Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

kora lina

Użytkownicy
  • Postów

    14
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez kora lina

  1. Dlaczego umieściłam opowiadanie w dziale dla zaawansowanych? Gdyż otrzymało ono pierwszą nagrodę w konkursie literackim.
  2. Kiedy maczała pędzel w farbie było tak, jakby podnosiła do ust łyżeczkę kremowego deseru – powoli smakowała barwę, rozkoszując się jej miękkością i głębią. I ta zgrabność pędzla, zupełnie inna do plastikowej precyzji komputerowej myszki… W odległości między paletą a płótnem miała jeszcze jakieś własne myśli, potem zostawało jej w głowie tylko jedno pytanie: kim, czym chcesz dzisiaj być? Nietoperzem z ciemności spadającym na głowę, doskonale geometryczną bryłą, kurzem w jasności szkła…? Mrużyła lekko oczy i pozwalała się ponieść wyobraźni. Czasem dopracowywała (w ostatnim olśnieniu) tworzony od tygodni szkic, częściej jednak przychodziło jej do głowy coś zupełnie nowego, świeżego, tajemniczego. Coś, co ostatnio potrafiła znaleźć jedynie w oczach i świetle. * Poranna rozmowa z sąsiadką obudziła ją skuteczniej niż najmocniejsza kawa. – Nie mogę, naprawdę nie mogę – zakończyła krótką wymianę zdań. Starsza pani odeszła, lekko poirytowana, może nawet zła. Ale ona naprawdę ni potrafiłaby jej namalować. Tak, jak nie potrafiła namalować D. Obojętność nie służyła autentyczności. Nadmierne zaangażowanie również. Kąciki ust D. były tak samo skrzywione ku ziemi (choć jeszcze nie tak ostro) jak u sąsiadki. Gdy go całowała, obawiała się, czy kąciki te nie okażą się gorzkie. A jego oczy… Powoli zaczynało gasnąć w nich światło. Przynajmniej ona głęboko w to wierzyła. * Myślała, że ukryła się wystarczająco dobrze w słonecznej łące popołudnia, w trawach. D. pojechał załatwiać swoje sprawy, chciała wykorzystać ten czas na zbieranie i sortowanie zagubionych w krajobrazie zdarzeń. Farby, pędzle, sztalugi… Płótno, szybkie linie, nerwowe pociągnięcia, skrzywiony pejzaż tego skrawka świata. Zmartwienia w zmarszczkach falujących liści. – Chowasz się przede mną? – usłyszała nagle za plecami głos Olka. – Tak – odpowiedziała, nie odwracając się, skupiona na załamywaniu fioletu drzewa. – A właściwie nie – dodała po namyśle – chowam się przed wszystkimi. – Nie zdołasz – rzucił krótko i stanął przed sztalugami, zasłaniając jej widok na świat. Spojrzał na nią spod okularów. Milczał. – Zostaw to – powiedział w końcu. – Jeszcze nie skończyłam – odpowiedziała, wpatrując się w płótno. – Ale on skończył. Domyślała się, że przyszedł do niej, aby porozmawiać właśnie o tym. Wobec tego zaproponowała mu kawę i zaprosiła do domu. * – Nina – zwrócił się do niej, gdy rozsiedli się już w wygodnych plecionych fotelach w ogrodzie pachnącym skoszoną trawą, a ona poczuła się bardzo dziwnie słysząc, po raz pierwszy od wielu dni, swoje imię. Jakby tym nazwaniem ściągnął ją z innego świata – dlaczego ty mu po prostu o wszystkim nie powiesz? – O czym niby miałabym mu mówić? – zapytała nerwowo. – No, sam powiedz, o czym? Olek od przeszło pół roku drążył ten sam temat. Chciał jej pomóc. Jego gorliwość trochę ją onieśmielała, ale przecież zawsze taki był, przynajmniej w stosunku do niej. Do dziś jednak trudno jej było uwierzyć, że naprawdę przejmuje się kimś tak niepozornym, jak ona. – Przecież wiesz, jak bardzo mu zależy na tym stażu… – szepnęła w rozświetlone popołudniem powietrze. – Bardziej niż na tobie? – zapytał. Prawda, nieprawda, prawda – powtarzała w duchu Nina, licząc liście jabłoni. Właściwie, Olek – chciała powiedzieć – każde z nas myśli tylko o sobie. Jego staż, moje studia… Myślimy tylko o sobie – to obrzydliwe, ale i tak boli – naprawdę chciała mu to wszystko powiedzieć, ale jak zwykle milczała. Wydawało jej się to zbyt melodramatyczne, aż banalne, niewarte słów. Poza tym wiedziała, że i tak mu to wytłumaczy. Kiedy indziej. Gdy już nie będzie musiała patrzeć mu w oczy. * – Wiesz – przerwała w końcu ich wspólne rozmyślanie – przyniosę ten twój niedokończony portret i popracuję nad nim, zgoda? – Zgoda, ale… Co na to twój D.? – zapytał, jakby nie był pewny, czy dobrze robi, udzielając odpowiedzi twierdzącej. – Chodzi ci o to, czy jest… – Tak. – Może, trochę… - wstała od stołu, jej niebieska spódnica zatrzepotała na wietrze, włosy przesłoniły twarz. Odgarnęła je i powiedziała: – Nie powinieneś był dawać mi tej książki, Olek. Od początku mam skrzywiony obraz mojego D. Nie jestem w stanie go namalować. A jemu… Dawno o to nie pytał, ale… Wydaje mi się, że cała ta sprawa trochę go dręczy. * Olek siedział w kompletnym bezruchu już chyba godzinę, słońce zaczynało mu palić kark. Nie odzywał się jednak, nie chciał jej przeszkadzać. Kiedy była zajęta malowaniem, nie myślała o D. Książka… Długo zastanawiał się, jaką dedykację wpisać. „Dla mojej ulubionej portrecistki – zdecydował się w końcu, jeszcze trochę na wyrost, w końcu była dopiero na trzecim roku, a malowanie portretów zawsze traktowała bardziej jako hobby. – Obyś nigdy nie spotkała Doriana”. Miał to być w sumie taki żart, ale… Tydzień później poznała D. I to by było na tyle. „Nie powinieneś był dawać mi tej książki…” No jasne, że nie powinien, czyżby zapomniał, jak bardzo brała sobie niektóre rzeczy do serca? Zupełnie niepotrzebnie nadawała znaczenie nieistotnym szczegółom – tak myślał. Chowała się przed niewypowiedzianymi jeszcze słowami. Szczerze mówiąc, uważał to wszystko za stek bzdur. Jak jakaś książka może zmienić cokolwiek? Wszystko to jest piękna fikcja literacka, bo czy nie po to właśnie są pisarze, żeby pisać o tym, co się nie zdarza? Jako niezaangażowany obserwator… Kolejna bzdura. Wcale nie był niezaangażowany. Był wściekły. Po raz kolejny przypomniał sobie te dni przeszło pół roku temu, kiedy znalazła się w szpitalu i wieczór, kiedy razem z Julitą odwoził ją do domu. Wiatr nastroszył trawy, rozproszył zapachy. Chmury pierzaste zadrżały z zimna. Zacisnął szczęki i pięści. * Właściwie, Olek – tak szybko, w rytm deszczu uderzającego o parapet, tańczyły po klawiaturze jej palce – on nigdy mi niczego nie obiecywał. Ja jemu też. Więc wszystko jest jakby w porządku. To wszystko nie ma sensu, on odejdzie, prędzej czy później każdy przecież odchodzi. Nie znasz go tak, jak ja, takim jak on życia nigdy dość, tkwienie w jednym miejscu zabija, rozumiesz? Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, kiedy wrócił, był twój, już dokończony, portret. Nie zapytał o nic, tylko dziwnie się przyglądał, niewiele mówił. Prawdę mówiąc zachowuje się tak, jakby tylko czekał, aż się wyrwie z zasięgu mojego wzroku, nie wiem po co w ogóle jeszcze tu przyjeżdża. Przygotowuję sobie odpowiedzi na wszystkie jego niezadane pytania, każda brzmi jednakowo głupio. On zapyta: dlaczego namalowałaś już Julitę, Sonię, Tomasza, swoich rodziców i nawet jego (nie nazywa Cię po imieniu), a mnie uparcie nie chcesz? I będzie to błahy wstęp do poważniejszych pytań i poważniejszych odpowiedzi, do moich opowieści o tym, co się naprawdę zdarzyło w grudniu, dlaczego. Niektóre sprawy lepiej przemilczeć. Kliknęła jeszcze „Wyślij” i wyłączyła komputer. Kiedy z przestrzeni pokoju zniknęło jego przyjazne buczenie, poczuła jakby i ją ktoś odłączył od prądu, dosłownie osunęła się w ciepło sofy, poduszek i koca. Zagrzmiało. * Obudziły ją dziwne szelesty, zerwała się, szósta rano. Wiatr otworzył sobie okno, porozrzucał po podłodze białe i zamazane kartki ze szkicownika. Zebrała je prędko, okno zamknęła na haczyk. Jej wzrok przyciągnęła jedna z podniesionych pustych kart, delikatnie przejechała po niej opuszkami palców. Pomyślała o D. Ledwo kilka dni temu przyjechał do niej, dziś znów wyjeżdża. Nie – poprawiła się w myślach – już wyjechał, nie obudził jej. Biała karta wydała jej się nagle bardzo kusząca. Jej palce same znalazły w idealnym porządku biurka właściwy ołówek. * Te faliste linie to zarys jego pleców. Jedyny twój portret, na jaki mnie stać – myślała gorączkowo – jedyny prawdziwy, bo ty jesteś odchodzeniem, a ja… Zabrakło jej słów. * Olek napisał w końcu: On dobrze wie, że przebaczasz wszystko i zawsze, stąd jest tylko krok do wykorzystywania Cię. Pośpiesznie wystukała: >> Nie robię niczego, na co nie mam ochoty. Świadomie i dobrowolnie... * Czeka. Jest czasem przeszłym, teraźniejszym i przyszłym. Jeżeli kiedykolwiek spojrzysz za siebie – myślała, gryząc pędzel, wpatrując się w plecy D. w różnych odcieniach fioletu (ostatnio nie mogła się uwolnić od tego koloru) – ja nadal będę tu, dokładnie tu, gdzie zamierzasz mnie zostawić. * Jej D. wrócił późno. Czekała w pracowni, udając, że jeszcze coś kończy, podczas gdy tak naprawdę ten najważniejszy portret skończyła już wczoraj, a właściwie dzisiaj nad ranem. Już zgrzyt klucza w zamku wyprowadził ją z równowagi, myśli zniknęły, rozpłynęły się w jego przybliżających się krokach. – Jak było? – zapytała. Wstawiła wodę na herbatę. Zachwiał się niebieskawo płomień gazu. Opowiadał, a ona właściwie nie słuchała, czekała na najważniejsze. Czajnik zagwizdał. Zdjęła z niego gwizdek, zakręciła gaz. D. nic nie powiedział. Zapytała sama: – Kiedy wylatujesz? – Pojutrze. Tak nikła odległość od Dnia Sądu wypchnęła jej z rąk kubki, przyprawiła o zawrót głowy. Nagła suchość w ustach… Cicho-ciemne słowa między nimi, rzeczowe i krótkie. Wystygła woda w czajniku. * Chwilę o czwartej nad ranem zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Olka. Wzięła do ręki telefon, wybrała numer. Szybko jednak przerwała. Niech śpi – pomyślała, trąc zaspane oczy. – Niech śpi i choć wtedy o mnie nie myśli. * Nie chciała wyrwać się z jakimś dramatycznie uczuciowym słowem, więc na wszelki wypadek prawie nic nie mówiła. On za to – cały czas. Pękała w sobie na tysiąc kawałeczków, lecz szczeliny między nimi były tak nieznaczne, że z zewnątrz wszystko wyglądało jak zawsze. Ostatnia noc. Po niej siódma rano. Za dwie godziny przyjedzie po niego taksówka, zawiezie na dworzec, z niego następną taksówką pojedzie na lotnisko. Sam. Na razie jest jeszcze teraz, trzeba zjeść ostatnie wspólne śniadanie, po którym tak ciężko będzie zmyć naczynia, że chyba po prostu je wyrzuci. * Stali przed furtką, oboje bardzo nieporadni, niewiedzący, co zrobić z rękami, zupełnie jak dzieci pierwszego dnia w szkole. Nie wiedzieli, co mówić. Jej sąsiadka wyszła do ogródka, gapiła się, zupełnie jakby oczekiwała jakiejś telenowelowej sceny, łzawego pożegnania. – Wiesz – zwróciła się do niego, chwytając się pierwszych słów, jakie przyszły jej do głowy – była u mnie ostatnio – wskazała wzrokiem starszą panią – z malutką prośbą. Chciała, żebym namalowała jej portret. Mój ojciec widocznie nie zdążył. – Zgodziłaś się? – jest nawet jakby zaciekawiony. – Nie. Jest jakaś… nijaka. Gorzka. Nie czuję z nią żadnego związku. Nie potrafiłabym namalować JEJ, jeżeli wiesz, co mam na myśli. – Chyba wiem – znowu zapadło milczenie. Jego walizki wyglądały jak kamienie milowe na jakiejśtam drodze życia. Albo jak granitowe nagrobki. – Czy mnie też z tego powodu nie chciałaś…? – zapytał poważnie, patrząc wprost na nią. Jej wypracowane, szlifowane do tygodni odpowiedzi, ich całkiem gotowe obrazy straciły nagle wszystkie barwy, powróciły do form bezładnych szkiców, linii, plątaniny myśli. Zanim zdążyła je pozbierać, nadjechała taksówka. D. odwrócił się, podniósł bagaże. To przywróciło jej zdolność mówienia. – Nie. Nie dlatego. – W takim razie… Taksówkarz wybijał rytm na kierownicy, ich uszy ledwie chwytały cichą melodię. W jasnym świetle fruwały małe białe puszki. Spojrzała mu w oczy, przeraziła się. Wcale nie mam, nie miałam racji – pomyślała. – coś sobie wymyśliłam. Serce zaczęło jej bić coraz szybciej. Jego oczy są pełne światła, dlaczego dopiero teraz… Bała się. Nie wiedziała już, co jest prawdą, co jest słuszne, kim jest ona i kim jest on, czy naprawdę zna go na tyle, by wiedzieć na pewno… Taksówkarz spojrzał na zegarek, D. czekał na jakiś dalszy ciąg. – Namalowałam – powiedziała. – Namalowałam twój portret. Stali przy furtce, taksówkarz klaksonem dawał znaki, że za chwilę się spóźnią. D. nie wiedział, co robić, nadal trzymał w ręku walizki, ona ściskała ręce, przygryzała usta. Chwila rozciągała się do lewej do prawej ramy obrazu. * Kiedy maczała pędzel w farbie było tak, jakby podnosiła do ust łyżeczkę kremowego deseru – powoli smakowała barwę, rozkoszując się jej miękkością i głębią. I ta zgrabność pędzla, zupełnie inna do plastikowej precyzji komputerowej myszki… W odległości między paletą a płótnem miała jeszcze jakieś własne myśli, potem zostawało jej w głowie tylko jedno pytanie: kim, czym chcesz dzisiaj być…? * To była właśnie ta chwila między uniesieniem pędzla a przyłożeniem go do płótna, chwila, w której pytała: czym, kim, z kim chcesz dzisiaj być? Trwa tak długo, że nigdy się nie kończy, a efekt nie zawsze jest przewidywalny. Czasem w chwili tej pączkuje coś zupełnie nowego, świeżego. Tajemnica ukryta w świetle właśnie tego poranka. W zmrużonych oczach ich dwojga, zaskoczonych, zatrzymanych wyobraźnią.
  3. Opowiadam sobie bajki. Opowiadam bajki sobie i wszystkim wokół. Opowiadam historie smutne, wesołe, śmieszne, do płaczu. Opowiadam… opowiadam o Tobie. O Twoich lękach i koszmarach nocnych. Nadziejach, które przeszły i marzeniach, które boisz się spełnić. Opowiadam… Jeśli chcesz – posłuchaj. Mała dziewczynko na huśtawce. * Boisz się strachu podchodzącego pod gardło. Boisz się, że będziesz lękać się do końca życia. Boisz się końca życia… I swoich myśli o tym końcu. Nie chcesz umierać, nie chcesz żyć w lęku. Twoje życie jest lękiem przed lękiem. Boisz się uwolnić. Bo czego się wtedy złapiesz? * Mała dziewczynko, masz swoje autobusy pełzające co dzień po tych samych trasach. Masz plan miasta, z nim łatwiej jest przewidzieć każdą ulicę. Masz numery telefonów, godziny spotkań i zajęć, legitymacji, dowodu, karty bibliotecznej, indeksu. Masz konto w banku i lęk, że ciągle ubywa, cyferki o coraz mniejszej wartości na comiesięcznym wyciągu. Opowiadam ci bajkę o świecie bez liczb, a nie chcesz słuchać. Mała dziewczyno, z numerkiem z szatni w małej kieszeni plecaka. * Wdychasz z tym powietrzem obce nazwy, twój mózg przetwarza je na swoje. Z jakim nabożeństwem powtarzasz litanię przystanków: Kościół, Katowicka, Korfantego, Mickiewicza… Notes z godzinami odjazdów obok numerka z szatni. Potem przyswajasz obce nazwiska i twarze. Nie możesz sięgnąć do wnętrza tych nazw, nie możesz sięgnąć poza twarze. Nie możesz poznać, a chciałabyś bardzo poznawać właśnie i być poznawaną. Wyjść do ludzi z sercem na dłoni. I tak się właśnie starasz, to nic, że potem cicho w poduszkę przed snem z milionami ciemnych