten twój niedokończony portret i popracuję nad nim, zgoda?
– Zgoda, ale… Co na to twój D.? – zapytał, jakby nie był pewny, czy dobrze robi, udzielając odpowiedzi twierdzącej.
– Chodzi ci o to, czy jest…
– Tak.
– Może, trochę… - wstała od stołu, jej niebieska spódnica zatrzepotała na wietrze, włosy przesłoniły twarz. Odgarnęła je i powiedziała:
– Nie powinieneś był dawać mi tej książki, Olek. Od początku mam skrzywiony obraz mojego D. Nie jestem w stanie go namalować. A jemu… Dawno o to nie pytał, ale… Wydaje mi się, że cała ta sprawa trochę go dręczy.

*

Olek siedział w kompletnym bezruchu już chyba godzinę, słońce zaczynało mu palić kark. Nie odzywał się jednak, nie chciał jej przeszkadzać. Kiedy była zajęta malowaniem, nie myślała o D.
Książka… Długo zastanawiał się, jaką dedykację wpisać. „Dla mojej ulubionej portrecistki – zdecydował się w końcu, jeszcze trochę na wyrost, w końcu była dopiero na trzecim roku, a malowanie portretów zawsze traktowała bardziej jako hobby. – Obyś nigdy nie spotkała Doriana”. Miał to być w sumie taki żart, ale… Tydzień później poznała D. I to by było na tyle.
„Nie powinieneś był dawać mi tej książki…” No jasne, że nie powinien, czyżby zapomniał, jak bardzo brała sobie niektóre rzeczy do serca? Zupełnie niepotrzebnie nadawała znaczenie nieistotnym szczegółom – tak myślał. Chowała się przed niewypowiedzianymi jeszcze słowami.
Szczerze mówiąc, uważał to wszystko za stek bzdur. Jak jakaś książka może zmienić cokolwiek? Wszystko to jest piękna fikcja literacka, bo czy nie po to właśnie są pisarze, żeby pisać o tym, co się nie zdarza? Jako niezaangażowany obserwator…
Kolejna bzdura. Wcale nie był niezaangażowany.
Był wściekły.
Po raz kolejny przypomniał sobie te dni przeszło pół roku temu, kiedy znalazła się
w szpitalu i wieczór, kiedy razem z Julitą odwoził ją do domu.
Wiatr nastroszył trawy, rozproszył zapachy. Chmury pierzaste zadrżały z zimna.
Zacisnął szczęki i pięści.
*
Właściwie, Olek – tak szybko, w rytm deszczu uderzającego o parapet, tańczyły po klawiaturze jej palce – on nigdy mi niczego nie obiecywał. Ja jemu też. Więc wszystko jest jakby w porządku.
To wszystko nie ma sensu, on odejdzie, prędzej czy później każdy przecież odchodzi. Nie znasz go tak, jak ja, takim jak on życia nigdy dość, tkwienie w jednym miejscu zabija, rozumiesz?
Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, kiedy wrócił, był twój, już dokończony, portret. Nie zapytał o nic, tylko dziwnie się przyglądał, niewiele mówił. Prawdę mówiąc zachowuje się tak, jakby tylko czekał, aż się wyrwie z zasięgu mojego wzroku, nie wiem po co w ogóle jeszcze tu przyjeżdża.
Przygotowuję sobie odpowiedzi na wszystkie jego niezadane pytania, każda brzmi jednakowo głupio. On zapyta: dlaczego namalowałaś już Julitę, Sonię, Tomasza, swoich rodziców i nawet jego (nie nazywa Cię po imieniu),
a mnie uparcie nie chcesz? I będzie to błahy wstęp do poważniejszych pytań i poważniejszych odpowiedzi, do moich opowieści o tym, co się naprawdę zdarzyło w grudniu, dlaczego.
Niektóre sprawy lepiej przemilczeć.
Kliknęła jeszcze „Wyślij” i wyłączyła komputer. Kiedy z przestrzeni pokoju zniknęło jego przyjazne buczenie, poczuła jakby i ją ktoś odłączył od prądu, dosłownie osunęła się
w ciepło sofy, poduszek i koca.
Zagrzmiało.


*
Obudziły ją dziwne szelesty, zerwała się, szósta rano. Wiatr otworzył sobie okno, porozrzucał po podłodze białe i zamazane kartki ze szkicownika. Zebrała je prędko, okno zamknęła na haczyk.
Jej wzrok przyciągnęła jedna z podniesionych pustych kart, delikatnie przejechała po niej opuszkami palców. Pomyślała o D. Ledwo kilka dni temu przyjechał do niej, dziś znów wyjeżdża. Nie – poprawiła się w myślach – już wyjechał, nie obudził jej. Biała karta wydała jej się nagle bardzo kusząca. Jej palce same znalazły w idealnym porządku biurka właściwy ołówek.

*
Te faliste linie to zarys jego pleców. Jedyny twój portret, na jaki mnie stać – myślała gorączkowo – jedyny prawdziwy, bo ty jesteś odchodzeniem, a ja…
Zabrakło jej słów.

*
Olek napisał w końcu:
On dobrze wie, że przebaczasz wszystko i zawsze, stąd jest tylko krok do wykorzystywania Cię.
Pośpiesznie wystukała:
>> Nie robię niczego, na co nie mam ochoty. Świadomie
i dobrowolnie...

