Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Agatce i Joasi

Było kolejne zwyczajne, a więc jednym słowem – nudne – popołudnie gdzieś na orzyskiej prerii. W barze „Pod Kasztanem” cisi jak zwykle barowicze, pogryzali słone paluszki i z utęsknieniem wypatrywali deszczu. Barman Wicek polerował dębowy, lakierowany blat. Ciszę przerywały jedynie jego donośne charchnięcia. Jak zwykle nic, ale to zupełnie nic nie zapowiadało tragicznych wydarzeń.
Nagle, tak nagle, że barman Wicek niemalże zakrztusił się własną śliną, do baru wkroczyła – z rozmachem godnym prawdziwego wkraczania – Ruda Agata, Szalona Motocyklistka, Kobieta o Błyskającym Uśmiechu… Jednym słowem – Postrach Całej Okolicy Od Olsztyna Po Białystok.
Wszyscy starali się zachować pełne powagi milczenie i swoje zęby oraz życie nieukruszone.
Wicek wspomniał w myślach ostatnią historię z udziałem Agaty. Biedny Mickiewicz , pomyślał… Za miesiąc zdejmują mu gips, ale uraz psychiczny pozostanie na zawsze (hobby Wicka było czytanie książek o tematyce psychologicznej).
Ruda Agata zbliżała się w stronę baru, wykonując przy tym iście kocie ruchy i zalotnie odrzucając włosy na plecy. Obcisły, doskonale dopasowany skórzany kombinezon… Niejeden facet zapewne westchnął w duchu. Ale tylko w duchu.
Szalona Motocyklistka usiadła. Wicek bez słowa podał jej schłodzoną szklankę równie schłodzonej Mirindy. Nakrętkę dołączył również. Ze wszystkich sił starał się jej nie narazić. Kobieta zapłaciła i zajęła się ponętnym sączeniem napoju. Barman już myślał, że wszystko będzie dobrze, że ze spokojem zamknie „Pod Kasztanem” jak zawsze po 23:00, że spokojnie zje w łóżku paczkę żelkowych misiów, że uda mu się w końcu…
Nie, dziś też mi się nie uda, pomyślał Wicek, gdy usłyszał to… Pisk hamujących czarnych limuzyn. O których wiedział, że na drzwiach mają estetycznie stylizowaną srebrną literę Z. Wiedział również to, że z jednej z nich wysiądzie ONA – Szefowa, Matka i Córka w jednym, Guru, Bóstwo, Mózg, Jedyna Prawdziwa Kobieta Gangu…
– Los Zieliniossssssss – syknęła Agata, kiedy jej uszu dobiegł delikatny stuk malutkich stópek, obutych w zgrabne pantofelki „Ryłko”. Za nią wsunęła się cicho jej nieodstępna straż przyboczna – odziani czarno Wielcy Bracia Joanny, w matrixowych okularach, ze srebrnymi szpadami u boku. Szpadami, które nie wyglądały na noszone dla chęci poszanowania tradycji. Z wprawą Ludzi z Cienia zajęli miejsca w strategicznych punktach baru „Pod kasztanem”.
– Czy mnie moje piękne oczy nie mylą? – rzuciła w jej stronę Joanna, strzepując z rękawa jakiś niewidzialny pyłek kurzu. – Czyżby to była Wojownicza Agata, której ostatnio udało się znieważyć jednego z moich powinowatych?! – teraz zdecydowanie zwiększyła siłę głosu.
Po sali przetoczył się szmer. W powietrzu zawirował złoty kurz drogi krajowej E16. Zabłąkana muszka zatrzęsła się w fiolecie lampy owadobójczej. Barowy pianista, o dźwięcznym imieniu Jankiel, dotąd dziwnie powykręcany na obrotowym stołku, z głową opadająca na rdzewiejące klawisze, teraz jakby przebudził się i zaczął coś pogrywać. Coś, co brzmiało jak kawałek ścieżki dźwiękowej z „Omenu”.
Każde dziecko wiedziało, że nie należy, po prostu nie należy robić dwóch rzeczy: bawić się zapałkami i narażać się rodzinie Joanny z Los Zielnios.
– Twoich, co? Chyba coś Ci się przyśniło, malutka! – arogancko odpowiedziała Ruda Agata, zsuwając się zmysłowo z wysokiego stołka. Serca zgromadzonych w barze przedstawicieli płci drugiej – na chwilę zamarły. Pianista nie przestawał brzdąkać, choć słychać było, że jego instrument wymaga strojenia.