myśli. Znowu strach. Że cię źle zrozumieją, nie będą się starać, że twoja powierzchnia im wystarczy, że nie interesują ich twoje wspomnienia i sny, myśli, uczucia, tylko nazwy, które zdołasz zapisać i zapamiętać. Mała dziewczynko, stłumiona przez nazwy, z nienazwanym strachem gdzieś w okolicach żołądka. * Opowiem ci teraz o twoich snach, mała dziewczynko. Masz je barwne i szybkie, czuwam nad nimi, odgarniam koszmary. To twoje drugie życie – bez ciała, wspomnień, nazw, liczb. Tylko światło i miłość i dużo powietrza. Wiele gwiazd nocą i czyste słońce, księżyc w pełni, chmury prawdziwe, z wody. To mocne sny, pamiętasz je po przebudzeniu, żyjesz nimi potem, to dlatego przeczesujesz palcami włosy, potrząsasz głową, trącasz kolczyki. Szukasz snu, szukasz uczucia nocy, szukasz dotyku. Niekiedy toczysz z myślami zaciekłe boje, bywa też tak, że się do nich uśmiechasz. Nie chciałabyś spełnić snów, tylko zostać w nich na dłużej, wyśnić sobie lepszą siebie. Albo sprawić, żeby inni tez śnili twoje. Podtrzymujesz umysłem inny świat. Mała dziewczynka z wielkimi marzeniami. * Chciałabyś wstawać i krzyczeć, widzieć krew na swoich rękach – wtedy czułabyś, że żyjesz, że jesteś. Stać się tak jasną, czerwoną plamą w szarości lub bieli śniegu, sprawić by inni widzieli… Idziesz ulicą, wskakujesz na krawężniki, skaczesz przez kałuże. Śpiewasz do siebie, wymyślasz kolejną kiczowatą piosenkę… Biegniesz. Przystajesz. Patrzysz w niebo. Szukasz śladów samolotów, tak dobrze znanych stamtąd. Ale nie, tu ich nie ma, nie ma ich. Tylko ten obraz – dachy domów, kościołów, trochę smogu. I uśmiech na twarzy, dołeczki gratis. Mała dziewczynka w swoim własnym świecie. * Bolą cię słowa suche i nieopatrzne, bolą cię spojrzenia. Boli cię, że komuś przeszkadzasz, boli cię, że żadne oczy nie patrzą na ciebie z miłością. Boli cię, że nie możesz z nikim pogadać, po prostu pogadać – to wszystko. Boli cię, gdy telefon milczy. Boli i irytuje. Wtedy najlepiej jest w parku, choć ten park nie może się równać z tamtymi drzewami, które zostawiłaś za sobą gdzieś w innej krainie. Tu słychać samochody i tramwaje, ale to drobiazg, bo słychać też liście pod stopami, taki szum, szum, szum… Jesień dotyka spadającym kasztanem, możesz sobie przypomnieć tamtą mgłę, którą widziałaś co rano i mówiłaś – zmarznięte anioły gubią nad ranem swoje sukienki. Tak, to byłaś ty, to jesteś ty, to będziesz ty, bo znalazłaś wreszcie coś, co przywróci ci równowagę, sprowadzi wszystkie myśli w jedno. Ty łączysz te miejsca, a ja tylko opowiadam, tylko powiadam. Góra jest dołem, dół górą. Mała dziewczynka wreszcie znalazła… * I huśtasz się, huśtasz z zapamiętaniem. Przechodzące obok dzieci są lekko zdziwione, a ich mamusie i babcie zdegustowane. Ale ciebie to przecież nie dotyczy, teraz jest tylko niebo – drzewo – ziemia, ziemia – drzewo – niebo, wyżej, wyżej, wyżej, wyżej! Potem zwalniasz, zwalniasz, już tylko kołyszesz się nieznacznie wahasz. I czekasz, tak jak kiedyś, w dzieciństwie, czekasz, wymyślając sobie bajki… Ile miałaś lat? Dziesięć? Tak, wtedy to się zaczęło, pierwszy pamiętnik i to dziwne przepoczwarzanie się. Jak to się stało, że jesteś taka, a nie inna? Już dziesięć lat to się ciągnie, to czekanie na różnych huśtawkach, że ktoś przyjdzie, znajdzie cię, może nawet przestraszy, ktoś znajomy, to zawsze był ktoś znajomy… I wtedy zaczniecie rozmawiać, pierwsze rozmowy są najłatwiejsze, potem już trochę skrępowania, włączają się hamulce. Znowu się boisz. A przecież to twoje najmniej spełnione marzenie, najmniej realne. Wiesz o tym. Rozpaczliwie wiesz i znów zaczynasz odchylać się w prawo – lewo, wprawiasz wszystko w ruch, huśtawka buja się, ty się bujasz, wszystko znów jest takie proste. Żyj na huśtawce żyj. Mała dziewczynka ze swoją huśtawką. * Kiedy ty wreszcie przestaniesz? To twoje wewnętrzne rozdygotanie wprawia w ruch co mniejsze wszechświaty. Drżenie rąk. Dlaczego? Lubisz pytać. Lubisz dostawać odpowiedzi. Tylko… Czasem ich nie ma. Są też pytania niewypowiedziane. Znów lęk. I czas. Brak czasu. Ciągle zużywasz go na głupstwa. Boisz się zapytać. Ciągle zużywasz czas sama. A on jest raz tylko dany, pamiętasz? Chodzisz, śpiewasz to, wierzysz w to. I co? Ciągle to samo. Jeśli nie zaczniesz działać twoja huśtawka zardzewieje lub urwie się, ty spadniesz razem z nią. A razem z tobą spadnę ja, a ja nie chcę przerywać istnienia. Twoje próby działania wypadają żałośnie. Co wieczór patrzysz w lustro, sobie w oczy. Starasz się nie żałować. Żałuję tylko tego, czego nie zrobiłam. Tak… I tych słów wypowiadanych za szybko lub za późno. Zmarnowane szanse. Nie podjęte działania. Autobus, do którego wsiadłaś. Autobus, do którego nie wsiadłaś. Kolory, wzory, cyfry, pomieszanie z poplątaniem. Życie musi być czymś więcej niż wycieczką krajoznawczą. Sama kiedyś mówiłaś, obiecywałaś sobie – będzie inaczej. Ale nie jest. Ty ciągle dygoczesz. Nawet nie na widok konkretnej osoby, ale sama z siebie, sama… Jesteś mała. Mała głupiutka dziewczynka. * Na huśtawce świat wraca do normy, zegarek nie chodzi do tyłu i nie rozpamiętuje się błędów i rzeczy–nie–zrobionych. Na huśtawce wszystko wydaje się łatwiejsze i wszystko zależy tylko od ciebie. Czasem nawet masz to zbawienne złudzenie – już nie czekam. To nieprawda, dobrze wiesz, że czekasz, to czekanie podtrzymuje cię przy życiu, pozwala śmiać się. Boisz się, że będziesz czekać za długo. Nie bój się, dziewczynko, nie bój się. * O moim świecie opowiadać nie warto. Wszyscy i tak chcą słuchać tylko o sobie. O moim świecie opowiadać nie mogę. Bo go zapragniesz… Ja też kiedyś chciałam, pragnęłam tak mocno, odrywałam się do ziemi, aż w końcu znalazł się odpowiedni klucz, pasujący do odpowiedniej dziurki – po prostu się stało. W moim świecie jabłka i pomarańcze rosną obok siebie, a pachną malinami. Może kiedyś… * Mała nierozsądna dziewczynko, głową dotykasz nieba i lecisz gdzieś, może ci się uda. Mała naiwna dziewczynko, chcesz motyką ściągnąć słońce i wycierać księżyc mokrą ścierką, a na gwiazdach grać myślami. Chcesz dosięgnąć ich ze swojej huśtawki, a raz jesteś bliżej, raz dalej, smakujesz cel, to znów tracisz go z oczu. I kiedy w końcu zeskakujesz na ziemię, masz w sobie spokój, szum myśli wyciszony, rumieńce i błyski… wiesz wtedy, masz umysł przytomny, nie przytłoczony – zawsze będzie ziemia, zawsze będzie niebo. Zawsze znajdzie się jakaś huśtawka, z której można poprawić ułożenia chmur na nim. I usypiasz malutka dziewczynko, dając szansę tej drugiej… Kobiecie. * Opowiedziałam ci króciutką bajkę, bo ja właśnie jestem od takiego opowiadania, o sobie milczę, moja historia układa się gdzie indziej i inaczej, moja historia to wszystkie twoje sny, a one nie są do rozumienia, nie…Ja tylko opowiadam… Jeśli chcesz – słuchaj, maleńka, słuchaj… sen się zaczyna we włosach… Huśtawka wahadłowo odmierza twój czas. Katowice, 25 listopada 2003, wtorek
  4. Dziękuję:) O dziwo, gdy pisałam Pod Kasztanem - zerowy odcinek powstał chyba w 2000 r. - czegoś takiego jak "Kill Bill" jeszcze nie było. Więc wyprzedziłam epokę! :) Oczywiście "Pod Kasztanem" to tylko dowcip, ale dowcip, którego pisanie sprawia mi dużo niepohamowanej i prymitywnej nawet, radości. Polecam odc. 1, jest tu gdzieś na forum. Odc. zerowy ciągle jeszcze w rękopisie, odc. 4 napisany w połowie. Może niedługo go tu wrzucę.