*
Czeka. Jest czasem przeszłym, teraźniejszym i przyszłym. Jeżeli kiedykolwiek spojrzysz za siebie – myślała, gryząc pędzel, wpatrując się w plecy D. w różnych odcieniach fioletu (ostatnio nie mogła się uwolnić od tego koloru) – ja nadal będę tu, dokładnie tu, gdzie zamierzasz mnie zostawić.

*
Jej D. wrócił późno. Czekała w pracowni, udając, że jeszcze coś kończy, podczas gdy tak naprawdę ten najważniejszy portret skończyła już wczoraj, a właściwie dzisiaj nad ranem. Już zgrzyt klucza w zamku wyprowadził ją z równowagi, myśli zniknęły, rozpłynęły się w jego przybliżających się krokach.
– Jak było? – zapytała. Wstawiła wodę na herbatę. Zachwiał się niebieskawo płomień gazu.
Opowiadał, a ona właściwie nie słuchała, czekała na najważniejsze. Czajnik zagwizdał. Zdjęła z niego gwizdek, zakręciła gaz. D. nic nie powiedział. Zapytała sama:
– Kiedy wylatujesz?
– Pojutrze.
Tak nikła odległość od Dnia Sądu wypchnęła jej z rąk kubki, przyprawiła o zawrót głowy. Nagła suchość w ustach…
Cicho-ciemne słowa między nimi, rzeczowe i krótkie.
Wystygła woda w czajniku.

*
Chwilę o czwartej nad ranem zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Olka. Wzięła do ręki telefon, wybrała numer. Szybko jednak przerwała. Niech śpi – pomyślała, trąc zaspane oczy. – Niech śpi i choć wtedy o mnie nie myśli.

*

Nie chciała wyrwać się z jakimś dramatycznie uczuciowym słowem, więc na wszelki wypadek prawie nic nie mówiła. On za to – cały czas.
Pękała w sobie na tysiąc kawałeczków, lecz szczeliny między nimi były tak nieznaczne, że z zewnątrz wszystko wyglądało jak zawsze.
Ostatnia noc. Po niej siódma rano. Za dwie godziny przyjedzie po niego taksówka, zawiezie na dworzec, z niego następną taksówką pojedzie na lotnisko. Sam. Na razie jest jeszcze teraz, trzeba zjeść ostatnie wspólne śniadanie, po którym tak ciężko będzie zmyć naczynia, że chyba po prostu je wyrzuci.

*
Stali przed furtką, oboje bardzo nieporadni, niewiedzący, co zrobić z rękami, zupełnie jak dzieci pierwszego dnia w szkole. Nie wiedzieli, co mówić. Jej sąsiadka wyszła do ogródka, gapiła się, zupełnie jakby oczekiwała jakiejś telenowelowej sceny, łzawego pożegnania.
– Wiesz – zwróciła się do niego, chwytając się pierwszych słów, jakie przyszły jej do głowy – była u mnie ostatnio – wskazała wzrokiem starszą panią – z malutką prośbą. Chciała, żebym namalowała jej portret. Mój ojciec widocznie nie zdążył.
– Zgodziłaś się? – jest nawet jakby zaciekawiony.
– Nie. Jest jakaś… nijaka. Gorzka. Nie czuję z nią żadnego związku. Nie potrafiłabym namalować JEJ, jeżeli wiesz, co mam na myśli.
– Chyba wiem – znowu zapadło milczenie.
Jego walizki wyglądały jak kamienie milowe na jakiejśtam drodze życia. Albo jak granitowe nagrobki.
– Czy mnie też z tego powodu nie chciałaś…? – zapytał poważnie, patrząc wprost na nią. Jej wypracowane, szlifowane do tygodni odpowiedzi, ich całkiem gotowe obrazy straciły nagle wszystkie barwy, powróciły do form bezładnych szkiców, linii, plątaniny myśli. Zanim zdążyła je pozbierać, nadjechała taksówka. D. odwrócił się, podniósł bagaże. To przywróciło jej zdolność mówienia.
– Nie. Nie dlatego.
– W takim razie…
Taksówkarz wybijał rytm na kierownicy, ich uszy ledwie chwytały cichą melodię.
W jasnym świetle fruwały małe białe puszki.
Spojrzała mu w oczy, przeraziła się.
Wcale nie mam, nie miałam racji – pomyślała. – coś sobie wymyśliłam. Serce zaczęło jej bić coraz szybciej. Jego oczy są pełne światła, dlaczego dopiero teraz…
Bała się.
Nie wiedziała już, co jest prawdą, co jest słuszne, kim jest ona i kim jest on, czy naprawdę zna go na tyle, by wiedzieć na pewno…
Taksówkarz spojrzał na zegarek, D. czekał na jakiś dalszy ciąg.
– Namalowałam – powiedziała. – Namalowałam twój portret.
Stali przy furtce, taksówkarz klaksonem dawał znaki, że za chwilę się spóźnią. D. nie wiedział, co robić, nadal trzymał w ręku walizki, ona ściskała ręce, przygryzała usta.
Chwila rozciągała się do lewej do prawej ramy obrazu.

*

Kiedy maczała pędzel w farbie było tak, jakby podnosiła do ust łyżeczkę kremowego deseru – powoli smakowała barwę, rozkoszując się jej miękkością i głębią. I ta zgrabność pędzla, zupełnie inna do plastikowej precyzji komputerowej myszki…
W odległości między paletą a płótnem miała jeszcze jakieś własne myśli, potem zostawało jej w głowie tylko jedno pytanie: kim, czym chcesz dzisiaj być…?