– A Tadeusz Mickiewicz?
– To twój kuzyn?
– Syn siostry ciotecznej babki mojego wujka od strony matki.
– No tak, to rzeczywiście możesz się czuć urażona.
– Co wobec tego proponujesz?
Pianista nagle zaczął grać marsz pogrzebowy. Zapewne czynił to dla podkreślenia szczególnej grozy sytuacji. Joanna i Agata stały już naprzeciw siebie w odległości mniejszej niż iloraz inteligencji pochrapującego w kącie baru Wątłego Cześka. Krótko mówiąc – stały bardzo blisko, mierząc się wzrokiem. A w obu przypadkach było co mierzyć…
– Pojedynek – wypowiedziała nadzwyczaj wyraźnie Agata.
Barman Wicek z żalem pomyślał o świeżo wypolerowanym blacie. I o kwiatkach na trawniku przed barem. I o samym trawniku. W myślach sprawdził zawartość apteczki. Tak, był stuprocentowo pewny, że były tam krople miętowe. Odkąd jego Kotka Spłotka zatruła się pizzą, Wicek zawsze dbał o to, by mieć „Pod Kasztanem” świeży zapas.
– A więc dobrze. Niechaj będzie pojedynek. Na honor, muszę ratować honor mego rodu! – w jej głosie słyszalny był autentyczny patos.
Agata spojrzała na Joannę z wyższością, Joanna na Agatę podobnie (choć miała z tym pewne trudności natury technicznej). Kołysząc biodrami, udały się do barowych stołków.
– Może cię podsadzić – z drwiną zapytała Szalona Motocyklistka.
– Nie, ale dziękuję za miłą, bezinteresowną propozycję. Na pewno nie zapomnę o twojej wspaniałomyślności – jad zawarty w głosie Joanny mógłby wytruć połowę populacji Chin. Na szczęście Agata była odporna na tego typu rzeczy.
– Zestaw „Pojedynek” poproszę – powiedziały jednocześnie, po czym każda z nich prychnęła lekceważąco.
– Wicek – zwróciła się do barmana Agata – będziesz naszym sekundantem.
– W porządku. Dziś była świeża dostawa. I lodówka działa. Nie powinniście się struć – powiedział Wicek, po czym oddalił się do kuchni.
– Jeszcze jedno – groźnie zaczęła Ruda, zwracając się do Joanny – muszę mieć gwarancję, że w razie twojej przegranej lub ewentualnych dolegliwości twoi Wielcy Bracia nic mi nie zrobią.
– W porządku. Masz moje i ich słowo.
– Chciałabym to usłyszeć.
– Przysięgamy na Z!!! – krzyknęli bracia Los Zielinios, rozmieszczeni w strategicznych kątach baru, wyciągając przy tym swoje szpady i kreśląc w powietrzu zamaszysty znak Z.
– Dobra, dobra chłopaki, bo jeszcze kogoś uszkodzicie – chłodno skomentowała Agata. Wrócił Wicek, niosąc na dwóch tacach górę ptysi cytrynowych.
– Szkoda próżnej gadaniny – kategorycznie orzekła Joanna.
– Pojedynek czas zacząć! – krzyknął barman, strzelając przy tym z pistoletu na kapiszony. Hałas sprawił, że pianista zaczął wygrywać bardziej skoczne melodie.
Dziewczęta przystąpiły do konsumpcji.
Początkowo dało się słyszeć jedynie ciche, wytworne ciamkanie:
– Hmmm… Przepyszne – zachwyciła się Agata pierwszym ptysiem. Zachwyciła się nawet dość przesadnie, tylko po to, by zademonstrować swoją wyższość i jak zmysłowo potrafi mruczeć „Hmmm…”.
– To jeszcze nie powód, by dostawać z tego powodu wytrzeszczu oczu – zadrwiła dystyngowanie Joanna, zaczynając drugiego ptysia.
– Wytrzeszcz oczu? Ależ, moja droga, przy mnie nie musisz się popisywać znajomością terminologii medycznej…
– Ależ, moja droga, to nie była wszak terminologia medyczna, a po prostu kolokwializm. Powiedziałabym nawet, że wulgaryzm – odwdzięczyła się Joanna Agacie.
Agata w milczeniu zabrała się do piątego ptysia. Joanna demonstracyjnie zrobiła to samo. Szalona Motocyklistka trzymała się, przyznać trzeba, dużo lepiej od Joanny, która teraz wyraźnie pobladła. Była jednak dzielna (jak przystało na głowę gangu Los Zielinios), nie okazując słabości zabrała się za szóste ciastko.
