Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Zofia Ryncka

Użytkownicy
  • Postów

    25
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Zofia Ryncka

  1. Ach nie. Jakże bym śmiała. Dlaczego wogóle przyszło to Panu do głowy?
  2. Dziękuje Panie Andrzeju. Starałam się ze wszelkich sił. Mam taka zasadę: nie nudzić.
  3. CISZA POD DRZEWAMI Musiałam się wyspowiadać. Poszłam do kościoła. Księdza nie znałam. Młody. Powiedziałam „dzień dobry” zamiast „pochwalony”. No bo… po prostu mnie zatkało, taki był przystojny. Przyznaje.. Dla mnie ta spowiedź przed ślubem to była tylko formalność, ale postanowiłam być szczera i nie ukrywać, że mam roczne dziecko. Wikary tego się nie spodziewał. Kiedy znalazłam się w konfesjonale, okazał ciekawość i dociekliwość. Chyba niekonieczną. Interesował się wszystkim, a w szczególności dzieckiem, jak zostało poczęte i dlaczego, a więc m u s i a ł a m mu opowiedzieć jak do tego doszło. Widziałam księdza niewyraźnie, przez kratkę, ale dostrzegłam jak bardzo był zainteresowany A potem mnie pouczał. Ta cześć spowiedzi wypadła nadspodziewanie dobrze. Naprawdę chciał, żebym już nigdy więcej nie popełniła podobnego grzechu. Odchodząc żeby odprawić pokutę zerknęłam do konfesjonału. Siedział tam jeszcze, nieruchomo, jakby nie mógł uporać się z tym, co słyszał. W przygotowaniach do wesela nie brałam udziału, cały trud wzięła na siebie teściowa i rodzina męża. Dla teściowej nasze pożycie bez ślubu było udręką i upokorzeniem, chociaż sąsiedzi - wydaje się - nie byli zainteresowani ze mną nie rozmawiali, a jeśli już, to jakoś tak nienaturalnie. grzecznie. To z nieśmiałości pewno, byłam przecież obca, z miasta i pracowałam jako urzędniczka. Teściowa wiedziała lepiej, co się święci i uparła się, że weźmiemy ślub. No cóż. Ślub tak, ale cała ta uroczystość weselna wydawała się niepotrzebna. Pierwszą ofiarą była świnia, choć los jej i tak od dawna był już przesądzony. Widziałam szwagra jak wnosił w kubłach mięso do piwnicy, To nie był dobry sposób na przechowanie mięsa do wesela. Ich sprawa. Ja muszę się zastanowić skąd wziąć pieniądze na suknię. Byliśmy niezamożni, więc z konieczności szyłam sama jakieś sukienki letnie, coś dla dziecka. Gdzie ja mam szukać kogoś, kto mi uszyje tanio suknię ślubną? I wtedy sobie przypomniałam, że gdzieś tam, na dnie szafy, leży pamiętająca moje panieńskie czasy zielonkawa sukienka z lamy. Obcisła, krótka, prawie mini.. Ale błyszcząca, elegancka... No tak. To było rozwiązanie jakieś, choć nie idealne. Gorzej z butami. Miałam trumniaki złote z cienkiej skórki kupione na ciuchach w Rembertowie też za panieńskich czasów. Podeszwy podarły się już na wylot, ale z wierzchu buty wciąż wyglądały dobrze. Do zielonkawej, sztywnej i szeleszczącej sukni w sam raz. Ta sprawa wydawała się załatwiona. O welonie, czy innych tego rodzaju akcesoriach mowy nie ma, a ślubny bukiecik (skromny) obiecał załatwić szwagier. Ten szwagier był esbekiem, takim na średnim szczeblu, a ja wiedziałam o tym od niedawna. Moja teściowa mówiła, że jest oficerem. Pewno... Był dobrze sytuowany – miał samochód , Wartburga w dwóch kolorach i mieszkanie w bloku. Jego zajęcie mnie nie obchodziło, ale trzymałam się z daleka. Chociaż raz byłam tam, w mieszkaniu na dziesiątym piętrze. I trzeba przyznać - elegancko. Podłoga z klepki, dywan.. Do kuchni wcale nie musiałam wchodzić, bo zamiast kuchni była wnęka. Szwagierka wydawała się zadowolona. Dzieci nie mieli i jeden pokój dla nich dwojga... starczy. Drugi szwagier pobierał rentę, choć nie wyglądał na kalekę. Podobno pracował w UB w czasach stalinowskich. A teraz pił. Miał za co. Zajmował się gospodarstwem. Trzeci szwagier pracował w straży i był bogobojny, można powiedzieć nawet, że był podporą kościoła, chociaż i on wywodził się z UB. No cóż.. Tak się złożyło. Widocznie wszyscy trzej byli ambitni ponad wszelka miarę. Na szczęście mojego męża to nie dotyczyło , bo w czasach stalinowskich był dzieckiem. Szwagrowie (oprócz esbeka) oraz siostry męża byli zajęci przygotowaniem wesela, lecz ja nie brałam w tym udziału, bo miałam pretekst - dziecko. Dom stary, chałupa raczej, składał się z dwóch izb. Teściowa mieszkała w kuchni. Sama. My w pokoju. Ślub się zbliżał, ale na razie, póki co, wszystko pozostawało po staremu. Narady w sprawie przyjęcia weselnego moja teściowa prowadziła z córką. W rodzinie (owdowiałej) starszy syn, ten z SB zastępował ojca. Teściowa narzekała na zięcia, (to należało do rytuału uświęconego z pokolenia na pokolenie), lecz w gruncie rzeczy była rada. Do pracy nie musi jeździć, co miesiąc dostaje pieniądze z poczty, zawsze go można zmusić, żeby pomagał w gospodarstwie. Miał na własność kawałek pola, a wiec korzystał z jej konia, wozu i kieratu. To przecież on i ten drugi zięć – strażak we dwóch zabili i oprawili świnię. Z naszego pokoju, w lecie wychodziło się prosto na dwór. Teściowa, jeśli nie była w polu, siedziała u siebie, w kuchni. Rozmawiałyśmy ze sobą rzadko i tylko wtedy, kiedy to było konieczne. Przygotowania do przyjęcia były w pełnym toku. Należało się spieszyć, bo nadchodziło lato i zrobiło się nagle ciepło. W piwniczce ogrodowej jeszcze chłodno, ale sądząc po zapachach, które wydostawały się z kuchni, mięso nie było już w najlepszym stanie. Pomyślałam sobie, że lepiej zrobię jeśli nie będę go jadła. Zresztą nie jadłabym i tak, choćby ze względu na świnię. Było już wczesne lato, albo późna wiosna – jak kto woli. Rosnące wokół obejścia stare drzewa, jak kopuła zamykały się nad podwórkiem. Tu