*
To była właśnie ta chwila między uniesieniem pędzla a przyłożeniem go do płótna, chwila, w której pytała: czym, kim, z kim chcesz dzisiaj być? Trwa tak długo, że nigdy się nie kończy, a efekt nie zawsze jest przewidywalny. Czasem w chwili tej pączkuje coś zupełnie nowego, świeżego. Tajemnica ukryta w świetle właśnie tego poranka.
W zmrużonych oczach ich dwojga, zaskoczonych, zatrzymanych wyobraźnią.

Opublikowano

Tandetne i melodramatyczne - co może się jednakże podobać, jak widać powyżej. Popracuj nad czasem (gdzieś około przełomu trzeciej i czwartej ćwierci tekstu wysypuje Ci się czas - teraźniejszy i przeszły), nie ma co żonglować dopóki nie ma to logicznego uzasadnienia. Unikaj konstruowania zbyt wyszukanych porównań - kremowy deser jest pretensjonalny i w gruncie rzeczy zabawny, burzy lekturę mającą raczej poważne ambicje. Bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie dbałość o język, nie tak częsta jak można by jej sobie życzyć. To bardzo warto pielęgnować. Do wycięcia natomiast wielokropki (uzadnienie mają wyłącznie fonetyczne - i od razu kojarzą się z naiwnym sentymentalizmem, a nie chcemy takich skojarzeń, prawda?) i 90% akapitów - bo niemal żaden z nich nie jest nową myślą, tylko kontynuacją poprzedniej. W rezultacie robi się z tekstu wiersz; a zamiarów usadowienia się pośrodku między epiką a liryką tekst ten przecież nie zdradza.
No i sprawa ostatnia - nie widzę powodów, dla których to opowiadanie miałoby się znajdować w dziale zaawansowanym.

Opublikowano

Kora lino, opowiadanie bardzo mi się spodobało; ładnie skonstuowałaś akcję i umieściłaś interesujących bohaterów, a tekst dodatkowo wzbogaciłaś elementami poetyckimi. reasumując muszę stwierdzić, że jest mi bliski, może z tego powodu, iż sama uwielbiam rysować portrety :P

pozdrawiam serdecznie Espena Sway :)

Opublikowano

Nie zgodzę się z Freney'em tylko w jednym punkcie jego komentarza - w dbałości o język. Argumenty:

Kiedy maczała pędzel w farbie było tak, jakby podnosiła do ust łyżeczkę kremowego deseru – powoli smakowała barwę, rozkoszując się jej miękkością i głębią. - co było tak? to zdanie nie jest poprawnie skonstruowane. Może raczej "Maczała pędzel w farbie tak, jakby podnosiła do ust..."

*

Ale ona naprawdę ni potrafiłaby jej namalować. - literówka
Kąciki ust D. były tak samo skrzywione ku ziemi (choć jeszcze nie tak ostro) jak
u sąsiadki. - albo "tak samo", albo "jeszcze nie tak ostro".

*
– No, sam powiedz, o czym?
Olek od przeszło pół roku drążył ten sam temat.
- sam, sam.
Myślimy tylko o sobie – to obrzydliwe, ale i tak boli – nie rozumiem użycia spójnika "ale"; chyba, że przymiotnik "obrzydliwie" ma być pozytywny.

*
Więc wszystko jest jakby w porządku. To wszystko nie ma sensu, on odejdzie, prędzej czy później każdy przecież odchodzi. - wszystko x 2.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, kiedy wrócił (...) - przecinek przed "kiedy" wydaje mi się zbędny.

*
Jeżeli kiedykolwiek spojrzysz za siebie – myślała, gryząc pędzel, wpatrując się w plecy D. w różnych odcieniach fioletu (ostatnio nie mogła się uwolnić od tego koloru) – ja nadal będę tu, dokładnie tu, gdzie zamierzasz mnie zostawić. - po myślała przecinek jest niepotrzebny, za to przydałby się spójnik "i" przed wpatrując.

*
Cicho-ciemne słowa między nimi, rzeczowe i krótkie. - nie rozumiem wyrażenia "cicho - ciemne". Może "cichociemni", ale to o spadochroniarzach i nie ma chyba rodzaju żeńskiego...

*
Chwilę o czwartej nad ranem zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Olka. - szyk (O czwartej nad ranem [przez] chwilę...)

*
– Zgodziłaś się? – jest nawet jakby zaciekawiony. - czas
Nie wiedziała już, co jest prawdą, co jest słuszne, kim jest ona i kim jest on, czy naprawdę zna go na tyle, by wiedzieć na pewno… - 2x "wiedzieć", prawdą - naprawdę.