  5. cukier we krwi więcej cukru "nic tak nie szkodzi na wagę jak cukier" przecież nie posypuję nim wagi psuje ją częste na niej stawanie
  6. Agatce i Joasi Było kolejne zwyczajne, a więc jednym słowem – nudne – popołudnie gdzieś na orzyskiej prerii. W barze „Pod Kasztanem” cisi jak zwykle barowicze, pogryzali słone paluszki i z utęsknieniem wypatrywali deszczu. Barman Wicek polerował dębowy, lakierowany blat. Ciszę przerywały jedynie jego donośne charchnięcia. Jak zwykle nic, ale to zupełnie nic nie zapowiadało tragicznych wydarzeń. Nagle, tak nagle, że barman Wicek niemalże zakrztusił się własną śliną, do baru wkroczyła – z rozmachem godnym prawdziwego wkraczania – Ruda Agata, Szalona Motocyklistka, Kobieta o Błyskającym Uśmiechu… Jednym słowem – Postrach Całej Okolicy Od Olsztyna Po Białystok. Wszyscy starali się zachować pełne powagi milczenie i swoje zęby oraz życie nieukruszone. Wicek wspomniał w myślach ostatnią historię z udziałem Agaty. Biedny Mickiewicz , pomyślał… Za miesiąc zdejmują mu gips, ale uraz psychiczny pozostanie na zawsze (hobby Wicka było czytanie książek o tematyce psychologicznej). Ruda Agata zbliżała się w stronę baru, wykonując przy tym iście kocie ruchy i zalotnie odrzucając włosy na plecy. Obcisły, doskonale dopasowany skórzany kombinezon… Niejeden facet zapewne westchnął w duchu. Ale tylko w duchu. Szalona Motocyklistka usiadła. Wicek bez słowa podał jej schłodzoną szklankę równie schłodzonej Mirindy. Nakrętkę dołączył również. Ze wszystkich sił starał się jej nie narazić. Kobieta zapłaciła i zajęła się ponętnym sączeniem napoju. Barman już myślał, że wszystko będzie dobrze, że ze spokojem zamknie „Pod Kasztanem” jak zawsze po 23:00, że spokojnie zje w łóżku paczkę żelkowych misiów, że uda mu się w końcu… Nie, dziś też mi się nie uda, pomyślał Wicek, gdy usłyszał to… Pisk hamujących czarnych limuzyn. O których wiedział, że na drzwiach mają estetycznie stylizowaną srebrną literę Z. Wiedział również to, że z jednej z nich wysiądzie ONA – Szefowa, Matka i Córka w jednym, Guru, Bóstwo, Mózg, Jedyna Prawdziwa Kobieta Gangu… – Los Zieliniossssssss – syknęła Agata, kiedy jej uszu dobiegł delikatny stuk malutkich stópek, obutych w zgrabne pantofelki „Ryłko”. Za nią wsunęła się cicho jej nieodstępna straż przyboczna – odziani czarno Wielcy Bracia Joanny, w matrixowych okularach, ze srebrnymi szpadami u boku. Szpadami, które nie wyglądały na noszone dla chęci poszanowania tradycji. Z wprawą Ludzi z Cienia zajęli miejsca w strategicznych punktach baru „Pod kasztanem”. – Czy mnie moje piękne oczy nie mylą? – rzuciła w jej stronę Joanna, strzepując z rękawa jakiś niewidzialny pyłek kurzu. – Czyżby to była Wojownicza Agata, której ostatnio udało się znieważyć jednego z moich powinowatych?! – teraz zdecydowanie zwiększyła siłę głosu. Po sali przetoczył się szmer. W powietrzu zawirował złoty kurz drogi krajowej E16. Zabłąkana muszka zatrzęsła się w fiolecie lampy owadobójczej. Barowy pianista, o dźwięcznym imieniu Jankiel, dotąd dziwnie powykręcany na obrotowym stołku, z głową opadająca na rdzewiejące klawisze, teraz jakby przebudził się i zaczął coś pogrywać. Coś, co brzmiało jak kawałek ścieżki dźwiękowej z „Omenu”. Każde dziecko wiedziało, że nie należy, po prostu nie należy robić dwóch rzeczy: bawić się zapałkami i narażać się rodzinie Joanny z Los Zielnios. – Twoich, co? Chyba coś Ci się przyśniło, malutka! – arogancko odpowiedziała Ruda Agata, zsuwając się zmysłowo z wysokiego stołka. Serca zgromadzonych w barze przedstawicieli płci drugiej – na chwilę zamarły. Pianista nie przestawał brzdąkać, choć słychać było, że jego instrument wymaga strojenia. – A Tadeusz Mickiewicz? – To twój kuzyn? – Syn siostry ciotecznej babki mojego wujka od strony matki. – No tak, to rzeczywiście możesz się czuć urażona. – Co wobec tego proponujesz? Pianista nagle zaczął grać marsz pogrzebowy. Zapewne czynił to dla podkreślenia szczególnej grozy sytuacji. Joanna i Agata stały już naprzeciw siebie w odległości mniejszej niż iloraz inteligencji pochrapującego w kącie baru Wątłego Cześka. Krótko mówiąc – stały bardzo blisko, mierząc się wzrokiem. A w obu przypadkach było co mierzyć… – Pojedynek – wypowiedziała nadzwyczaj wyraźnie Agata. Barman Wicek z żalem pomyślał o świeżo wypolerowanym blacie. I o kwiatkach na trawniku przed barem. I o samym trawniku. W myślach sprawdził zawartość apteczki. Tak, był stuprocentowo pewny, że były tam krople miętowe. Odkąd jego Kotka Spłotka zatruła się pizzą, Wicek zawsze dbał o to, by mieć „Pod Kasztanem” świeży zapas. – A więc dobrze. Niechaj będzie pojedynek. Na honor, muszę ratować honor mego rodu! – w jej głosie słyszalny był autentyczny patos. Agata spojrzała na Joannę z wyższością, Joanna na Agatę podobnie (choć miała z tym pewne trudności natury technicznej). Kołysząc biodrami, udały się do barowych stołków. – Może cię podsadzić – z drwiną zapytała Szalona Motocyklistka. – Nie, ale dziękuję za miłą, bezinteresowną propozycję. Na pewno nie zapomnę o twojej wspaniałomyślności – jad zawarty w głosie Joanny mógłby wytruć połowę populacji Chin. Na szczęście Agata była odporna na tego typu rzeczy. – Zestaw „Pojedynek” poproszę – powiedziały jednocześnie, po czym każda z nich prychnęła lekceważąco. – Wicek – zwróciła się do barmana Agata – będziesz naszym sekundantem. – W porządku. Dziś była świeża dostawa. I lodówka działa. Nie powinniście się struć – powiedział Wicek, po czym oddalił się do kuchni. – Jeszcze jedno – groźnie zaczęła Ruda, zwracając się do Joanny – muszę mieć gwarancję, że w razie twojej przegranej lub ewentualnych dolegliwości twoi Wielcy Bracia nic mi nie zrobią. – W porządku. Masz moje i ich słowo. – Chciałabym to usłyszeć. – Przysięgamy na Z!!! – krzyknęli bracia Los Zielinios, rozmieszczeni w strategicznych kątach baru, wyciągając przy tym swoje szpady i kreśląc w powietrzu zamaszysty znak Z. – Dobra, dobra chłopaki, bo jeszcze kogoś uszkodzicie – chłodno skomentowała Agata. Wrócił Wicek, niosąc na dwóch tacach górę ptysi cytrynowych. – Szkoda próżnej gadaniny – kategorycznie orzekła Joanna. – Pojedynek czas zacząć! – krzyknął barman, strzelając przy tym z pistoletu na kapiszony. Hałas sprawił, że pianista zaczął wygrywać bardziej skoczne melodie. Dziewczęta przystąpiły do konsumpcji. Początkowo dało się słyszeć jedynie ciche, wytworne ciamkanie: – Hmmm… Przepyszne – zachwyciła się Agata pierwszym ptysiem. Zachwyciła się nawet dość przesadnie, tylko po to, by zademonstrować swoją wyższość i jak zmysłowo potrafi mruczeć „Hmmm…”. – To jeszcze nie powód, by dostawać z tego powodu wytrzeszczu oczu – zadrwiła dystyngowanie Joanna, zaczynając drugiego ptysia. – Wytrzeszcz oczu? Ależ, moja droga, przy mnie nie musisz się popisywać znajomością terminologii medycznej… – Ależ, moja droga, to nie była wszak terminologia medyczna, a po prostu kolokwializm. Powiedziałabym nawet, że wulgaryzm – odwdzięczyła się Joanna Agacie. Agata w milczeniu zabrała się do piątego ptysia. Joanna demonstracyjnie zrobiła to samo. Szalona Motocyklistka trzymała się, przyznać trzeba, dużo lepiej od Joanny, która teraz wyraźnie pobladła. Była jednak dzielna (jak przystało na głowę gangu Los Zielinios), nie okazując słabości zabrała się za szóste ciastko. Agata nie pozostała jej dłużna. Z iście diabelskim uśmiechem na twarzy połknęła swojego siódmego ptysia, oblizując się przy tym kpiąco. Joannie zadrżała ręka. Zimny pot wstąpił na jej czoło, usta zaczęły drżeć. Gdy uświadomiła sobie swój stan, wiedziała już, że nie ma wielkich szans na wygranie ptysiowego pojedynku. Postanowiła się jednak nie poddawać, w końcu honor Los Zielinos zależał teraz tylko od niej i da z siebie wszystko, mimo że wiedziała iż nawet Herkules nie dałby sobie rady z tyloma ptysiami (czy jakoś tak, nie wiedziała dokładnie, bo zaczynało ćmić jej się w głowie i poczuła dziwny ciężar w żołądku). Agata tymczasem nie okazywała słabości, choć nie miała tak silnej motywacji, jak Joanna. Honor Agaty był już i tak mocno nadwerężony, zdarzyło jej się to czy tamto… Walczyła, rzec można, dla własnej nieprzymuszonej satysfakcji, rozrywki i, co ważne, uwielbiała ptysie uwielbieniem równie silnym, co Biała Karolina (a wszyscy wiedzieli, że Biała miłuje ptysie (prawie) nad życie). W końcu jednak i ona zaczęła odczuwać nieprzyjemny ciężar w żołądku i mdłości w gardle. Przy dwudziestym pochłanianym ptysiu zaczęły jej latać przed oczyma cytrynowe motylki, a jakiś głos w jej głowie śpiewał, nie wiadomo czemu: „Mydło wszystko umyje…” (może podświadomie przewidziała mające niedługo nastąpić płukanie żołądka?) Przy dwudziestym pierwszym ciachu Joanna poczuła, że już dłużej nie może. Postanowiła jednak nie oddać Agacie całej chwały zwycięstwa, postanowiła, trochę może nie fair, a, prawdę mówiąc, nawet bardzo nie fair, ją sprowokować. – I jak, moja droga, smakuje ci? Prawda, że pyszne? Agata też już nie miała sił, by dokończyć swego dwudziestego pierwszego ptysia, pobladła trochę, jednakże nie okazała słabości: – Są świetne, po prostu pyszne – zachwyciła się. Nie zamierzała jednak poprzestać na jednym błahym zachwycie. – Ach, ta kruchość francuskiego ciasta, czujesz ją? – bladość Joanny pogłębiła się. – Ten delikatny cukier puder wprost rozpływa się w ustach, czyż nie? – Joanna zaczęła robić się trochę zielona, Agata też poczuła, że kolor jej skóry powoli się zmienia (i nie chodziło tu o opaleniznę). – Prawda, prawda – rzekła Joanna, postanawiając nie pozostać dłużna tej rudej małpie (tak już zaczynała o niej myśleć, co nawet wydało jej się trochę niegodne jej Rodu). – a ten krem… Jego jedwabistość… Kremowość… Cytrynowość… Kremowość… – powtarzała Joanna, mieląc w ustach pamiętnego dwudziestego pierwszego ptysia. Poczuła, że to naprawdę koniec. Naprawdę, już nie może. Musi się poddać, musi… spojrzała na Agatę i… zatkało ją z satysfakcji (przekonała się przy tym, że satysfakcja może być uczuciem zatykającym). – Kremowość…? – zapytała Agata, patrząc jej w oczy z niepohamowaną złością. Również mieliła w ustach dwudziestego pierwszego… – Dokładnie. Kre… W tym oto dziejowym momencie, w tym samym momencie, skrzyżowały się drogi ich życia… Obie, płynąc tym samym prądem czasu, zrobiły dokładnie to samo. Obie, zielone, odczuwające silne mdłości i czujące, że już naprawdę nie mogą… Wybiegły na zadbany trawnik baru „Pod Kasztanem”, który to trawnik barman Wicek we własnej osobie jeszcze wczoraj skosił i zrosił (bo, jak pamiętamy z początku, nie padało). Rozległy się niezbyt przyjemne dla ucha odgłosy, które barowy pianista skutecznie zagłuszył znaną i lubianą pieśnią: „Przybyli ułani pod okienko”, do której zaraz przyłączył się Wątły Czesiek, dysponujący, o dziwo!, pięknym tenorem. Barman Wicek z namaszczeniem ogłosił: – Rrrrrrrrrrrremis! Czarni Bracia Joanny wysunęli się z baru z cichym szelestem i poszli pomóc swej siostrze. Barman Wicek uprzątnął resztki pojedynkowego zestawu, splunął na dębowy lakierowany blat i zaczął go polerować jakby nigdy nic. Na orzyskiej prerii wszystko wracało do normy. Aż do następnego spotkania…
  7. Jako dowcip czy piosenka - niezłe. Podoba mi się też refren, choć jest tam jakby o jedną sylabę za dużo. Należałoby przemyśleć niektóre rymy i rytm. Ten ostatni szczególnie. Jeśli to wiersz pisany "na poważnie" - kiepski. Taki trochę Leśmian, ale w czasach, kiedy jeszcze nie był Leśmianem, jeśli wiecie, i co mi chodzi. Młody, bardzo młody.