chłodno, jednak za bramą, na ulicy, robiło się znacznie cieplej. Główna droga przez wieś raz wąska, raz szeroka, piaszczysta, ot taki rozjeżdżony trakt. Po południu wychodziłam na spacer z dzieckiem. Dopychałam wózek do pagórka, z którego wyrastał stary wiąz i siadałam w cieniu. Mały rozglądał się, albo spał. Patrzyłam tylko w jedno miejsce, tam, gdzie na zakręcie drogi powinien ukazać się mąż. Do pracy jeździł na rowerze, a wracał... taki sobie, nie zawsze całkiem trzeźwy, ale i nie za bardzo pijany, ot tak, po jednym, albo drugim piwie. Skąd miał pieniądze – nie wiem, bo wypłatę oddawał mi całą. Z paskiem. Widocznie od czasu do czasu trafiała mu się jakaś fucha. Patrzyłam i czekałam. A kiedy się pojawiał, oganiała mnie fala ciepła. Kochaliśmy się. On wiedział, że będę czekać i widząc mnie czuł to samo. Schodziłam z pagórka pchając wózek i szłam mu naprzeciw. Spotykaliśmy się nie okazując czułości i nie rozmawiając. Po prostu dalej szliśmy razem. Podwórko, znów ten przyjemny chłód i wyjątkowa cisza pod drzewami, a z męża spływało nagle całe napięcie i zmęczenie. Byliśmy sami. Teściowa gdzieś tam, daleko, w polu, pasła krowę. Nalewałam mężowi zupę ( bo zwykle robiłam zupę) i stojąc patrzyłam jak je. Jeszcze niecały tydzień, jeszcze parę dni, a już niektórzy byli podenerwowani. Szwagier pijany, a tylko on jest specem od wędzenia kiełbas. Podstępem wyłudził od listonosza rentę – szwagierka nie upilnowała. Nie miała zamiaru mu pobłażać. Wzięła kij i zdzieliła go z całej siły. Krwawił, ale otrzeźwiał trochę Siedział na schodkach pełen żalu. Potem upił się jeszcze raz i leżał. Trzeba poczekać, wytrzeźwieje. Trzeźwy robił się cichy, przyczajony. Zresztą lubił wędzenie kiełbas i nie wiadomo czemu zwlekał, widać przez przekorę. Drugi szwagier mieszkał w sąsiedniej wsi i nie był tak przydatny, chociaż w razie potrzeby też pomagał. Tego żona nie biła, on ją też nie, bo nie pił. Jeśli chodzi o gości.... Moi się nie pojawią, ale ze strony męża zebrało by się pół wsi. No i powstał problem. Kogo zaprosić na takie wesele, nie wesele. Wszystko nie tak jak trzeba. Teściowa ma mętlik w głowie. Ale sama chciała. Jej kłopot. Ja wciąż nie odróżniałam jednej starej kobiety od drugiej. Widywałam miejscowych w sklepie i mało kto zagadywał – młodsze raczej. Początkowo nie wiedzieli kim jestem. Letniczka? Ale po pewnym czasie zaczęli mówić - Waldkowa. Bo mój mąż ma na imię Waldek. Teściowa szorowała na podwórku garnek na kapustę, zwykle nie używany, bo zbyt duży. Kapusta, zeszłoroczna, przechowywana była w beczce w chłodnym miejscu. Pokrywa i kamień tylko trochę pokryte pleśnią. Zdejmie się górną warstwę – kapusta pod spodem jest jeszcze zupełnie dobra. Należało ją tylko sparzyć. Gotowały bigos przez dwa dni, a potem w rozgrzanym piecu piekły ciasto. No i na koniec rosół z kury. Wódka schowana dawno, wódkę załatwił mąż. Stoły w ogrodzie ustawi się w ostatniej chwili. Są gotowe, zrobione z desek przez męża. Dzień ślubu. Mąż umył się dokładnie w rzece poprzedniego dnia. Ja - w pokoju. Obudziłam się przestraszona. Zdawało mi się, że nie zdążę. Powoli się uspokajałam, bo wszystko było w porządku. Na drzwiach szafy wisiał starannie oczyszczony, świąteczny garnitur męża, suknia gotowa do włożenia i miałam nowe rajstopy, które dostałam w prezencie. Niepokój zwolna przekształcał się w podniecenie, bo pamiętałam twarz tego młodego księdza i to wspomnienie towarzyszyło mi jak cień. Ślub o dwunastej, po sumie. Mój mąż był nie wiadomo czemu roztrzęsiony i wszystko leciało mu z rąk. Na podwórku od dawna stał już samochód szwagra, a on i jego żona poszli na pogawędkę. Teraz się zjawili. Drugi szwagier, tutejszy, zaprzęgał konia do wozu, bo w samochodzie wszyscy się nie zmieszczą. Oprócz nas pojedzie tylko żona brata, reszta rodziny - wozem konnym. Przygotowaniem przyjęcia zajmie się szwagierka. No i teściowa nie uniknie wstydliwego widoku panny bez welonu. Po jedenastej już należało się spieszyć. Samochód pojedzie przez most i szosą, a wóz konny przez rzekę, w bród. Parafianie wychodzili powoli z sumy, kościół pustoszał, zostali tylko nasi goście. Dość sporo. Na pewno byli ciekawi, jak też ja będę wyglądać. To że w zielonej sukni i bez wianka dało się wytłumaczyć. Tu ludzie są tolerancyjni. Tak samo tolerancyjni byli wobec szwagra, tego z SB. Nie wszedł do kościoła. On i samochód zostali w cieniu pod drzewami. Mąż starszej siostry, pomimo przynależności niegdyś do UB, teraz w czasie Bożego Ciała nosił baldachim nad księdzem. Drugi szwagier, ten od wędzenia kiełbas, przylgnął do ściany w kruchcie, niedaleko wyjścia. Siedzieliśmy w pierwszej ławce, a ja czekałam na tego młodego księdza. Czy będzie udawał, że nie pamięta o niczym, czy się zaczerwieni? Nie jest na pewno taki niewinny, jak się zdaje. Tymczasem organista snuł opieszale jakąś fałszywą melodię. Zadźwięczał dzwonek przy zakrystii, wyszedł kościelny , a za nim ukazał się stary ksiądz. Wszyscy wstali. Podeszliśmy do ołtarza. Zaczęło się uroczyście Słowa przysięgi, obrączki, wszystko tak jak trzeba. Byłam wzruszona, mąż również. Gdy ksiądz nas połączył stułą , nie myślałam o niczym innym. Mąż trzymał się bardzo dzielnie. Podczas błogosławieństwa uklękliśmy obydwoje. A wtedy. Ni stąd ni zowąd, nagle przyszło mi do głowy, jak też ja muszę wyglądać od tej drugiej strony? Przecież w podeszwach widać dziury, a w nich gazetę, którą włożyłam do butów, żeby nie podrzeć pończoch. Kościół niewielki, wszyscy obecni tuż za nami. Czekałam na przytłumiony chichot. Ale nikt się nie śmiał.