W pozostałych punktach zgadzam się z Freney'em. Szczególnie z ostatnim zdaniem.


pozdr

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Jeśli Drogi Czytelniku, swego czasu zaczytywałeś się w prozie Grabińskiego lub onirycznych wizjach Schulza, lub jeśli bliski jest Ci francuski modernizm, Belle Epoque czy dekadentyzm. To zerknij proszę i jeśli masz takie życzenie, pozostaw komentarz i ocenę  pod moim poematem "Odyseja". Jest nieukończony jak wiele moich prac. Lecz może kiedyś uda mi się doprowadzić go do końca.     Hamulce i kotły grzały się  w piekielnym ukropie, nie spuszczanego  od dłuższego czasu powietrza. Żółte, cyklopowe oko lokomotywy, rozbłysło  nagłym i ostrym światłem na torze,  lewitując w rozrzedzonym powietrzu, skwarnego nadal zmierzchu. Żelazny smok gnał przed siebie coraz to śmielej i prędzej. Ciągły ruch, idealnie zgranych kół, turkoczących na świeżo ułożonych szynach, Ciągnących się wężową strugą  ku kolejnej stacji przetokowej  lub przeładunkowej.     Na tej bocznej linii używanej sporadycznie jedynie w wybitnie ważnej potrzebie nie było stacji pasażerskich  jak i gminnych, niewielkich przystanków. Była to linia głównie używana przez wojsko i na jego potrzeby stworzona. A teraz gdy echa kawaleryjskich szarż  i armatnich salw przebrzmiały już wśród poszarpanej i wykrwawionej linii frontu. Gdy wrogie armie nie składając sobie winszującego hołdu  ani nawet nie ściskając na pojednanie dłoni. Odeszły, zwrócone plecami ku sobie i mącąc jedynie kurz i piach, zaległy po ustronnych, półdzikich gościńcach, prześlizgnęły się na powrót przez umowne jedynie linie granic. Mijając bez słowa wstydu i hańby  a może jednak glorii zwyciężonych, wapienne, zatarte smugami słoty i wichru słupki graniczne.  Starali się nad wyraz mężnie i heroicznie, by przesunąć je choćby o cal, metr, kilometr.     Na nic to wszystko.  Ich pobratymcy. Często chłopcy,  wchodzący dopiero w wiek męski. Zostali tam na ziemi spalonej, niczyjej. Ich ciała posiniaczone i splamione juchą. Wkręcone w sidła kolczastych krzewów drutu. Ich czaszki spękane, końskimi kopytami, A oczy wybałuszone w zdziwieniu,  że to już na samym wręcz początku życia, nastał jego kres. Wojna płodzi bohaterów. Leżą tam na ugorach bez ciemni grobu  i krzyża z brzozowej kory. Legli tysiącami we śnie  z którego nie wybudzą się już nigdy. Muchy jedynie płodzą w ich oczodołach i ustach rozwartych śmiertelnym spazmem  swe plugawe potomstwo.     Rozłączeni brutalnie ze światem jaki znali. Ze szkołami i uniwersytetami. Z fabrykami i kopalniami. Z sadami i polami  Wreszcie z uciechami jak kina, teatry, opery. Muzea, restauracje, bary. Parki i kafejki. Zostawili je żywym. Tak samo jak swe połowice. Zalęknione i wiernie trwające przy nich  choćby i w godzinie śmierci. Listy z odbitymi szminką ustami.  Zroszone wonią perfum. Gniły teraz na równi z ich kochankami  w ciemnych transzejach okopów.     Ale byli i tacy, którym się udało. Choć przez to czego doświadczyli. Modlili się co dzień o lekką śmierć. Przeżyli jednak na przekór rozumowi  A dzięki frantowatej zachciance Boga i jego stróżujących niby to nad ludzkością aniołów. Przeżyli może i w imię miłości. Na przekór nam, ludziom z serc wyprutym. Z emocji i pragnień  skutecznie wypatroszonym. Przez ten świat i miłość właśnie. Nam też niewielu pozwolono  przeżyć to piekło wojny. Choć dla nas śmierć  nie byłaby karą ni zbrodnią. A wyzwoleniem z kajdanów życia.   Świeże pokłady bukowe  tłumiły wstrząsy lecz nie dźwięk. Tuk, tuk….tuk, tuk…. tak, tak….  Skład szedł nadal na pełnej prędkości. Z rzadka na ostrym łuku  lub zejściu z przewyższenia, zagrały metaliczną skargą hamulce. Para uciekała przez  nieszczelne miejscami osłony.  Rozmywała w budzącą się noc,  białymi obłoczkami. Gdyby kto patrzył z dalsza. Powiedziałby, że pociąg gubi swe duszę. Jak demon w ruchu nad przeklęta ziemią. Krążący od przystanku do stacji,  coraz to dalej i prędzej. Coraz śmielej i pewniej. Mając za nic potrzeby swych pasażerów. Ich emocje i namiętności. Skargi czy żale.     Żyjący tylko dla potrzeby wiecznego ruchu. Tańca, gdzie sceną  była jedynie szerokość szyn. Spełniającego mit o Odyseuszu. Wiecznym tułaczu, który na żadnej ze stacji  nie może czuć się jak w domu. Jego pojawienie się  na linii stacyjnych semaforów  i dróżniczej budki. Jest przyjęte tak samo obojętnie jak odjazd z przypisanego peronu. Dla każdego jest jedynie bestią w ruchu. Wolnej od ludzkiej powierzchowności. Jednak i on ma serce.  