  8. kora lina

    (ja woda...)

    ja woda w butelce ciała przelewam się
  9. Pomysł - przeniesienie akcji w przyszłość, po jakiejś wielkiej wojnie itp. - oczywiście nienowy, ale to na pewno wiesz. No i ten bohater (nie narrator, chodzi mi o tego Wodza w tle) to jakby powtórzenie Adolfa Hitlera - zwłasza to o hermagrodycie. Historia kołem się toczy? I w ogóle jakieś reminiscencje z Szańca... Mucke... Realizacja ciekawa, ale sprawia wrażenie niedopracowanej. Pozdrawiam!
  10. Wiem, że to Powinno zostać opublikowane w czymś w rodzaju prozatorskiej Piaskownicy, ale ponieważ nie znalazłam niczego podobnego...
  11. Co się wydarzyło „Pod kasztanem” czyli opowieść na okoliczność osiemnastych urodzin panny J. Z skrzętnie przez K. spisana Było piękne kwietniowe popołudnie. Barowicze siedzący w urokliwej knajpce „Pod Kasztanem”, gdzieś na orzyskiej prerii, leniwie popijali piwko. Pierwsze wiosenne muchy łaziły po pizzy. Nic nie zapowiadało burzliwych wydarzeń, które właśnie nadchodziły, a właściwie nadjeżdżały szosą krajową E16. Najpierw weszło dwóch przystojniaków w garniturach i nieskazitelnie białych koszulach. W uszach mieli słuchawki, a na nosach- ciemne okulary. W rękach dzierżyli szpady. Barman Wicek zdziwił się niezmiernie, w pierwszej chwili nie rozumiejąc sytuacji. Ale już za chwilę wszystko stało się jasne. Przed knajpą z piskiem opon zahamowała czarna limuzyna. Na drzwiach miała wygrawerowaną srebrną literę Z. - Och nie! To przecież...- wykrztusił Wicek. Więcej powiedzieć nie zdążył, gdyż sztuczna szczęka wypadła mu z szeroko otwartych ust wprost do beczki z piwem. Nagle, pchnięte z wielką siłą drzwi rąbnęły o ścianę, obsypując przy okazji trochę tynku z sufitu, i do baru wkroczyła ONA- Joanna- szefowa, matka i córka w jednym, guru, bóstwo, mózg, jedyna prawdziwa kobieta Gangu Los Zielinios. Prowadzona przez eskortę swoich Wielkich zaokularzonych Braci usiadła za barem, zakładając przy tym nogę na nogę i ukazując zgrabne stopy w pantofelkach Ryłko. - Piwa.- szepnęła, a ponieważ w barze nikt nie śmiał się odezwać i jedynym źródłem hałasu były muchy spacerujące po pizzy, wszyscy dokładnie słyszeli każdą wypowiedzianą przez Joannę głoskę. Wicek już miał nalać chmielnego trunku z feralnej beczki, gdy przystąpiło do niego dwóch Braci w ciemnych okularach. - Musimy to sprawdzić.- stwierdził jeden z nich, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki podręczny wykrywacz trucizn. Zanurzył koniec urządzenia w piwie, odczekał chwilę i odczytawszy wyniki analizy, powiedział tonem troskliwym, acz nie znoszącym sprzeciwu: - Niestety Siostro, nie możesz tego wypić. Dbając o twoje życie i zdrowie zamówimy dla ciebie butelkę wody średnio gazowanej z krynicznych górskich źródeł. Jesteś dla nas zbyt cenna, byśmy mogli wystawiać cię na szkodliwe działanie napojów alkoholowych. Joanna z wyższością skinęła głową i dystyngowanie upiła łyk wody z podanej jej kryształowej szklanicy. Atmosfera w barze „Pod kasztanem” powoli wracała do normy. Głośne rozmowy i sprośne żarty na powrót wypełniły salę. Wtem powiał zachodni wiatr i do knajpy wszedł ze śpiewem na ustach Obcy, Maurycy Alfred Obcy. Superprzystojny młodzieniec o dobrej opinii i dobrym stanie konta w banku. Wzór cnót. Najlepsza partia w okolicy. Nie speszył go widok Wielkich Braci Los Zielinios, nie przeraził błysk ich szpad i złowroga czerń matrixowych okularów. Duch w nim był niezwyciężony i hardy. Bez wahania podążał w stronę pięknie uśmiechniętej Joanny. Chciał powiedzieć: „Witaj, pięknie wyglądasz” czy coś w tym stylu, a potem przejść do miłej towarzyskiej pogawędki, ewentualnie flirtu, ale nie zdążył bidula, nie zdążył... Drogę zastąpiło mu dwóch Braci Joanny. - Czego chcesz od naszej Siostry, maminsynu?!- wrzasnęli. - Ja tylko, eee... – zaczął się jąkać Maurycy Alfred Obcy- tego... no.... Chciałem tylko porozmawiać.... wiecie... - A o czym to chciałeś rozmawiać z naszą piękną Joanną? - No wiecie, takie tam rozmowy.... o życiu i... tego... śmierci, a ... - A rano zrobię jajecznicę, co?!- podsumował trzeci, podchodząc do niego z błyskiem w czarnych okularach. Barowy pianista, przeczuwając szykującą się jatkę, zaczął grać skoczne melodie. Czwarty z Braci jednym ruchem ręki posadził Maurycego na stołku. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął Czarną Skrzynkę, która po rozłożeniu zamieniła się w podręczny wykrywacz kłamstw, komputer i mini-laboratorium. Ściągnąwszy M.A.O. odciski palców i pobrawszy krew do analizy, rozpoczęli inwigilację. Wykrywacz kłamstw był bezlitosny. Maurycy, czy chciał, czy nie, udzielał prawdziwych odpowiedzi. Następnie przystąpiono do testu na inteligencję oraz badania odruchów warunkowych i bezwarunkowych. M. Alfred cicho pojękiwał z bólu. Po trzech godzinach tego rutynowego sprawdzania chłopaków podchodzących do Joanny Maurycy był wolny. Z niecierpliwością czekał na werdykt. - Sprawa nr 300818118, kryptonim „Obcy pod kasztanem” rozpatrzona pozytywnie. Maurycy- zostajesz dopuszczony do Joanny, głowy Gangu Los Zielinios. Wiedz, że jesteś jednym z niewielu, którym się to udało. Rozumiesz bracie- tu jeden z Los Zielinios klepnął go poufale po ramieniu – musimy dbać o naszą małą Siostrę. Nie możemy do niej dopuszczać szumowin ani podejrzanych typów. W naszym towarzystwie nie stanie jej się żadna krzywda. Pamiętaj o tym!- dodał ostrzegawczym tonem. I tak Maurycy, pod czujny okiem Gangu, pokonwersował trochę z Joanną. Trwało to jednak bardzo krótko, gdyż wycieńczony pobieraniem krwi i akupunkturą Obcy- padł jak długi na podłogę. - Ach!- krzyknęła cicho Joanna, lecz zaraz przypomniała sobie, że przecież zeszłego roku ukończyła Kurs Pierwszej Pomocy. Jęła więc klepać chłopaka po twarzy, mówiąc: - Proszę pana, proszę pana! Słyszy mnie pan? Proszę pana!!! Później sprawdziła oddech i tętno. Wszystko było w porządku. Maurycy chrapnął. - Zasnął- stwierdziła i rzekła do swych Braci: - Jedźmy. Otoczywszy Joannę niczym bodyguardzi prezydenta USA, ruszyli ku wyjściu. Zanim wsiedli do swojej limuzyny nakreślili szpadami na drzwiach knajpki swoje logo: wielką literę Z. Potem zaś, z piskiem opon, ruszyli w siną, niezmierzoną dal. M. A. Obcy kimał w najlepsze na barowej podłodze. Najedzone muchy dryfowały bezwładnie pod sufitem, niebezpiecznie kierując się w stronę lampy owadobójczej. A barman Wicek, szczęśliwy już i spokojny, wyjmował swoją sztuczną szczękę z pustej beczki po piwie. No co? Przecież niehigienicznie byłoby wsadzać rękę do pełnej, nie?