  4. Każda, nawet najgorsza sytuacja obrasta w nawyki i rytuały. Nic nie wiemy o sobie samych. Wszystko co wiem o sobie - to tylko domysły. Gdziekolwiek usiądę obok mnie stoi puste krzesło, jakby konieczność dystansu. Jakże niemiłym zaskoczeniem jest lustro w publicznym miejscu. Staramy się jak możemy dotrzeć do granic naszych możliwości. Wybieram się w drogę. Gdzie? Jeszcze nie wiem. Od urodzenia gotowa,lecz wciąż nieprzygotowana.
  5. Panie Pancelok, nie masz Pan racji. To znamienne, że dyletanci nie lubią prozy zwięzłej i takiej w ktorej o coś chodzi. Podoba się natomiast taka rozmamłana miazga słowna, zapewne imponuje to, tak zwane bogactwo. Rzeczywiście, to wysiłek pisać co ślina na język przyniesie - wysiłek fizyczny. Znacznie trudniej jednak zostawić w tekście to, co niezbedne, a pozbyć sie balastu, bo to wymaga pracy umysłowej.
  6. Co za paskudne, parszywe, beznadziejne życie.... Dałam sobie spokój z malowaniem obrazów i zaczęłam pisać scenariusz. Miałam nadzieję, że dzięki temu scenariuszowi dostanę się do Szkoły Filmowej w Łodzi - na reżyserię. Wiem. Szansa była niewielka, a Mama bała się wszelkich zmian. Ale i tak, jak zawsze, uważała, że cokolwiek bym nie zrobiła, to na pewno postąpię słusznie. Znalazłam w tym czasie pracę w Centrali zajmującej się dystrybucją filmów dokumentalnych i od razu trafiłam na doborowe towarzystwo. Obok, biurko w biurko, urzędował mój rówieśnik, absolwent uniwersytetu, nazywał się D... Nam obojgu wydawało się oczywiste, że ta Centrala, to było tylko doskonałe, tymczasowe schronienie. Mogliśmy sobie pozwolić w czasie pracy i na spotkania towarzyskie i na spacery po mieście i na pogaduszki. Kiedy zostawaliśmy w biurze sami, tylko we dwoje, ja i ten D.., atmosfera zagęszczała się, dochodziło do zwierzeń. Powiedziałam koledze, że będę reżyserem filmowym, a on mnie, że zostanie krytykiem sztuki. /Wiedziałam o tym, a jakże, wiedziałam, że biega po redakcjach, podtrzymuje korzystne znajomości/. W tej godzinie szczerości wymieniliśmy się naszymi utworami. Dał mi do przeczytania opowiadanie, a ja jemu początek scenariusza. Niewiele tego było, napisałam, dopiero trzy strony. Mieszkałam wtedy na Złotej, w wynajętej służbówce, przy obcej rodzinie. W pokoiku wielkości szafy mieściło się tylko łóżko. Przez cienką ścianę słyszałam, chcąc nie chcąc, odgłosy z mieszkania, a przede wszystkim telewizor. Z okna wychodzącego na ulicę był za to imponujący widok na resztki ruin i zamieszkałe połówki domów, czerwono czarne, odarte do gołej cegły. A jednak pisanie mi nie szło. Na próżno starałam się skupić. Nic z tego. Zbyt mały był jeszcze dystans pomiędzy pełną wydarzeń teraźniejszością, a wspomnieniami z dzieciństwa, z których miał być zbudowany scenariusz. Wydawało się, że początek zawiera w sobie wiele ukrytych możliwości, ale potem rozpadały się wątki. To dziwne. Ze mną było tak samo. Utrwalił mi się w pamięci obraz siebie z tamtych dni, krótka scenka, parę klatek, jeśli to miałby być film. Widzę to. Stoję na Placu Trzech Krzyży i nie mogę się zdecydować w którą stronę iść. Mam na sobie brezentową, męską kurtkę na kożuchu, kupioną na ciuchach, ciuchowe trumniaki, aksamitne, ze złoconą lamówką i bardzo szeroką, zielonkawą spódnicę z czegoś, co przypominało cienki filc...Stoję i nie mogę się zdecydować. Z tego miejsca można pójść w każdą stronę. W marcu wysłałam do Łodzi podanie wraz z trzema stronami scenariusza, zaświadczeniem lekarskim, oraz pisemkiem z gminy o stanie majątkowym Mamy i niecierpliwie czekałam na odpowiedź. Na wszelki wypadek kupiłam dwutomową Historię sztuki filmowej Jerzego Toeplitza, a także okazyjnie gruby tom: Scenarii amerikanckogo kino. Nigdy w życiu nie wychodziłam z domu bez czegoś do poczytania, wracając z biura wstępowałam do księgarń w poszukiwaniu interesujących książek. Czasami trafiały się przecenione. Przeceniane bywały na ogół te, napisane w zamierzchłej przeszłości – Tacyt, Tukidydes, Herodot, czasami coś ze starej literatury chińskiej. O to mi właśnie chodziło, to były moje znaleziska. A raz, poszczęściło mi się naprawdę. W Pałacu Kultury, na zapleczu księgarni, znalazłam stos przedwojennych publikacji dosłownie za grosze. Mój Boże! Czego tam nie było! Gulistan,czyli ogród różany, 53 – cia Sura Koranu, opowiadania hotentockie... Mieszkanie na Złotej miało tą zaletę, że wszędzie było blisko. Wieczorami chodziłam do teatru. Ze sztuk, które oglądałam tej wiosny najlepiej pamiętam Dwoje na huśtawce. Cybulski i Kępińska. Maleńka scena w Ateneum, /a może w Kameralnym? Nie mam co do tego pewności/ otoczona rzędami krzeseł ze wszystkich stron. Widzowie, dobrze widoczni w półświetle ze sceny, usiłują nawzajem na siebie nie patrzeć. Sztuka to dla mnie kreacja, która wymaga dystansu, dlatego pewnego wieczoru wyszłam z innego teatru w połowie spektaklu. Nie mogłam znieść aktorów kłócących się na scenie tak zaciekle, jakby to był ich osobisty konflikt. Z przyjemnością wspominam przedstawienie operowe w Romie, a szczególnie piękną, purpurowo –złotą dekorację. Któregoś niedzielnego ranka, poznałam w Filharmonii Waldka, klarnecistę jazzowego i byliśmy parą przez jakiś czas. Razem z innymi dziewczynami muzyków przesiadywałam na próbach. Byłam kiedyś z Waldkiem u jego znajomych w mieszkaniu na MDM. Być może, bardziej mi zależało jednak, na towarzystwie biurowego kolegi, tego D. On też zabierał mnie do znajomych. Wydaje mi się, że miałam status dziewczyny towarzyszącej. Byliśmy kiedyś razem w pracowni znanego grafika z którym D. był zaprzyjaźniony. Zauważyłam w trakcie wizyty, że to nie były stosunki całkowicie partnerskie. D. odnosił się do grafika z podziwem i szacunkiem, a tamten do niego z pewnym rodzajem poufałości. Na mnie artysta nie zwracał uwagi wcale. Niestety – nie miałam wypisane na czole, że też jestem kimś, że piszę scenariusz. A jakoś nie wypadało o tym wspomnieć. Nadeszło zawiadomienie, że mam się zgłosić na rozmowę kwalifikacyjną do profesora Wohla. Podczas rozmowy, profesor Wohl interesował się zapewne poziomem mojej inteligencji, ale