Agata nie pozostała jej dłużna. Z iście diabelskim uśmiechem na twarzy połknęła swojego siódmego ptysia, oblizując się przy tym kpiąco. Joannie zadrżała ręka. Zimny pot wstąpił na jej czoło, usta zaczęły drżeć. Gdy uświadomiła sobie swój stan, wiedziała już, że nie ma wielkich szans na wygranie ptysiowego pojedynku. Postanowiła się jednak nie poddawać, w końcu honor Los Zielinos zależał teraz tylko od niej i da z siebie wszystko, mimo że wiedziała iż nawet Herkules nie dałby sobie rady z tyloma ptysiami (czy jakoś tak, nie wiedziała dokładnie, bo zaczynało ćmić jej się w głowie i poczuła dziwny ciężar w żołądku).
Agata tymczasem nie okazywała słabości, choć nie miała tak silnej motywacji, jak Joanna. Honor Agaty był już i tak mocno nadwerężony, zdarzyło jej się to czy tamto… Walczyła, rzec można, dla własnej nieprzymuszonej satysfakcji, rozrywki i, co ważne, uwielbiała ptysie uwielbieniem równie silnym, co Biała Karolina (a wszyscy wiedzieli, że Biała miłuje ptysie (prawie) nad życie).
W końcu jednak i ona zaczęła odczuwać nieprzyjemny ciężar w żołądku i mdłości w gardle. Przy dwudziestym pochłanianym ptysiu zaczęły jej latać przed oczyma cytrynowe motylki, a jakiś głos w jej głowie śpiewał, nie wiadomo czemu: „Mydło wszystko umyje…” (może podświadomie przewidziała mające niedługo nastąpić płukanie żołądka?)
Przy dwudziestym pierwszym ciachu Joanna poczuła, że już dłużej nie może. Postanowiła jednak nie oddać Agacie całej chwały zwycięstwa, postanowiła, trochę może nie fair, a, prawdę mówiąc, nawet bardzo nie fair, ją sprowokować.
– I jak, moja droga, smakuje ci? Prawda, że pyszne?
Agata też już nie miała sił, by dokończyć swego dwudziestego pierwszego ptysia, pobladła trochę, jednakże nie okazała słabości:
– Są świetne, po prostu pyszne – zachwyciła się. Nie zamierzała jednak poprzestać na jednym błahym zachwycie. – Ach, ta kruchość francuskiego ciasta, czujesz ją? – bladość Joanny pogłębiła się. – Ten delikatny cukier puder wprost rozpływa się w ustach, czyż nie? – Joanna zaczęła robić się trochę zielona, Agata też poczuła, że kolor jej skóry powoli się zmienia (i nie chodziło tu o opaleniznę).
– Prawda, prawda – rzekła Joanna, postanawiając nie pozostać dłużna tej rudej małpie (tak już zaczynała o niej myśleć, co nawet wydało jej się trochę niegodne jej Rodu). – a ten krem… Jego jedwabistość… Kremowość… Cytrynowość… Kremowość… – powtarzała Joanna, mieląc w ustach pamiętnego dwudziestego pierwszego ptysia. Poczuła, że to naprawdę koniec. Naprawdę, już nie może. Musi się poddać, musi… spojrzała na Agatę i… zatkało ją z satysfakcji (przekonała się przy tym, że satysfakcja może być uczuciem zatykającym).
– Kremowość…? – zapytała Agata, patrząc jej w oczy z niepohamowaną złością. Również mieliła w ustach dwudziestego pierwszego…
– Dokładnie. Kre…
W tym oto dziejowym momencie, w tym samym momencie, skrzyżowały się drogi ich życia… Obie, płynąc tym samym prądem czasu, zrobiły dokładnie to samo. Obie, zielone, odczuwające silne mdłości i czujące, że już naprawdę nie mogą…
Wybiegły na zadbany trawnik baru „Pod Kasztanem”, który to trawnik barman Wicek we własnej osobie jeszcze wczoraj skosił i zrosił (bo, jak pamiętamy z początku, nie padało).
Rozległy się niezbyt przyjemne dla ucha odgłosy, które barowy pianista skutecznie zagłuszył znaną i lubianą pieśnią: „Przybyli ułani pod okienko”, do której zaraz przyłączył się Wątły Czesiek, dysponujący, o dziwo!, pięknym tenorem.