  12. I Przepraszam, mamusiu, że żyję, tak widocznie musiało być, Bóg ma we mnie swój cel, nie odwrócę obrotów rzeczy. To krzesło, na którym zawsze siadam rozparta wygodnie i rozchybotana, narażone jest na każdochwilne załamanie się pod wpływem intensywnego bujania. Ja wiem, że nie powinnam, ale dziś nic nie jest już proste, nic nie jest ścisłe i przewidywalne. Dlaczego mam siedzieć spokojnie i udawać, że nie ma we mnie nikogo prócz wyblakłej fotografii powieszonej za wystrzępione rogi do ruin Twojego pokoju? Właśnie dziś spadło słońce, co mam robić? Jabłka w sadzie śpiewały tak słodko, ziemia głucho krzyczała pomocy, wiatr ucichł, ale trawy i tak trzeszczały ogniem. Nie mogło być inaczej, sama rozumiesz, słońce to żarząca kula gazów, biegłam najszybciej jak tylko mogłam, było już trochę za późno, moje biedne popalone drzewa... Na jedno wezwanie słońce grzecznie przytoczyło się do moich stóp. Wydało mi się nadspodziewanie małe i niepozorne, myślałam kiedyś, że słońca są większe, że nie można ich nieść w dłoniach. Ognista pomarańcza pachniała miodem, moja skóra przybrała przy niej odcień rumianych jabłek. Myślisz, mamusiu, że naczynie żaroodporne to wystarczy by nie przepaliło mi stołu na wylot? Bardzo lubię ten stół, jego cztery nogi jak korzenie wrośnięte w podłogę z pociemniałych desek. Słońce odbite w moich oczach oświetla każdy kąt, płynę przez pokoje, ono wyjaśnia mi wzory zapisane w każdej ścianie. Muszę przykryć je czymś ciemnym, inaczej nie zasnę, a sen jest mi tak potrzebny, nie spałam dobrze od stu lat... Otworzyłam okna na całą rozpiętość ich skrzydeł. Księżyc zajrzał mi prosto w twarz, badał ją natarczywie. Szukał czegoś? Może miał pilnować małego słońca i zgubił je zamyślając się nad swoją nieładną powierzchnią? Nieuważny, teraz śledzi każdy mój ruch, odrealnia znajome miejsca. Myję włosy w jego świetle, chłodzę skórę. Jeszcze ciepła skaczę w sen, od stóp do końca myśli. II Myślisz, mamusiu, że poza a’la Kleopatra na kanapie mi przystoi? Że mogę tak półleżeć półsiedząc i podparta zajadać w ogrodzie wczesnoczerwone truskawki? Słońce dziś wzeszło tak samo jak wczoraj, nie ma powodów do obaw, wszystko jest z góry sterowane. W takim razie to, co rozkwita pośrodku mojego stołu musi być błędem w systemie, karygodnym niedopatrzeniem. Nie co dzień spadają pod jabłonie dzieci-słońca. Dotykają mnie zapachy i dźwięki, żyję w innej bajce, zupełnie nowej i tylko mojej, z zakrętami stronic i końca nie widać. Nie spałam sto lat i nie czekam na księcia, nie szukam szalona żabich ust do całowania i czarownej zamiany. Tylko ja, a ja jestem i czuję gdy moje słonko czepia się światłem jak rzep do naskórka. Już i tak zbrązowiałam, niedługo moja chora, zimowo-miejsko-pospolita bladość zniknie na zawsze i okrzepnę jak mulatka. Teraz skóra jak dojrzała brzoskwinia mięknie i pokrywa się srebrnym puszkiem. Włosy łapią ogień i wiją się wokół szyi, knując cichy mord. Nie jestem szczególnie zdziwiona, nie jestem taka, żeby mówić o mnie czarne-białe i śmiać się z moich nieszczególnie dowcipnych uwag, udawać zrozumienie i dawać do zrozumienia, że jestem nieco odchylona od pionu i kiedy staję w szeregu od razu koniuszek mojego nosa jest dalej, podbródek wyżej i to słońce w kieszeni błyska i czekamy razem na niewiadomo jakie cuda, żeby zapaść się jeszcze głębiej w siebie, przejść do następnego rozdziału, ten ostatni ciągnął się tak niemiłosiernie długo, mamusiu ja naprawdę potrzebuję odpoczynku... Słońce wypuszcza kuliste pączki, zupełnie jak drożdże. Powiększa się, przelewa przez siebie, twardnieje. Coś tam w środku, pod powierzchnią dotykalności wiruje i zderza się ze sobą. Tak świeci mocno, ślepnę jakby ktoś szybko zapalił mi przed samą źrenicą latarkę. Oczy stają się coraz chłodniejsze, to w obronie własnej. Ten pogański bezwstydnik wciąż mnie śledzi, ale z żalu robi się coraz cieńszy, jakby kruszył się właśnie przeze mnie. Nie martw się mamusiu, nic mi nie zrobi, to tylko taka gra, nocna gra, nasza gierka bez podtekstów. Tylko myśli i sny, sny... gra. Tylko czyj teraz ruch? III To wszystko są brednie mamusiu, nie wierz im. Opowiadają ci o mnie straszne historie, a ja tylko biegam w południe po trawie, wchodzę do jeziora całkiem naga, śpiewam do siebie, a na śniadanie kupuję bułki, jajka i dwa litry śmietany. Nie kłaniam się przed ich kościołem i w ogóle rzadko mnie widać, bo ciągle siedzę pod lasem, a oni mówią, że wokół tyle rozrywek i pewnie tysiące chłopaków miejscowych i zamiejscowych chciałoby mnie wyrwać z mojego szaleństwa choć na kilka godzin. Taka tu jestem straszna dziwaczka, nie przeszkadza mi to, w końcu małe miasteczka zawsze pozostaną małymi miasteczkami. Skończył się na szczęście czas palenia na stosie, a i mój dom stoi daleko, nikt nie zagląda w okna, robię co uważam za słuszne. Więc jak najwięcej ciesz się słońcem tak samo jak ja, nie bój się kolejnych listów, otwieraj kopertę śmiało i nie wstydź się czytać moich szybkich zdań. I nie odwiedzaj mnie, proszę, zrób dla mnie tylko tyle, nie czuję tu twoich skrzydeł, musiałam ci uciec, tylko teraz jestem naprawdę bezpieczna. Nie pytasz mnie o słońce, a ono tymczasem dziwnie wibruje przy każdym dotyku. Zanurzam palce w jego kulistości i czuję jak rośnie. Nabrało już rozmiarów sporego grejpfruta. Prawie czuję ten gorzki smak spływający z warg na język. IV Dzisiejszy wschód słońca jest wschodem dla ważki. Suchy, bezmglisty, prostuje jej skrzydła, dodaje lekkości, nabłyszcza mocniej straszne oczy. Nieważkie ważki odlatują w trzciny, chowają się i straszą nagłymi zrywami. Niebieskie w czerni metaliczne odwłoki jak odlane z ołowiu; niedotykalne skrzydła. Mamusiu, ty zawsze bałaś się ważek, pamiętasz? Przypominały ci szarańczę, choć nigdy w życiu szarańczy nie widziałaś. Pewnie nie skrzywdziłaś ważek tym porównaniem, ważki są głuche na ludzkie myśli. Spacer łódką po jeziorze – nie dziś, tak strasznie bolą mnie ręce, co rano podnoszę słońce... Co mam z nim zrobić? Żywię je światłem. Jak mały kurczak potrzebuje jego ciepła i miękkiej czułości, czujności spojrzenia. Na łące maki przechylają ciężkie, pełne myśli głowy, ptaki wydziobują oczy wiśniom, krew-sok spływa po ich niewinnych dziobkach, kroplą wsiąka w trawę. Zapuszczam w nią stopy i tańczę w tej swojej półmatowej sukience, zwiewnej, szeleszczącej. Niech moich kroków nie czuje ziemia, dziś jestem ważką, kołyszę biodrami, kołyszę słońcem. W tysiącach drobnych poruszeń – ginę. Już dobrze, już oddech spokojny i światło mojego domu niezwykłe, wakacje za krótkie, słońce wciąż rośnie, oby nie pękło. Obym nie pękła przed nim. V Mamusiu, noc jest dziś taka czerwona niebo płonie, księżyc z żałości umarł, jemu palą te stosy nad wodą. Gwiazdy spadają garściami, rozbijają się o moje jabłonie. Słońce stwardniało i ostygło. Pożera światło, wciąga je jak czarna dziura, skraca dni, zaciemnia chmury. Kolejny niezdrowy sen. Pożar obraca ciało w popiół. Nie ma bólu. Ogień jest mokry, wciąga. Zimno zalewa usta, nos, oczy. Kulki lodu bombardują plecy. Wyrywam się pościeli, włosy lepią się do czoła, okno szarpie się z wiatrem, gradem, deszczem. Wypływa na trawę wilgotny świt. Wydzieram ziemi zagrzebane w niej gwiazdy, chropawe kamyczki świecące cichutko. Układam z nich na stole koła i kwiaty, usypuję góry, podrzucam. Pod skorupką słyszę chlupotanie wody. Silniej ściskam gwiazdę w dłoni, trzeszcząc oddaje mi swoją tajemnicę. Spomiędzy palców wypływa strumień rtęci. Z wahaniem zanurzam w niej koniuszek języka. Słona. Nie miałam rąk pełnych gwiazd, mamusiu. To były tylko ich łzy. VI Schowałam się dzisiaj w szklankach wody z lodem, nie chciałam ostatecznie roztopić się w upale. Pamiętasz, mamusiu, zawsze mówiłaś, że w takie dni trudno uwierzyć w śnieg. Mam całkiem spalony kark, skóra zwija się, błaga o ratunek. To nie jest dobra pora na sadzenie drzew. A moje słońce