Złożone z kotła i tłoków. I cóż z tego, że goreje ono wręcz od środka. Skoro to nie miłość go ogrzewa  a potrzeba ucieczki, tułaczki. Samotności.   Tak,tak … tak,tak… tuk,tuk… Przedział oświetlony gazowymi lampami  był przytulnym i ciepłym miejscem. Dającym wytchnienie po miesiącach spędzonych w błotnistych, wypełnionych  do kostek, brudną choleryczną wodą, śmierdzących prochem, potem  i gnilnych rozkładem ciał, zawsze zbyt płytkich  i zbyt wąskich okopów. Nie licząc stukotu kół, trzasku klejonych obramowań okna i drzwi, dość głośnego drgania stolika podróżnego oraz sporadycznych rozmów współpasażerów, dobiegających z sąsiednich przedziałów oraz korytarza a także odwiedzin konduktora. Panowała cisza. Potęgowana jeszcze tym co ujrzeć można było za oknem, uchylonym na oścież, by wiry zasysanego tu powietrza, mogły przyjemnie chłodzić zmęczone oblicza.      Za oknem obraz był monotonny  w swej idyllicznie, wiejskiej prostocie  tej zubożałej prowincji. Jedyną oznaką nadchodzących, cywilizacyjnych zmian  była nitka torów kolejowych, zaplanowana w ministerstwie  a ułożona przez robotników tak by  omijać jak najszerszymi łukami i serpentynami  osiedla ludzkie. Wyglądało to tak jakby cud techniki i postępu  uciekał od strzech  i drewnianych, dusznych izb. Z rzadka gontów i murowanych chałup. O ciężkich okiennicach, uszczelnianych kitem. Jedynym podobieństwem, mieniły się kominy chlebowych pieców kaflowych. Strzeliste i smukłe to znów grube i owalne. Niczym ich odpowiedniki na transatlantykach czy wojennych pancernikach. Dymiły aż miło w te bezkresy stepu.  W ich dotąd nienaruszoną,  świętą wręcz strukturę naturalizmu.     Demoniczny tułacz, widział te osiedla, Te strzechy i dymy kominów. Wielokrotnie zwalniano mu osłony i wtedy  mógł wydać swój przeciągły okrzyk, nie mający żywego odpowiednika w świecie. Tony grały równo.  Z początku może trochę zachryple, lecz już po kilku sekundach gwizd odbijał się echem po polach, zaścielonych dojrzałym już zbożem, wchodził gładko jak nóż w lesiste, gałęziste granice zagajników i małych odseparowanych sztucznie dębin. Na ten dźwięk  natura jeszcze nie była tu widać gotowa.     Trwożyły się jej małe dzieci. Te skrzydlate, ulatywały w niebo by po chwili jednak chmarą osiąść na kolejnym poletku, płotach obejść czy w starych,  powykręcanych czasem okrutnym  i zarośniętych siwozielonkawym mchem, sadach. Inne jak lisy, zające czy osiadłe przy rzecznych brodach bobry. Czmychały pod krzewiny,  gąszcze, splątanej leszczyny  czy wodne szuwary  pełne liliji i wodnych pałek. Krótki szmer, plusk czy odgłos pazurów tarłych o pomietą, starczymi bliznami korę Odpowiadał na zew nowego ducha czasu.     Duszy ze stali i nitów. Nie mającej swej wolnej woli, uczuć, wspomnień i co najważniejsze nie potrafiącej  kochać, współczuć, śnić i pragnąć. Będąc tworem zupełnie zimnym i nieczułym. Technologia wygra z ułomnościami człowieka. Chyba, że to człowiek  dobrowolnie stanie się takim robotem, którego to nic nie dziwi, nie rani. Który unika innych jak ognia. Nie kocha, nie płacze. Jest jedynie obserwatorem a nie odbiorcą. Nie śni i nie marzy. Żyję tylko tym co tu i teraz.     A przyszłość? Jeśli nawet jest godna temu by o niej myśleć i zaprzątać sobie głowę. To jest ona bliźniacza do dnia obecnego. Latami całymi w kółko,  przeżywanie tego samego dnia. Czynności ludzkie  stają się maszynową procedurą. A stery przejmuję pustka egzystencji, która wtacza życie na jeden tor, którego ostatni przystanek  jest znany od dnia narodzin. Jest nim śmierć u wylotu tego ślepego toru. A zamiast secesyjnego, budynku stacji, parowozowni i warsztatów na manewrowni. Jawi się tym, że za zapuszczonym, ukrytym we mgle wiecznej peronie, jest nie tchnące życiem i beztroską miasteczko a pogrążony w słotnej zadumie żałobnych dymów świec nagrobnych. Cmentarz świata przeszłego i grób każdego z nas.     Starałem się odprężyć i uwolnić od nawracających imaginacji i retrospektyw ostatnich morderczych wręcz miesięcy. Ciągle wydawało mi się, szczególnie gdy przebywałem na otwartej przestrzeni w nowym i nieznanym mi miejscu, że śledzą mnie oczy obcych i szczelnie ukrytych w miejskim kolorycie, postaci o jakże wrogim nastawieniu. Często zdarzało mi się wpadać w panikę tak głęboko paranoiczną, że zwykły spacer zamieniał się w walkę o przetrwanie wśród ścian labiryntu kamienic i budynków. Potrafiłem zatrzymać się nagle pośrodku chodnikowej arterii, błagać zalęknionym wzrokiem, pełnym łez o pomoc. Lecz nikt nigdy nie podjął się tego  by złączyć swój wzrok z moim. Nikogo nie zajęły choć na moment moje próby odzyskania równowagi i błogiej stabilizacji.      