głównie chodziło mu o lektury. Powiedziałam, że czytam 53-cią Surę Koranu, że jestem pod wielkim wpływem Czuang Ts’ego i w ogóle literatury chińskiej, tej z przed dwóch z kawałkiem tysięcy lat, że interesują mnie teksty staroegipskie, /przełożone na polski, oczywiście/. I tacy autorzy, jak Dostojewski i Proust, to rozumiało się samo przez się. A Georgiki Wergiliusza w tłumaczeniu filologicznym – powiedziałam – mam zawsze przy sobie. Czasami wydaje mi się, że pachną wilgotną ziemią, a czasami, że rozgrzaną w słońcu winoroślą... Do biura wpadał, od czasu do czasu, znajomy D., malarz. Wielkie chłopisko. Robił wrażenie jakby rozsadzał przestrzeń wokół siebie, jakby go było za dużo. Jego obecność oznaczała, że idą na wódkę, gdziekolwiek, byle szybko. Mówił ochrypłym basem używając plugawego słownictwa, a malował, o dziwo, małe obrazki inspirowane muzyką Bacha. Ogólnie biorąc – nieprzyjemny człowiek, zarozu-mialec. W stosunku do mnie – wyniosły. Zabrali mnie kiedyś ze sobą do Kameralnej. To było już po tym, jak dostałam wiadomość, że jestem dopuszczona do egzaminu. Tego dnia miałam na sobie własnoręcznie uszytą spódnicę z szarego pluszu, obszytą na dole białym futerkiem. Niestety. Zwykle spieszyłam się, kiedy szyłam sobie ubrania i wykańczałam niestarannie. To też było uszyte byle jak. Kiedy zobaczyłam siebie w dużym lustrze w szatni, postanowiłam w ogóle nie wstawać od stolika. To była ta sala, w której się tańczyło, ale na szczęście, nikomu na razie nie chciało się tańczyć. Całe towarzystwo piło ostro. Ja też. Żeby pozbyć się onieśmielenia. Czułam się niezręcznie, trochę na marginesie. W pewnej chwili nastąpiło lekkie poruszenie, bo do sali wszedł Wielki Aktor, ukryty za ciemnymi okularami i usiadł przy swoim stałym stoliku, skąd widział wszystko i był widoczny dla wszystkich. To przyciągnęło na długo moją uwagę. Szczególnie ta jego elegancka, welwetowa marynarka. D. też był elegancki. Nosił samodziałową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach. I wydawał się przystojniejszy. Wielki Aktor, jak gdyby, zaczynał tyć. Zajęta obserwacją, nie brałam udziału w rozmowie. Zaskoczył mnie malarz porządnie pijany – upierał się, żeby zatańczyć ze mną. Czemu nie? Zapomniałam już o swoim wyglądzie, przestałam siebie kontrolować. Wyszliśmy na środek parkietu. Malarz, wyższy ode mnie i potężniejszy, tańcząc tracił co chwila równowagę. Mnie również tym razem nie szło. Zauważyłam, że Wielki Aktor patrzy na nas z uśmieszkiem, który wyrażał nie wiadomo co. Pomyślałam w pierwszej chwili, że mu się podobam, ale szybko doszłam do wniosku, że chyba jesteśmy śmieszni. To było upokorzenie. Nie jestem do licha byle kim. Jestem artystą. Skończyłam Akademię Sztuk Pięknych i będę zdawała egzamin wstępny na reżyserię do Szkoły Filmowej w Łodzi. A teraz piszę scenariusz. O biedzie ciągnącej się za mną jak parciany wór i w tym wielkim NIE, które wyłazi ku mnie zewsząd. Do zobaczenia na planie. Jaką minę wtedy... I ta nagła myśl, że jednak wezmę kiedyś odwet, trochę mnie uspokoiła. Tańczyliśmy nadal, a Wielki Aktor, jak gdyby przeczuwając ponowne spotkanie ze mną w niekorzystnej dla siebie sytuacji, patrzył już w inną stronę. Ale z twarzy nie schodził mu ironiczny uśmiech. Wezwanie na egzamin przyszło wczesnym latem. Do Łodzi pojechałam w letniej sukience. Przygotowania, podróż, to wszystko, co działo się przed egzaminem, wypełniały emocje i wraz z emocjami, wypalonymi już, cały ten okres pochłonęła potem niepamięć. I tylko jazda tramwajem z dworca do Szkoły wyłania się z mroku. Dobrze pamiętam te momenty swojego życia, kiedy ktoś inny na mnie patrzył. Widziałam siebie wtedy jakby z odległości. I to oczami tego innego człowieka. Bo kiedy ktoś mi się przygląda, staję obok i obserwuję siebie z zewnątrz. Czujnie. Tak było w tym tramwaju. Przyglądał mi się, rozbierał spojrzeniem przystojny czterdziestolatek, dlatego wiem, jaką miałam na sobie sukienkę i jak mogłam w niej wyglądać. Sukienka różowo pomarańczowa, w drobne kwiatki, taka sobie, ale jemu najwyraźniej się podobałam. To zawsze sprawia mi przyjemność. Dlatego zapamiętuję twarz gościa i w ogóle okoliczności. Pomiędzy nami nawiązała się cieniutka niteczka porozumienia, zerwana zaraz, bo musiałam wysiąść z tramwaju. Następny obraz, jaki zachował się w mojej pamięci, to wnętrze szkoły, hol wyłożony boazerią i drzwi do sali egzaminacyjnej. Spora grupa kandydatów, niektórzy bardzo pewni siebie i skądś mi znani. I stało się. Siedzę przed komisją egzaminacyjną. Pierwszy z brzegu przy oknie, to on, ten z tramwaju, jak się później okazało, historyk sztuki. Pani siedząca w samym środku, zapewne przewodnicząca komisji, trzyma w ręku te kilka kartek mojego scenariusza. Niby coś w tym jest, ale to za mało. Dlaczego tak mało? Co mam odpowiedzieć? Że na to trzeba czasu, skupienia i samotności? No cóż. Odpowiadam na pytania egzaminatorów. Dzięki Toeplitzowi mam jakie takie wiadomości o filmach i jestem, wydaje mi się, nieźle przygotowana. Przychodzi kolej na historyka sztuki, a on pyta o Wyspiańskiego. Ale co to? Mam wrażenie, nie – widzę wyraźnie, że jest do mnie wrogo usposobiony. Dlaczego? Nie posyłam mu przecież porozumiewawczych spojrzeń. Nawet mi na nim nie zależy. A więc postanawiam okazać sprzeciw. Mówię, że o Wyspiańskim wiem niewiele, bo mnie nie interesuje, nigdy go nie lubiłam, a sztuka Młodej Polski, to jest to, do czego podchodzę z dystansem. I mam uczucie satysfakcji, bo wygłaszam niezależne sądy. Patrzę tylko na historyka sztuki, nie myśląc o tym, co dzieje się z resztą komisji... A on wcale nie jest zakłopotany. Ale wygląda na to, że mnie w jakiś szczególny sposób... nie lubi. Podziękowano mi. Wyszłam z sali i pojechałam do domu. Pod koniec lipca zrezygnowałam z pokoju na Złotej i z pracy w biurze. Przeniosłam się na wieś do Mamy. Całe dnie spędzałam nad rzeką, zanurzona w przejrzystej wodzie. Leżąc na piasku w sierpniowym upale czytałam Smutek tropików. W książce był list ze Szkoły Filmowej, a w liście wiadomość, że nie zdałam egzaminu. No cóż .