wyraźnie domaga się wilgotnej ziemi. Moje słonko-dziecko, słonko-ziarno, spadło na ziemię, na moją ziemię z zimnego księżyca, pustyni, gdzie nie zapuściłoby korzeni. Skazane wśród słońc na żałosną banicję, co ono mogło zrobić? Więc to ziarno zwinęło się w sobie jak pięść, chce wypuścić pędy, ale z ziemi został popiół, musimy poczekać na deszcz. Gdy krople uderzą we mnie gorączka wyparuje, zostanę JA we mgle, w chmurze. VII Nie wierzę w czas, mamusiu, tu nie można wierzyć w czas. On rozciąga tą przestrzeń, jest go więcej i nie mija tylko spływa powoli jak kropelka potu po skale. Drąży ludzi i sprawia, że pewnego dnia budzą się pomarszczeni po stu latach młodości. Patrzą w lustro i widzą siebie przez siatkę zmarszczek, coś w nich pęka i nie chcą już swoich ciał. Szybko rozsypują się, załatwiając ważne sprawy wrastają w ziemię, ich słowa prochem wirują w powietrzu. VIII Naprawdę, mamusiu, wszystko ze mną w porządku, nie musisz się dziwić. Zakładasz istnienie ludzkich, półludzkich, nieludzkich deformacji, klonów i niestworzonych jeszcze potworów uśpionych w każdym nawet normalnym zupełnie umyśle, a nie możesz uwierzyć w spadające słońce, chociaż mogłabyś go dotknąć tu teraz?! Wszystko jest prawdą, nie ma dziś kłamstw, są tylko błędy w obliczeniach, tylko rachunek nieprawdopodobieństwa... Odbieram zjawiska wszystkimi zmysłami, w trójwymiarze, a może nawet w czterech, żyję. Większy coraz księżyc i karmiony złudzeniem spada na moje powieki. Słowa wymykają się z rąk, po kawałeczku wpadam w sen. IX Nie, mamusiu, nie chcę wracać do domu, proszę nie dzwoń, wyłączyłam telefon, chcę być bliżej ludzi. Chcę załatwiać sprawy osobiście, patrzeć w oczy, gubić się spojrzeniem w zmieszanych twarzach. Dni suną teraz pochmurne i marne, tysiąc tomów poezji nie starczy na nudę. Słońce nie daje znaku życia, wygląda na puste i głuche, choć umuzyczniam nam chwile poruszającymi dźwiękami. X Wiesz, mamusiu, zdarzyła mi się dziś śmieszna historia. Siedziałam właśnie na ganku obierając jabłka (gotuję z nich dżem – tak pięknie bulgocze w garnku, wybornie smakuje...), gdy pod bramę wsunął się raczej cicho niż podjechał dość brudny samochód. Wysiadł z niego mężczyzna, mógł mieć około trzydziestu lat, nie wiem, nigdy nie przyglądałam się im pod tym kątem. Bardzo miło się przedstawił, dzień dobry, witam panią, piękny dzień, nazywam się tak i tak, jestem reporterem takiej a takiej gazety. Ja niewyraźnie uśmiechnięta (kompletnie zdezorientowana, zmieszana, zagubiona) słucham, że on chce napisać właśnie o mnie, tylko o mnie. Bo żyję na skraju pola i łąki, mam pięć kroków do lasu i dziesięć do jeziora i w ogóle czego on o mnie nie słyszał... Odmówiłam grzecznie, on zmartwił się widocznie bardzo mu zależało na tych zdjęciach i tekście, jestem przecież całkiem zwyczajna, powiedziałam. Tylko czuję czasem we krwi muzykę i odrywam się od tutejszych spraw, żyję własnym rytmem, nie śpieszę się, czas tu jest rozciągliwy, wiedział pan? Dzięki temu tu jest wolniej, tam szybciej i nie myśli się dobrze w natłoku spraw. Mogę za to panu pokazać słońce, może pan wejdzie, na chwilę, malutką chwileczkę, mam znakomity sok z jabłek? – zapytałam tak uprzejmie jak tylko mogłam, na ile dziwna sytuacja pozwalała. Może pan sfotografować sad, jezioro, łąkę, tak, ten dzień jest promienną wyrwą w ostatnim maratonie deszczu, ale proszę nie mierzyć obiektywem we mnie, nie w mój dom, ja uciekłam od fleszów i swojej twarzy na głównych nagłówkach samych znakomitych gazet. Nie życzę sobie by ktoś tu trafił, zaciekawiony szukał cudów. Tu dzieją się cuda tylko dla mnie. Nie, proszę pana, jabłka o niczym nie świadczą, nie nazywam się Ewa, to byłoby naprawdę zbyt proste. Jest o wiele śmieszniej, to znaczy moje imię jest śmieszne, mamusia za dużo powieści czytała w bezgrzesznej młodości. Proszę więc, niech pan wejdzie na chwilę, a kiedy już pan opuści mój czas, nie powinien pan mówić o nim nikomu, ludzie i tak panu nie uwierzą, oni już nie wierzą.... Zupełnie urzeczony wyszedł wieczorem. Mam nadzieję, mamusiu, że nikt taki więcej tu nie trafi. XI Ciało rwie się do lotu, wzbija kurz. Nie trzeba siedzieć w miejscu, trzeba być w ruchu, kręcić się i padać, kręcić się i padać... Świat wiruje w oczach ciemno, gwiazdy zlewają się w świecące pasy. Ile czasu można tak tańczyć zahaczając głową o niebo bez odrywania stóp od ziemi, na plecach nieść pamiątki słońca i nie bać się, że się odpłynie, a bać się spadania? Pamiętasz, mamusiu, ty zawsze mówiłaś, że nogi są błogosławieństwem, dojdziesz na nich tam, gdzie nie zaniosą cię koła. W niektóre miejsca trzeba wstępować boso, ziemia krwawi wodą, wypuszcza liście, pąki, zapachy. W korytarze chłodnych lasów, gdzie nie kadzidło dusi piersi, ale nagrzane sosny pachną żywicą, ich igły gęsto spadają we włosy. Słońce toczy się po stole, przerzucam je z ręki do ręki. Tamta kula na niebie należy do wszystkich żywych, to jest moje i tylko moje, na wyciągnięcie ręki, na jeden dotyk ust. Nie jestem wariatką i widzę jasno, ostrym wzrokiem tnę krajobrazy, z powrotem składa je wiatr. Cisza... ciszszaaa... szaaa... aaa... To nie sen, że tu jestem, że jabłka dojrzałe i miękkie wyginają gałęzie, że sok porzeczkowy na końcu języka jest kwaśny i gęsty, że naskórek pęka i ciało znów mam białe. Będę miała drzewo, mamusiu, wielkie drzewo pomiędzy jabłoniami. Będę pod nim siadywała za każdym razem, gdy tu wrócę, gdy zostawię za sobą obłąkane sprawy, przepychanie się łokciami do każdego następnego dnia. Dlatego daj mi teraz pożyć, daj mi dzień. Trzymam się siebie i czekam na jeszcze trochę deszczu, wilgoci z nieba, która wsiąknie w najciemniejsze warstwy ziemi. Trzymam się siebie i krzyczę do echa, mój śmiech zatacza coraz szersze kręgi. Kładę się spać, przez otwarte okno wpada księżyc – już pyzaty i gniewny. Na parapecie wiruje słonko i wszystko jest jeszcze takie jak być powinno. XII Mamusiu, nadszedł czas sadzenia. Nie mogę dłużej czekać, muszę szybko i bezboleśnie ukryć ziarno w głębi kolorowych piasków. Nasycone światłem będzie pęcznieć, aż w końcu stanie się za małe dla siebie, środek przedrze warstwy ziemi, wyryje w niej tunele. Wystrzeli w górę, do trawy, powietrza i nieba, z którego spadło. W irracjonalnym pędzie będzie starało się wrócić tam, wyrwać się. Zanim spostrzeże, ze nie jest już swobodnym ziarenkiem, a żałośnie nieruchomym drzewem, jego serce będzie zbyt twarde by pękać. Może tylko gałęzie westchną czasem, zdmuchując jesienią trochę listków żalu. XIII Tak, mamusiu, wracam do was. Czujesz ciszę wrześniowych dni? Zapach i chłód jesieni? I we mnie brak już szaleństwa pierwszych minut lata, gasnę coraz szybciej, to nie boli, przynajmniej nie tak bardzo jak myślałam. Przykrywam meble płaszczami prześcieradeł, nie chcę oglądać na nich kurzu dziewięciu miesięcy. Moje imię nie będzie już brzmiało w tych ścianach, moje śmieszne imię jak z taniej piosenki. XIV W oknach i drzwiach mam całkiem nowoczesne żaluzje pancerne i jeszcze zaklinam, modlę się żeby nikt tu nie przychodził, to miejsce będzie się cieszyło złą sławą, będzie miało prawdziwie święty spokój i urok odludzia. A teraz zabieram swój ogromny plecak, jeszcze torbę na jabłka i ruszam gdzieś tam, przez lekko wrześniowe chodniki tylko po to, żeby znów tu wrócić i poczuć, że naprawdę jest gdzie żyć. Wstawać i kłaść się, siedzieć pod drzewem, spędzać sen z powiek na liczeniu liści, nie martwić się i wyspać, naprawdę się wyspać. Moje słońce zachodzi głęboko pod ziemię, słyszę, że wypuszcza pierwsze korzenie – będzie tak jak mówiłam, wybije się zaraz, do przyszłego roku wyrośnie. To tylko dziewięć miesięcy. Czas letargu i udawania, zarabiania, powtarzania zdań, które dawno już straciły moc i straszą tylko czasem w noce ciemne i zimne, kiedy największą ochotę mam krzyknąć przez wszystkie bure osiedla świata: DOBRANOC!!! Dobranoc, mówiła Marianna.