A ja wieżgałem się jak ogarnięta lękiem o kruchy żywot, ryba w sieci. Kręciłem się wokół własnej osi  w duszącym płuca zapętleniu.  Nie byłem do końca ani w teraźniejszości  ani w nagłym fantasmagorycznym acz gorzkim wybuchu  przeszłych portretów zdarzeń.  Moje nogi grzęzły w sposób niewytłumaczony w betonowym więzieniu, chodnikowej mozaiki. Po wybrukowanym kocimi łbami rynku,  stąpałem jak po minowym polu. Wzdrygając się za każdym razem gdy podeszwa moich butów stykała się z coraz to większą powierzchnią, śliskiego, wyjeżdzonego kamienia. Bezsprzecznie byłem ogarnięty chorobą. Traumą doświadczonych okropieństw wojny.     Dnie całe spędzałem w łóżku. Budząc się z  nieludzko zdeformowanymi postaciami  moich poległych przyjaciół na piersi. Sąsiedzi byli mi z początku pomocni.  Czasami nie byłem już w stanie  spędzać nocy w mieszkaniu. Spałem więc lub jedynie drzemałem pokątem  na klatce schodowej. Rzadziej w samym progu własnych drzwi. A to sąsiadka wyniosła talerz z zupą. A to sąsiad wracający z urzędu, wstępując wcześniej na jednego do pobliskiego baru, dosiadł się do mnie na schodku  i poczęstował egipskim. Zamienił kilka miłych zdań.  Zaproponował kieliszek wiśniówki. Czasami poratował nawet kilkoma złotymi. Poklepał po męsku po ramieniu  i odszedł ku swemu mieszkaniu, klucząc za sobą drzwi. Byli jednak i tacy,  którzy brali mnie za narkomana i świra. Na czele z córką piekarza, którą znałem przecież od pacholęcia  a jej ojca od czasów beztroski kawalerskiej. A teraz przepędzała mnie z piekarni ilekroć choć tylko mój cień rzucił jej się w szaro błękitne oczęta.     Dochodziło nawet ku temu, że musiałem prosić postronne osoby by kupiły mi chleb  lub krasno wypieczone bułeczki. Lustrowali mnie wtedy od stóp do głów  i nie stwierdzając widać w mej aparycji, mężczyzny w średnim wieku, żadnych śladów  bezdomnego włóczęgi lub co gorsza obdartego i brudnego pijaka, zgadzali się w większości ochoczo pomóc a nierzadko nawet dorzucając mi pieniędzy na drugi bochenek lub coś słodkiego.   Rodziny tak bliskiej jak i dalekiej nie miałem. Przyjaciele z dawnych dni w większości porozjeżdżali się po czterech stronach świata. Część, pochłonęła wojna.  Ci którzy zostali blisko a udało im się zrobić kariery lub odziedziczyć niemałe majątki. Z dnia na dzień przestali odwzajemniać moich ukłonów lub ostentacyjnie przechodzili na drugą stronę ulicy, nie siląc się nawet na skinienie głową.     Byłem prawdziwym życiowym rozbitkiem. Wyrzuconym na bezludną wyspę. Wołać o pomoc z jej brzegu było bezzasadnym a nadzieja na to, że akurat w niedługim czasie na kursie jej piasków będzie płynął jakiś statek i mnie uratuje,  byłoby ironią wręcz prześmiewczą. Na przeprowadzkę brakło mi funduszy. Na ucieczkę w opium, brakło funduszy. Na oddanie się w ręce psychiatrów i przytułku. Zawsze był dobry moment. Choć zbyt mocno ceniłem  swój inteligencki świat. Przewagę chłodnego rozumu nad przekupnym sercem. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć  w poznanie i wiedzę. Dokąd dane mi myśleć,  dotąd będę na tym świecie.   Jeśli coś faktycznie dawało mi wytchnienie  i choć chwilowy powrót  do beztroskich wspomnień, to było to pisanie. Starałem się zebrać od powrotu z frontu kilkukrotnie na rozpoczęcie opisywania doświadczeń z miesięcy spędzonych w okopach Wielkiej Wojny. Lecz ilekroć stalówka  już prawie stykała się z bielą kartki,  tylekroć nie potrafiłem zmusić się do postawienia choćby kreski. Dlaczego? Bo realizm tych dni był  przesiąknięty grozą śmierci. Oddany na pastwę opisów tak makabryczno szczegółowych, że zwykły odbiorca byłby porażony ogromem bólu i cierpienia nie jednostki człowieczej a całej cywilizacji małych, podłych ludzi, co jedynie potrafią się bić, strzelać, zabijać a potem godzić nagle i znów wbijać znienacka nóż w plecy.     Hołubią śmierć i zniszczenie. Eksterminację i dehumanizację. Oddają cześć politykom  jako złotemu cielcowi a potem idą pokornie  na rzeź w milczeniu i zgodzie. To są ich bohaterowie i obrońcy. Łotry bez czci i wiary. Wojna nie zmienia tylko tych, którzy udając się na jej fronty, już dawno byli martwi. Bez grama szacunku. Bez oznak uczuć. Nie odczuwając bólu. Poza istnieniem. Poza życiem na marginesie świata widzialnego a tym czego lepiej nie widzieć. Oddziały straceńców,  którzy wszystko i tak już stracili. Mogli wygrać jedynie trafienie miłosierną kulą. Poczuć ten chłód.  Stagnację. Ostatnie uderzenie serca.   