  7. O fiutach zawsze dobrze sie czyta, a przy tym autor wielce utalentowany.
  8. Autorka musi być bardzo młoda. Przed dwudziestką wydawało mi się, że po czterdziestce popełnię samobójstwo. Ale to właśnie kiedy przekroczyłam czterdziestkę kochali się we mnie faceci. Dziewczyno, przed tobą całe życie. Ale pisarstwo - nie.
  9. I Kiedy miałam szesnaście lat, zaręczyłam się z Romualdem. Pewnej jesiennej niedzieli Romuald osunął się na kolano i uroczyście poprosił o moją rękę. Mama niczego mi nigdy nie odmawiala, potraktowała całą sprawę z właściwą sobie pobłażliwością. Krygując się i śmiejąc wyraziła zgodę, a ja dopiero wtedy poczułam całą powagę sytuacji. Romuald mnie peszył i onieśmielał. I wciąż jeszcze wydawał się trochę obcy. Poznałam go w lecie, podczas corocznego wyjazdu z mamą do Starachowic, do dalekich krewnych. Studiował na Politechnice Gdańskiej, więc dziwnym trafem po wakacjach znowu byliśmy blisko. W Pogórzu, tam skąd widać bylo Chylonię po drugiej stronie doliny, na wzgórzach, na których bawiłam sie bedąc dzieckiem, wciąż czynna była zardzewiała karuzela, pozostałość po działku przeciwlotniczym i wciąż kusiły do turlania osypujące się wyrobiska piasku... Te niewinne zabawy nie były już odpowiednie dla mnie. Pdczas wakacji spędzonych w Starachowicach przekonałam się, że jestem... ładna. Paradowalam w kostiumie kapielowym po łąkach nad rzeką Kamienną i byłam obiektem zainteresowania niektórych starachowickich chłopców. Nad rzeką, oprócz Romualda, wokół mnie stale kręcił się jeszcze Andrzej. Romuald bardziej mi się podobał. Był dobrze zbudowany i dorosły. Wiadfomość, że mam narzeczonego, bo przecież musiałam pochwalić się tej, czy tamtej, koleżanki z klasy przyjęły z niedowierzaniem, tym bardziej, że Romuald nie przychodził po mnie pod szkołę, widywaliśmy się raczej rzadko i za nic nie mogę sobie przypomnieć, co takiego robiliśmy na tych randkach. Wiem tylko, że jako narzeczony z prawdziwego zdarzenia co niedziele przyjeżdżał do mnie, do domu na obiad. To moglo mamie sprawiać pewien kłopot, bo odżywiałyśmy się skromnie. W pobliżu naszego osiedla, na terenie rzeźni miejskiej, otwarto w latach sześćdziesiątych tanią jatkę, do ktorej trafialo mięso kierowane tam z niewiadomych przyczyn przez weterynarzy pracujacych w rzeźni. Ugotowane w kotłach kawałki mięsa sprzedawano bez ograniczeń i prawie za bezcen każdemu, kto tylko zechciał. Przed tanią jatka zawsze stała długa kolejka wyczekujacych na okazję. Mama tez tam stała, bo mama nie miała przesądów i nie lubiła pietrzyć przed soba trudności. A to bylo wyjście najprostsze. Pamietam tylko jeden niedzielny obiad z udziałem Romualda - ten ostatni. Chyba to był poczatek listopada po zmianie czasu na zimowy. O czwartej wyszłam spotkac się z Romualdem na przystanku autobusowym. I było już prawie ciemno. Romuald przyjechał z Gdańska z przesiadką w Gdyni. Po podróży przez Trój miasto, wysiadł z autobusu znuzony i trochę, jak gdyby zmięty. Musielismy wejść ścieżką pod górę, dobre pół kilometra od głównej drogi, która co prawda skręca a wlewo od przystanku, ale potem wiła się serpentyną wśród wzgórz i tak też się mówiło o tej drodze - serpentyna. Służyła tylko pojazdom mechanicznym. Wozy konne miały swój skrót prosto pod górę nazywany przez wszystkich końską drogą, a dla pieszych byla ta ścieżka, stroma i śliska pod wierzchołkiem, szczególnie po deszcu. Ludzie, którzy wysiedli z autobusu rozeszli się gdzieś na boki. Bylismy sami i nie spieszyliśmy się zbytnio. Romuald obejmował mnie czule i tak szlismy sobie powoli W pewnej chwili zatrzymał się i wziął moją rękę w swoją.. Chciał, żebym potrzymała to coć, o czym miałam, co prawda niejasne wyobrażenie, ale nie znałam ani wygladu tego czegoś, ani kształtu, ani tego lepkiego ciepła. Dotknełam i zaraz cofnełam ręke. - No zrób to - prosil zmienionym głosem. Nie. Nie mogłam. Wstydziłam sie. A z reszta.. nie wiedziałam co zrobić. Okropna sytuacja. Tym bardziej, że nie byo tak całkiem ciemno. Z dolu, z terenu rzeźni padało rozproszone swiatło. Zatrzmaliśmy sie prawie pod samym szczytem wzgórza. Nalegał. Trzymał moja rękę w swojej i pchał ją tam siłą, a ja wzbraniałam się, ale tak delikatnie, wstydliwie, niezbyt gwałtownie, nie chciałam mu zrobić porzykrości. Uwolniłam sie wreszcie. Jeszcze pare krokow , wejdziemy na główną drogę i będę bezpieczna. To nie strach zrestą, tylko zażenowanie. Jego zachowanie wadawało mi sie nienormalne. A jedna, kiedy weszliśmy na szosę pomiedzy zabudowania, puściłam wszystko w niepamiec. Znowu moglo byc tak, jakby nic sie mniedzy nami nie wydarzylo. Ale nie rozmawialiśmy ze soba. W milczeniu okrążyliśmy ciemny staw i znaleźliśmy się w oświetlonej kuchni. Mama ugotowala tego dnia bigos, ale cos sie stało, coś nie wyszło. Nawet nie to, że się przypaliło. Po prostu było niesmaczne. Może coś było nie w porządku z tym mięsem z taniej jatki? Romuald