  13. 22 marca 2003 Czasami mam wrażenie, że przypominasz sobie o mnie wtedy, kiedy ja przypominam sobie o tobie. Gdy daję znak, że jednak gdzieś jestem. Nie śpieszcie się z miłością do mnie lub śpieszcie się już teraz, bo w ostatniej minucie może być za późno. Mogę stanąć wam w gardle, wyplujecie mnie na już opluty świat. Oplecione wokół mnie nitki czasu próbują przebić się do skóry, przez nią do serca i jeszcze dalej, choć nie wiem czy jakieś dalej jest. Wczoraj czułam się trochę dziwnie, taka dziwność jakbym znajdowała się w złym czasie, w złym miejscu. Jakby nie powinno mnie tam być, gdzie byłam. Czułam się opakowana zbyt dużą ilością ubrań, za daleko od własnego ciała. Nie mogłam się dotknąć. Co ja bredzę, co ja bredzę… Ale gdy wreszcie przyszłam do domu, zrzuciłam z siebie wszystko, wszystko i dałam się ponieść wodzie, spłukałam resztki obcych zapachów, tak, chciałam być czysta, czysta jak Grochowisk napisał, prawie głupia, nie myśleć, nie wiedzieć, nie czuć. Włosy czesane palcami, mokre, cała ja ociekająca w białej wannie, moje blade, nieprzyzwoicie i chorowicie – ciało. Zbyt dużo ciała, po co mi tyle nóg, po co mi tyle… Oczu, uszu, ust? Po co jestem sobie, dlaczego? Ciało jest jakby na sprzedaż, ładniejsze opakowanie zapewnia szybszy zbyt, większą cenę. Nie jest dla mnie – tak czasem czuję, że nie jest moje, tylko tych rąk, których jeszcze nie znam, oczu, które jeszcze mnie nie widziały. Ciało tak ciepłe, że parzy nawet moje myśli, jak tłumik wycisza je, niszczy. Opętanie czy histeria? Ręką od linii piersi do bioder, od ust do pięt, od kolan do łokci badam swoją niedoskonałość. Zbyt wiele czegoś miękkiego pod skórą, za daleka droga do kości, do krwi. Za daleko. Otulony włosami rozum usypia, wyłącza się, wypychany przez…co? Ja nadal sama przed lustrem. Czy to nie jest obrazoburstwo? Na czyje ja jestem podobieństwo? Kiedy podnoszę brwi, strząsam z czoła myśli, zasłaniam oczy przed swoim wzrokiem. Przeze mnie płynie już tylko wiatr – od ust do płuc, przez nos i dalej i porami skóry i oczami. Wielkie pogodne słońce wpada we włosy, płonę teraz jego światłem, ustałam w jego obieganiu. Zmrużone powieki okien nie dosięgną mnie, nie dostaną, tak subtelnie tkwię poza polem ich widzenia. Zwinęłam się w kłębuszki nerek, tylko język ciągle chce dotykać chmur, czuć powietrze. Głowa dudni pustką, a pościel chłodna jak płatki, opłatki, opada, opada… na mnie i zmięte prześcieradło. Obudziłam się i znów była tylko bezpostaciowa mieszanina gazów, nawet mój kolor się przez nie nie zmienił, tylko zniekształcone obrazy nieba nad głową były takie jak zawsze. Jak wyjęte z Krzyku, przetrącone, poronione. Obudziłam się w morzu krwi, w czerwieni, która wysiąkła ze mnie, przesiąkła przez wszystkie kołdry, prześcieradła, przez wszystkie gorączkowe sny, chorobliwe majaczenia. W głowie dzwony wszystkich świętych katedr świata i muzyka natrętna jak komar w romantyczną letnią noc. Spadało na mnie słońce, znowu spadało, nie mogę uwolnić się od spadających słońc. Kopernik uświadomił mi, że jestem tylko łódką bezradnie dryfującą we Wszechświecie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z każdym wschodem słońce spada – właśnie na mnie, a ja muszę je podrzucić i zawiesić z powrotem na sklepieniu, którego przecież nie ma… W końcu któregoś ranka zabraknie mi sił i spadnę razem z nim tam, gdzie po wypaleniu idą wszystkie słońca. W ciszę czarnych dziur by badać ich koniec i czym są, bo może są tym ciemnym tunelem z Bogiem na końcu. Dlaczego ja muszę… Ofiara krwi, jakby to były jakieś święte stygmaty, po co tyle bólu? Największe upokorzenie świata – być pokonaną przez własne ciało, wić się i przyznawać mu rację. Znowu ciało. Teraz wszystko sprowadza się do ciała – jedzenie, picie, czasem zmysłowe poruszenie, zupełnie przypadkowy drapieżny ruch w stronę innego ciała. Dziś jestem cała ciałem.
  14. Miał nocny pociąg do ptaków. Podobały mu się zwłaszcza te ukryte głęboko w zaroślach. Karmił się ich głosem, upajały go. Przesypiał dni, stąpał po nich jak lunatyk, pozornie żywy, pozornie zwracający na wszystko uwagę. Nie potrzebował wiele snu – wystarczało mu tych kilka godzin między popołudniem a zmrokiem i między świtaniem a pełnym rankiem. Prawdę mówiąc, gdyby miał taką możliwość, w ogóle zrezygnowałby ze spania. Tylko się wtedy męczył. Kiedy śnił, czuł się nieskończony i właśnie to sprawiało, że wydawał się sobie pusty i jakby wydrążony albo rozsmarowany niczym kulka plasteliny. I jeszcze ona. Była jeszcze ona. Podejrzewał, że to ona tak go dręczy, nie pozwala powrócić do normalności. Pierwszy raz zobaczył ją w samochodowym lusterku. Chociaż… Była wtedy noc, mogło mu się zdawać. Siedziała na oparciu siedzenia i zawadiacko przekrzywiała w jego stronę kształtną główkę. Otrząsnął się i spojrzał za siebie. Była tam. Próbowała coś powiedzieć, ale oczywiście nic nie zrozumiał. Spojrzał na drogę, potem znów za siebie. Nie było jej. Uspokoił się, skręcił w swoją bramę, zaparkował. Stary, rozsypujący się gołębnik zakołysał się niebezpiecznie. Mignęło tam jakieś białe skrzydło. Nie pomyślał nic w rodzaju „to niemożliwie” czy „takie rzeczy się nie zdarzają”, ale po prostu, że będzie musiał porozmawiać z ojcem na temat rozbiórki tego czegoś. Wszystkie gołębie rozpierzchły się przecież dawno temu, po śmierci dziadka. Ale to właśnie od tej nocy zaczęły się jego nocne wyjścia, wsłuchiwanie się w ptasie głosy. Nie przyznawał się sam przed sobą, że tak naprawdę szuka jej. Była całkiem biała, wiedział, że kiedy już zechce się pojawić, łatwo ją dostrzeże. A wtedy, wtedy… Nie wiedział co właściwie wtedy. W sumie wiedział, ale taka świadomość zawsze przeraża. Chciał jej ukręcić ten gołębi karczek. Żeby już dała mu spokój, żeby nie musiał co noc chodzić po lesie, gonić za nią. Zwodziła go, jak zawsze zresztą. Jego ojciec, po długich namowach w końcu dał mu pozwolenie na rozebranie gołębnika, choć – jak sam powiedział – wydawało mu się, że zamieszkał tam jakiś samotny gołąbek. Sam zajął się rozwalaniem tej starej szopy, zaśmiecającej ich posesję. Trochę się przy tym zmęczył, ale było to raczej zmęczenie z rodzaju tych przynoszących ulgę. „Ojciec też ją widział – myślał – to znaczy, że nie zwariowałem”. Potem jak zwykle zasnął. Po raz pierwszy od wielu tygodni nic mu się nie przyśniło. „To już koniec” – powiedział sobie po przebudzeniu. Porąbał stare deski, rozpalił ognisko. Wpatrywał się w płomienie, słuchał ich buzowania i nocnych ptaków ukrytych w zaroślach. Był zadowolony. Głównie dlatego, że nie musiał jej drugi raz zabijać. Dokładnie pamiętał, jak zrobił to za pierwszym razem. Krzyczała coś do niego, już się nie śmiała, już nie przekrzywiała kształtnej główki w ten zawadiacki sposób. Odwróciła się do niego plecami. I wtedy ukręcił jej ten bielusieńki karczek. „Tak było – myślał. – Tak właśnie było”. Dorzucił do ogniska, trochę zbyt gwałtownie. Posypały się skry, uleciały w niebo. Wraz z nimi biała gołębica. Już tego nie widział, ale tej nocy znów dręczyły go sny. Przyszła w końcu do niego we własnej osobie, nie wiedział czego chciała. Wcale nie czuła do niego nienawiści, jak cały czas myślał. Znów potężnie bolała go głowa, połknął na raz dwie mocne tabletki. Po nich poczuł się bardziej sobą, mógł z nią normalnie rozmawiać. Bez wzburzenia, bez skoków adrenaliny. Powiedziała coś w stylu (nie słyszał jej wyraźnie): „Cieszę się, że znów zacząłeś je brać. Nieobliczalny… Przyszłam tylko po mój biały sweter. Ten z gołębiem, może pamiętasz? A pamiętasz, jaki byłeś wtedy, ten ostatni raz? Mam siniaki do dziś. Muszę... Przyszłam z przyjaciółką. Na wszelki wypadek”. Sprawiła, że znów poczuł się przeraźliwie pusty. Nie wiedział, w co wierzyć. Bolały go ręce i oczy. Coś w nim miało ochotę złapać ją za ramię, wykręcić je do tyłu, usłyszeć łamiącą się kość. Weszła do jego pokoju, wierzchem dłoni starła kurz z biurka. Jej sweter leżał na łóżku. Biały gołąb ze środka odleciał już jakiś czas temu. „Wyciąłeś go” – stwierdziła. On odpowiedział, że nie, oczywiście, że nie. Spojrzała na niego ze smutkiem, jak zraniony ptak, nienawidził tego spojrzenia. Odprowadził ją do furtki. Rozejrzała się po podwórku, zauważyła brak gołębnika. „A nasze gołębie mają się dobrze” – powiedziała, przyciskając do siebie pocięty sweterek. „Choć kilka tygodni temu odleciała jedna biała gołębica. Nie wiem dlaczego”. Zaszumiało mu w głowie, zabolało. Odwrócił się od niej na chwilę, sięgnął po tabletkę, ale wypadła mu z trzęsącej się dłoni. Podniósł z ziemi kamień, ścisnął go mocno, zwrócił się twarzą do niej. Na otwartej furtce kołysała się biała gołębica, przekręcając zawadiacko główkę. Łypnęła na niego okiem. Było ciemno, ale mimo to widział ją bardzo wyraźnie. Wziął zamach i rzucił. Nocne ptaki ucichły.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...