Powietrze wpadające przez okno przedziału, tchnęło już lekko wilgotnym chłodem. Leżałem, wyciągnięty jak długi z nogami zarzuconymi prawie na miejsce naprzeciw. Mimo tej dojmującej pustki w krajobrazie,  mimo depresyjnie smutnych wspomnień. Mimo braku celu i własnej końcowej stacji. Było mi dziwnie błogo i beztrosko wręcz. Ostatni raz dane mi było podróżować  tą linią i składem. Ostatni raz  miałem na sobie mundur podoficerski. Jechałem do małej jednostki wojskowej by pożegnać się z rolą żołnierza i znów być zupełnie anonimowym człowiekiem. Zniszczonym i wyczerpanym trybikiem machiny społecznej. Anonimem, który cieniem już tylko  odznaczał swą bytność w skupiskach ludzi.     Lekarze po przebadaniu  mojego przypadku, stwierdzili u mnie  rozwinięta znacznie nerwicę frontową. Po krótkim wywiadzie i opisie im moich objawów choroby, stwierdzili na krótkim konsylium, że na kolejne moje skoszarowanie, pozwolić nie mogą, albowiem mój stan jest na tyle niestabilny psychicznie, że stwarzałbym zagrożenie śmiertelne, tak dla siebie samego jak i reszty oddziału. Komisja lekarska sporządziła stosowne dokumenty odnośnie mojej sytuacji i wsadziła je do niedużej, białej koperty, lakując ją jeszcze pieczęcią urzędową.  Po wszystkim wręczono mi ją ze słowną adnotacją o tym żebym jak najprędzej dostarczył dokumenty do swej jednostki przydziałowej.    A więc byłem w drodze ku temu.  Pociąg wyraźnie zwolnił. Stukot jego kół był teraz poprzecinany dłuższymi pauzami. Tłoki zmniejszyły obroty a nadmiar pary wyrzucono przez boczne osłony lokomotywy. Skład pokonywał właśnie dość ostro poprowadzony łuk szyn. Na tyle wygięty bym mógł ujrzeć w kompletnej już ciemni, zarys metalowego potwora, który zasapany przewodził oswietlonemu korowodowi wagonów.  W wielu oknach poprzedzających mój wagon, majaczyły ogolone głowy niedawnych towarzyszy broni.  Wielu z nich miało w ustach egipskie lub prezydenckie o krótkich, białych filtrach. Zajęci beztroską zabawą,  rozmową i śmiechem.     Zupełnie tak jakby koszmar wojny był jedynie niegroźnym zwidem, majakiem, snem, który przepadł bez wieści  gdzieś w zakamarkach umysłów. Zbłądził ku niepamięci i niezaistnieniu. Wyparcia. Ostatniej deski ratunku,  kruchej ludzkiej psychiki i natury. Ja wolałem pamiętać. I pielęgnować w sobie ten ból na tyle  by nigdy choćby i w obliczu  starczej kiedyś śmierci, nie zapomnieć  i przywołać żywe twarze tych, których pochłonął front i jego kolczaste zasieki. Choć wielokrotnie próbowałem oszukiwać swe ciało i umysł, że nic takiego jak wojna  nie miało miejsca a to jedynie moja defetystyczna i nihilistyczna gorączka umysłu spłodziła tego demona, który pożarł mi duszę.     Nie lubiłem i nie chciałem  wspominać obrazów wojny,  nawet w gronie towarzyszy niedoli. Zresztą nie ciągnęło mnie do ich towarzystwa. Wolałem samotność i cichą żałobę serca. Ale nie byłem im ani wrogiem ani przeszkodą  w ich okazywaniu i odreagowywaniu traum. Nie bolało mnie gdy widziałem ich na ulicach, barach czy dworcach w uściskach młodych dzierlatek, statecznych wydawać by się mogło panien czy rzadziej w pułapce wymalowanych ust ulicznic i barowych naciągaczek, które za dawkę białego proszku czy opium były gotowe oddać się w ręce rozkoszy bluźnierczych i obcować z technikami miłosnymi, których nie skąpiły swym darczyńcom.     Po latach głodu, lęku i cierpienia. Wszyscy gotowi byli choćby duszę diabłu zastawić, byle tylko uczuć ulgę  i bawić się, kochać.  Czuć się jak wolni wreszcie ludzie. Na takich jak ja spoglądano, ze współczuciem i zarzenowaniem. Tylko dlatego, że nigdy nie wróciłem tak naprawdę z wojny, która już się zakończyła. Nie ja ją w sobie rozpętałem i nie ja będę musiał ją zakończyć. Nawet nie wiem czy mógłbym. I czy w ogóle chcę.   Słyszałem dobrze ich wesołe rozmowy, śmiechy i szampańską zabawę. Westchnąłem ciężko. Poprawiłem się w fotelu  i znów starałem się wyizolować.  Odejść w mrok. Pociąg poszedł widać za moim przykładem bo westchnął również po raz ostatni i zatrzymał nad wyraz delikatnie.  Początkowo myślałem, że stoi przez jakiś nagły sygnał na linii oznajmiający przepuszczenie innego składu lub lokomotywy z drużyną konduktorską z pobliskiej stacji. Później pomyślałem o semaforach stacyjnych, które wstrzymały skład z przyczyn technicznych. Możliwe, że nie usłyszano lub nie dostrzeżono nas na czas i dyżurny ruchu lub naczelnik wydali spóźniony rozkaz oczyszczenia toru lub nastawienia zwrotnicy we właściwe położenie. A może i sam postój był nie planowy i gdzieś w oddali wydarzył się wypadek innego pociągu lub dwóch składów i przez to wstrzymano wszystkie pociągi w okolicy.   