jadł lekko skrzywiony i wyraźnie nastawiony krytycznie do tego co je. Nie był w dobrym nastroju. Rozmawiał głównie z mamą o swoich studiach na Politechnice, zbliżających sie już do końca. Mama ostrożnie pytała o jego warunki materialne, o perspektywy na przyszłość, ale starała się dojść do tego okrężną drogą. Bezceremonialne wypytywanie o takie sprawy nie było w jej stylu i z trudem przeszło by jej przez gardlo. Nasze narzeczeństwo starała się traktować poważnie, chociaż Romuald nie bardzo jej sie podobał. Jeśli chodzi o urodę, przystojny - owszem. Raził ją sposób bycia Romualda. Ale mama była cierpliwa. Przeczuwała zapewne, że tak czy owak, rozejdzie się to po kościach. Widziałam ich oboje jak gdyby z pewnej odleglosci. Mame pograżoną w konwersacji w sposób jej właściwy, mamę, która nigdy do nikogo nie miała pretensji i nigdy nikomu nie okazywała nieufności i Romualda, tak jak go zapamiętałam tam, pod górą, teraz najwyraźniej w fałszywej roli. Coś w nim wzbierało, jakieś niezadowolenie. A przecież mama nie przyznała się do tego wczale, że mięso w bigosie pochodzi z tej taniej jatki. To dlaczego on powiedział /żartem/, że pewno chciano go otruć i że jego "matula " nigdy by czegos takiego nie zrobiła? Mamie bylo przykro, nie również, bo wiedziałam, że wylazł z niego prostak, a to jakoś nie pasowało do mojego wyobraże nia o idealnej miłości. Romuald zbierał się do wyjścia. Zwykle odprowadzałam go kawałek, ale tym razem usiłowałam sie wykręcić. To co się wydarzyło, mogło się powtórzyć. Nie chciałam ponownie przeżywać zakłopotania, a jego narażać na ponowną kompromitację. Bo wydawało mi się, że się skompromitował.. Powiedziałam, ze nie moge wyjść z domu z jakiegoś błahego powodu. Romuald żegnał się, troche jakby w popłochu, ale zachowując godność... A potem znikł, rozpłynął się, jakby go nigdy nie było. Podczas następnego lata...... c.d.n.
  10. Wydaje mi się, że to najlepszy tekst z tych Pana tekstów, które czytałam dzisiaj. Jakiś cień dystansu do samego siebie, a może mi się tak tylko zdaje.
  11. To nie literacki strumień świadomości, to autentyczna rozmowa "sam ze sobą".
  12. Po tropach, po śladach - doszłam wreszcie, ja - nieszczęsna maria baranowska i znalazłam kogoś, kto jest mi niezmiernie bliski, jakbym znalazła rodzinę. Przeczuwałam, że coś takiego może się stać i usiłowałam wysłać do Pana meila, ale się nie udało. Jeszcze wszystkiego nie przeczytałam/zaraz to zrobię/, ale to, co przeczytałam jest świetne. Tom.... Piet..... prawda?
  13. Serdecznie dziękuje za Pana komentarze do mojego opowiadania. Po przejrzeniu /bo nie po przeczytaniu, pańskiego tekstu - to zbędny wysiłek/ wiem teraz kim Pan jest, albo kim chce Pan będzie i czuję głęboką satsfakcję. Nie przypaść do gustu komuś takiemu, to prawdziwa przyjemność.
  14. Na całym rozległym obszarze literatury i sztuki. Dla Pana - wydaje mi się - to obszar zamknięty.
  15. Nie pasaliśmy razem owiec - to raz - proszę Pana, a po drugie : pokorny w sztuce daleko nie zajedzie.
  16. Dziękuje. To pożyteczne lustro. Z tym, że ja nauki pobieram gdzie indziej.
  17. Wszystkie nowoprzybyłe szczeniaki są moje. Do czasu. Póki nie podrosną. Dorosłe- stają się psami Pana. Z każdym tak było i jest, z Wałkiem również. Przyznaję, rozstałam sie z nim bez żalu - od małego miał zwyczaj sypiać w łóżku, początkowo skromnie, w nogach, ale wkrótce zapragnął sypiać z głową na poduszce i na dodatek w objęciach, a był wtedy naprawdę wielki. Budziłam się w środku nocy wisząc nad podłogą i wkrótce miałam już tego dosyć. On też miał dosyć, bo pokochał Pana i przeniósł się do jego pokoju na, nie moje już, nieco szersze łózko, nie bacząc, że na tym łóżku od pewnego czasu sypia rudy staruszek bez imienia. Staruszek protestował, został boleśnie skarcony, upokorzony do głębi przeniósł się na dół, do mnie, tu czuje się bezpieczny. Wałek ma teraz nie tylko szeroki tapczan, stolik pod oknem, na którym leżąc wygodnie może widzieć z góry, co dzieje się w ogrodzie, ale i Pana, w którego towarzystwie spędza długie, nieruchome godziny przed telewizorem. U mnie pojawił się nowy szczeniak. Na jego rodowód złożyły sie wszystkie psy dając w rezultacie idealny wzorzec. Jest piękny. I jaki wesoły, łagodny, dobry. Co mi z tego? On także pokochał Pana. Tylko że do pokoju Pana wstepu nie ma - Wałek nie pozwoli. W ogrodzie, czemu nie, można się pobawić, ale od łóżka i telewizora - wara. A wiec Mój Pies /tak się nazywa - o ironio/ wieczorami skazany jest wyłącznie na mnie. Leżąc na kanapie zapada w głęboki sen. Ale późnym wieczorem, kiedy ja śpię, lubi sprawdzić, czy w ogrodzie wszystko jest w porządku. W środku nocy puka cicho do mojego okna /niski parter/ puk, puk. Zrywam się, lecę do drzwi, ale on już odszedł, dał nura w krzaki, czeka na coś. Na co? I za żadne skarby nie odejdzie. Wracam, kładę się i zasypiam. I słyszę przez sen - puk, puk.