Tymczasem na korytarzu  posłyszałem głośne kroki, w dobrze podbitych i ciężkich butach. Za firaną drzwi przedziału, mignął mi mundur konduktorski i czapka. Minęła ledwie krótka chwila i w rozchylonych drzwiach stanął młody konduktor.  Był niski ale krępy. Jasne włosy miał starannie zaczesane pod czapką, która była chyba o numer lub dwa za duża na jego lekko trójkątną głowę bo zamiast siedzieć sztywno na jej obrysie, osiadła dość prześmiewczo na odstających mocno uszach. Twarz jego nosiła ślady po ospie. Krzywa i zadarta lekko górna warga, odsłaniała prawie górne zęby. Oczy miał małe i zaczerwienione.  Ich niebieskawa bladość kontrastowała mocno z purpurowymi wręcz wypiekami.  Widać mocno zaskoczyło go to, że przedział zajmowałem sam. Bo rozglądał się po nim raz w lewo to znów w prawo tak jakby w trakcie zabawy w chowanego lustrował każdy kąt pomieszczenia będąc święcie przekonanym, że wszyscy ledwie sekundę przed jego wejściem pochowali się dla draki lub kaprysu. Wreszcie skupił wzrok na mnie i pełnym zaskoczenia głosem zapytał   - Pan podróżuję tutaj sam? - Nie dał mi wiele czasu na odpowiedź bo po chwili nie czekając na nią poprosił o bilet lub legitymację wojskową. Gdy on lustrował moje dane ja odpowiedziałem.   - Jak Pan widzi, podróżuję sam lecz czy to oznacza, że określić mnie można samotnikiem? Wszędzie ludzie dobrze się bawią, śmieją się i piją na umór. A ja widzi Pan. Tylko siedzę przy oknie i wyglądam w milczeniu na ten boży świat. Czy to pana nie dziwi?   - Drogi Panie… nie wgłębiam się w odczucia pasażerów aż tak głęboko by po ledwie omiotaniu wzrokiem, będąc bezsprzecznie pewien kto kim i jak się czuję. Jestem konduktorem. Odczuwam duszę i emocję pociągu bo taka tu moja rola i dola kolejowa.    - A więc jest Pan częścią serca i jestestwa tego pociągu. Trwałym elementem jego doczesnej roli i trwania. - odebrałem z jego ręki dokument i ułożyłem go na półeczce - Atomem w wiecznym ruchu na fali szyn. W trzewiach tego maszynowego potwora, który pożera kolejne kilometry trasy, całe dnie, tygodnie… lata. Bez końca. W ciągłym ruchu. Gonitwie za celem. Piękne jest życie konduktora.    Widziałem, że chcę ruszyć już dalej ku kolejnym przedziałom, spieszno mu było bardzo więc rzucił tylko na odchodne   - Nie tak piękne i chwalebne jak życie żołnierza - wskazał na pagony na moim mundurze i tarcze.   - Zasczytnie i chwalebnie jest ginąć za ojczyznę i jej wolność a nie rozpamiętywać ślepy los fortuny, której pociski mijały mnie widać skutecznie. I konsekwencje tej ślepoty losu będę dźwigał jako najsroższy ciężar aż do samego końca.    Widać z jednej strony odczytał słusznie moje słowa a z drugiej nie chciał  dać tego po sobie poznać.    - Kolejna stacja przed nami. Żuromin… czy będzie Pan na niej wysiadał?   - Nie. Jadę z Wami aż do końca. Ale dziękuję, że Pan zapytał.   Wiele osób wysiadło na stacji. Kilkoro nowych pasażerów zasiliło stan osobowy.  Tak się złożyło, że zyskałem dzięki temu współpasażera w przedziale.  A było to widać zrządzenie losu. Bo zbyt wiele nastepstw  przedziwnie zaskakujących  wynikło z naszej rozmowy.   Młody konduktor, uchylił sztywny, skórzany róg czapki w pozdrowieniu i z życzeniem spokojnej dalszej części wieczoru, opuścił przedział i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Znów mogłem chłonąć  to co działo się wokół pociągu. Tak na peronie jak i korytarzu. Dzwonki telegrafu biły jak oszalałe.  Radiotelegrafista ostały na nocnym dyżurze  w budynku stacji musiał harować w pocie czoła by wyłapywać sens meldunków, które wpływały jak szalone. Musiał sprawnie i rzetelnie odpowiadać sąsiednim posterunkom na każde zadane przez nich pytanie odnośnie opóźnienia składu, jego długości czy opisania wszelkich przeszkód na które pociąg natrafił po drodze lub na które może się jeszcze natknąć...    
    • przemijam otulony w ciepły szal istnienia mruczy kot dookoła usychają liście zmieniają się pory i zmarszczki każdego roku   w ciemnej kuchni czytam wiersz bez światła      
    • @Nata_Kruk   zgadzam się Nata z Tobą.   masz jak zwykle rację.   dziękuję i pozdrawiam :)       @Nata_Kruk   zgadzam się Nata z Tobą.   masz jak zwykle rację.   dziękuję i pozdrawiam :)       @Alicja_Wysocka   siebie też trafiłem.   i w nerw i w serce.   dziękuję Aluś :)        
    • A jak Oli lump? Apap muli lokaja
    • Jak łania ta, Ina, łkaj   Jak łazi Wiki kiwi, załkaj
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...