  18. Jeśli ma się czyjś skrzywiony obraz, to to jest właśnie powód do namalowania portretu. Ale nie z natury. Kto teraz maluje portrety z natury?
  19. Bo absolutnym debiutantem to ja już nie jestem. "Czepianie" musi pozostać.
  20. Przyznaję - nie zawsze wsiadałam do pierwszego lepszego autobusu stojacego na pętli i gotowego do odjazdu - czasem zajrzawszy do środka miałam ochotę poczekać na nastepny. Kierowcą następnego mógł być ten mały brunet z czarnym wąsikiem i o to mi właśnie chodziło, widziałam, jak na mnie zerka. To nic, że czarnm wąsikiem usiłował przykryć zajęczą wargę, niewielki defekt swojej urody. No cóż. Podobał mi się. I owszem. Niewysoki, to prawda, ale wydawał się bardzo męski. Tego dnia na przystanku stała grupka oczekujacych, kilka osób - było już po godzinach szczytu. Z za zakrętu wyłonił się pekaes i już wiedziałam - to on. Tak, to był mój kierowca. Wysadził pasażerów po przeciwległej stronie ulicy, skręcił w lewo, wycofał się i podjechał na przystanek. Przybrałam pozę nonszalancką, całą sobą demonstrując obojętność. Byłam ciekawa, co zrobi, kiedy mnie zobaczy. Nigdy do tej pory mnie nie zaczepiał, nie odezwał się nawet słowem, ale między nami wytwarzało się napięcie. Czekałam aż się wychyli. Już mnie zobaczył. Zaczął wykonywać gwałtowne ruchy, coś poprawiał, siadał, wstawał, nie patrząc na mnie,chociaż stałam naprzeciwko otwartych drzwi. Nie patrzył na mnie, ale ja wiedziałam, że mnie widzi. Musiałam wejść przed innymi, żeby zająć miejsce z przodu autobusu, w pobliżu lusterka. Z tej, czy z tamtej strony, tonie miało znaczenia. Zawsze lusterko, w którym mógł widzieć pasażerów było skierowane na mnie - dostrzegłam, jak je poprawiał, jeśli coś było nie tak. Nasze oczy spotykały się w tym lusterku, patrzyliśmy na siebie podczas jazdy, a mnie nawet do głowy nie przyszło, jakie to niebezpieczne - mógł przecież spowodować wypadek. Jego czarne oczka nabierały dziwnego połysku, jakby świecenia od wewnątrz, a całą niewielką postać rozpierała energia. Robił wrażenie człowieka pełnego wewnętrznego ognia. I jeździł za szybko, brawurowo - to mi się podobało. Podobało mi się również i to, że nie usiłował nawiązać znajomości. Nie wiem, jakbym to zniosła. Co bym mu powiedziała. Pewno - nic. Spojrzenia i z pozoru nic nie znaczące gesty - to było i tak ogromnie podniecajace. Autobus na końcowym przystanku stał, czasem kilka, a czasem kilkanaście minut i wtedy on, nabrawszy odwagi, mógł popróbować zaczepki. Ale jeszcze się na to nie zdecydował. No i dobrze. W sama porę zjawiał się jakiś znajomek, czy koleżka - Mały by człowiekiem towarzyskim - i zaczynała się rozmowa. Siedząc blisko miałam uczucie, że rozmawiamy we trójkę. Był rozmowny w dobrym tego słowa znaczeniu, nie używał przekleństw, ani brzydkich słów, starał się dobrze wypaść, bo to co mówił, było chyba głównie skierowane do mnie. Przysiadał na pokrywie silnika, który w tym typie autobusu zajmował cały przód pojazdu i służył pasażerom jako dodatkowe siedzenie /pomimo tabliczki"nie siadać na masce"/. Niemal dotykaliśmy się kolanami. Bałam sie poruszyć. Byłam świadoma swoich, dobrze widocznych nóg w szpilkach i swoich oczu podkreślonych czarną kreską. Pewność, że jestem taka ponętna i pożądana była równie ekscytująca,jak jego bliska obecność. Wreszcie nadchodził czas odjazdu i pozostawało już tylko lusterko. Nie trwało to długo - wysiadałam na trzecim przystanku. Robiłam to z udaną obojętnością, nie rzucajac porozumiewawczych spojrzeń. Potem drzwi się zatrzaskiwały. Ruszał gwałtownie, od razu nabierając szybkości, jakby chciał pokazać swój temperament. I to wszystko. Trzeba było czekać do nastepnego dnia. Oczekiwanie na ponowne spotkanie zaczęło pochłaniać wszystkie moje myśli. Na dodatek w domu ogarniały mnie wątpliwości. W domu nie byłam przecież tajemniczą, milczącą dziewczyną. Żeby ulżyć mamie musiałam wykonać wszystkie nieprzyjemne domowe prace . A więc: kubeł z brudną wodą, drewno na rozpałkę, sprzątanie po kotach łażących, jak zawsze po kuchennym stole... ...Może go sobie wymysliłam? Może to nie on, może to ja jestem zakochana? Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Szosa była tuż tuż. Wiedziałam, że będzie wracał o określonej godzinie i wychodziłam na spacer. Bez pośpiechu. Ot, tak sobie. Zatrzymywałam się na poboczu. Było już ciemno. Przejeżdżające z rzadka samochody oświetlały mnie na moment i zapadała jeszcze głębsza ciemność. Autobus widać było z daleka,miał w górze dwa dodatkowe światełka. I nic. Stałam nie patrząc na autobus, a Mały nie zwalniał. Jakby mnie nie poznał. A może nie zauważył? A może poznał zbyt późno? Wszystko to nasuwało masę wątpliwości. Czego się spodziewałam? Co mógł zrobić w takiej sytuacji? Nie wiem sama. Być może oczekiwałam jakiegoś, szaleńczego dowodu jego miłości? Autobusem dojeżdżali znajomi z osiedla,ale ja nie lubiłam towarzystwa. Nie było o czym gadać. Nie chciałam, żeby mi ktoś przeszkadzał. Wszystko przecież mogło się wydarzyć. Ale zawsze było to samo. Tylko jego oczy w lusterku nabierały coraz gorętszego blasku. Czy moje tez tak świecą? Pewno tak... A jednak za wszelka cenę starałam się uniknąć znajomosci. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby sie odezwał. Chciałam, żeby był zakochany, bardzo chciałam, a jednocześnie wstydziłam się. Za niego. Za ten mały wzrost i za tą zajęczą wargę. On też - oprócz goracych spojrzeń za pośrednictwem lusterka nie próbował niczego więcej. Ale ja nie mogłam na tym poprzestać. Zapragnełam go dręczyć. Okazja sama się znalazła. Na moim przystanku wysiadał niejaki Mirek, piłkarz, przystojny chłopak. Nic mnie nie obchodził. Naprawdę. Nie lubiłam chłopców zbyt pewnych siebie. Nie w moim typie. Niech inne się z nimi męczą. Ale na to, żeby dreczyć Małego nadawał sie w sam raz. Dlatego,kiedy przysiadł się do mnie któregoś dnia, nie miałam nic przeciwko temu i zaczęła się ożywiona rozmowa. Zerknęłam w lusterko. Twarz Małego była szara, oczy bez połysku. Patrzył przed siebie. Potem wysiedliśmy. Mirek objął mnie w świetle reflektorów autobusu i usiłował pocałować. To tylko chwila. Autobus ruszył i nagle zrobiło sie ciemno. Dziś mi się wydaje, że to właśnie w tym czasie mały kierowca zniknął z trasy. Potem obiło mi się o uszy, że gdzieś tam był jakiś wypadek. Autobus wpadł do rowu, czy coś takiego, na skutek zbyt szybkiej jazdy.Może to był mój Mały? Nikt nic nie wiedział pewnego na ten temat, ale ja wyobraziłam sobie, że to był on. Wyobraziłam sobie, jak pędzi przez noc z rozpaczą w sercu i w końcu ląduje w rowie. Pasażerom oczywiście nic się nie stało. Tak mogło być, ale czy tak było? Na tej trasie nie pojawił się nigdy wiecej. Zobaczyłam go po roku, albo po dwóch na dworcu autobusowym. Gdzieś jechałam, a może sprawdzałam tylko rozkład jazdy. Szedł do mnie przez halę. Dostrzegłam jego uśmiech pełen radości i nadziei i przeraziłam sie nie na żarty. Nie było już możliwości ucieczki. Stałam przed rozkładem jazdy z kamienną twarzą. Zbliżał się. Kątem oka widziałam jak gaśnie. Nie odważył się podejść.Czyżby naprawdę sądził, że mogoby nas coś łączyć? Biedaku. To lusterko, to była tylko taka podniecajaca gra. tuzońcowym
  21. Owce pasły się spokojnie w dolinie, a starzec chodził zwolna po zboczu i szukał miejsca na legowisko. Wreszcie usiadł. Ziemia była wilgotna, przez całą noc padał deszcz, z żółtych kwiatuszków irku zwisały jeszcze kropelki rosy. Starzec kręcił się niespokojnie. Obmacał dokładnie trawę wokół miejsca na którym usiadł, potem podwinął pod siebie poły szynela i znieruchomiał. Zaczęła ogarniać go senność. Obudził się przejety chłodem. Podniósł głowęi rozejrzał się. Owce pasły się niedaleko, deszcz nie padał, szynel jednak przesiąkł wilgocią i stary drżał. Rozejrzał się jeszcze raz niepewnie po wzgórzachi po niebie, postawił kołnierz płaszcza, zapiął guziki. W dolinie ktoś się poruszał. To mała Wala Bork. Przyszła ze swoją kozą i teraz łaziła zbierając kwiatuszki. Pastuch zawołak - Waaala - ale głos jego ugrzązł schrypnięty i nieswój. Skulił się jeszcze bardziej, wymacał ręką worek za sobą, wyjął z niego kawałek chleba i zanim zaczął jeść, worek zarzucił na plecy. Wala chodziła po zboczu, wreszcie podeszła blisko i przystanęła patrząc jak stary je. - Nie zimno ci? - zapytał pastuch. - Nie. Tobie zimno? - Uhm. - Siedzisz w płaszczu jak w zimie - zdziwiła się - i jeszcze masz worek na plecach. - To co? - Nic. Nie masz już więcej chleba? - Nie. - Już zjadłeś? Pastuch nie odpowiedział. Popatrzył na nią z ukosa i zanim odwrócił głowę mruknął coś niewyraźnie. Wala kucnęła. Kolana przykryła spódnicą i grzebiąc palcami w piasku nuciła monotonnie. Starzec nie słuchał. Patrzył przed siebie, zapewne na owce. Wali się wydawało, że wyglądał teraz inaczej, dziwnie. Wstała i chciała odejść. Starzec poruszył się gwałtownie, powiedział: - Zaczekaj. - Czego chcesz? Pastuch milczał. Pochylił sie bardziej do przodu i dłonią przesuwał po połach płaszcza. Potem poruszył głową i patrząc w bok szepnął: - Chodź tu, ogrzej starego. - Gdzie ? - zapytała. Starzec skrzywił się. - Dam ci coś - powiedział niepewnie. Wala znów przykucnęła. Głowę oparła na dłoni i przechyliła ją na bok. - No? - Co tam mówisz? - Chcesz na cukierki? - Chcę. Starzec patrzył na Walę niepewny, nastroszony szarawą szczeciną. - Chodź tu. Wala zbliżyła się. Stary wyciagnął rękę. Wala krzyknęła, ale umilkła zaraz. Nie opierała się. Potem przez kilka dni padał deszcz. Okryta płachtą poszła na wzgórza, ale starego nie było. Kiedy rozpogodziło sie trochę, znalazła go. Siedział tam gdzie zawsze, pod krzewem na zboczu, a z pleców zwisał mu worek. Nie ruszał się. Pewno spał. Wala podeszła cicho i popatrzyła na niego. Starzec siedział skurczony, obrośnięty siwą szczeciną. Nie spał. Nie podniósł jednak głowy,kiedy Wala stanęła przed nim i nie poruszył się. Trąciła go lekko ręką. - Idź precz - powiedział bezdźwięcznie. Troszeczkę się odsunęła i stała z półotwartymi ustami, ale nie odchodziła. Czekała. Pastuch nic więcej nie mówił, patrzył gdzieś tylko poza nią, daleko na wzgórza. Na co on patrzy? Nic tam nie było. Nawet owce się tam nie pasły. - Józef! Starzec nieznacznie się skrzywił i milczał, a więc Wala odeszła zwolna. Dla zabawy wybrała stromy kawałek zbocza. Szła pochylona, rękami czepiała się traw. Pastuch obejrzał się ostrożnie i nie zobaczył nikogo. Wstał ociężale, zszedł w dół i usiadł w krzakach. Tu był niewidoczny.
  22. Bardzo wzniosłe. Jakieś dalekie echo Norwida wyczuwane w składni. Późny wnuk?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...