Barman Wicek z namaszczeniem ogłosił:
– Rrrrrrrrrrrremis!
Czarni Bracia Joanny wysunęli się z baru z cichym szelestem i poszli pomóc swej siostrze.
Barman Wicek uprzątnął resztki pojedynkowego zestawu, splunął na dębowy lakierowany blat i zaczął go polerować jakby nigdy nic. Na orzyskiej prerii wszystko wracało do normy.
Aż do następnego spotkania…

Opublikowano

Pierwsze skojarzenie "Kill Billa vol.1"?. - prym silnych kobiet, straż przyboczna,, szable (to takie spolszczenie japońskich mieczy samurajskich?),elementy kiczu, Tekst zatem zaczepiony nieco w postmodernistycznej konwencji. Jeśli chodzi i szczegóły - "pojedynek ptysiowy" - zaskoczenie - sądziłem, że się pozażynają nawzajem.
Nie pamiętam już gdzie są nawiasy w nawiasach. Może zamiast drugich nawiasów wstawisz pauzy?
Doskonale się to czyta. Czekam na kolejne odcinki:)
POZDRAWIAM!!!

Opublikowano

Dziękuję:)
O dziwo, gdy pisałam Pod Kasztanem - zerowy odcinek powstał chyba w 2000 r. - czegoś takiego jak "Kill Bill" jeszcze nie było. Więc wyprzedziłam epokę! :)
Oczywiście "Pod Kasztanem" to tylko dowcip, ale dowcip, którego pisanie sprawia mi dużo niepohamowanej i prymitywnej nawet, radości.
Polecam odc. 1, jest tu gdzieś na forum. Odc. zerowy ciągle jeszcze w rękopisie, odc. 4 napisany w połowie. Może niedługo go tu wrzucę.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Jeśli Drogi Czytelniku, swego czasu zaczytywałeś się w prozie Grabińskiego lub onirycznych wizjach Schulza, lub jeśli bliski jest Ci francuski modernizm, Belle Epoque czy dekadentyzm. To zerknij proszę i jeśli masz takie życzenie, pozostaw komentarz i ocenę  pod moim poematem "Odyseja". Jest nieukończony jak wiele moich prac. Lecz może kiedyś uda mi się doprowadzić go do końca.     Hamulce i kotły grzały się  w piekielnym ukropie, nie spuszczanego  od dłuższego czasu powietrza. Żółte, cyklopowe oko lokomotywy, rozbłysło  nagłym i ostrym światłem na torze,  lewitując w rozrzedzonym powietrzu, skwarnego nadal zmierzchu. Żelazny smok gnał przed siebie coraz to śmielej i prędzej. Ciągły ruch, idealnie zgranych kół, turkoczących na świeżo ułożonych szynach, Ciągnących się wężową strugą  ku kolejnej stacji przetokowej  lub przeładunkowej.     Na tej bocznej linii używanej sporadycznie jedynie w wybitnie ważnej potrzebie nie było stacji pasażerskich  jak i gminnych, niewielkich przystanków. Była to linia głównie używana przez wojsko i na jego potrzeby stworzona. A teraz gdy echa kawaleryjskich szarż  i armatnich salw przebrzmiały już wśród poszarpanej i wykrwawionej linii frontu. Gdy wrogie armie nie składając sobie winszującego hołdu  ani nawet nie ściskając na pojednanie dłoni. Odeszły, zwrócone plecami ku sobie i mącąc jedynie kurz i piach, zaległy po ustronnych, półdzikich gościńcach, prześlizgnęły się na powrót przez umowne jedynie linie granic. Mijając bez słowa wstydu i hańby  a może jednak glorii zwyciężonych, wapienne, zatarte smugami słoty i wichru słupki graniczne.  Starali się nad wyraz mężnie i heroicznie, by przesunąć je choćby o cal, metr, kilometr.     Na nic to wszystko.  Ich pobratymcy. Często chłopcy,  wchodzący dopiero w wiek męski. Zostali tam na ziemi spalonej, niczyjej. Ich ciała posiniaczone i splamione juchą. Wkręcone w sidła kolczastych krzewów drutu. Ich czaszki spękane, końskimi kopytami, A oczy wybałuszone w zdziwieniu,  że to już na samym wręcz początku życia, nastał jego kres. Wojna płodzi bohaterów. Leżą tam na ugorach bez ciemni grobu  i krzyża z brzozowej kory. Legli tysiącami we śnie  z którego nie wybudzą się już nigdy. Muchy jedynie płodzą w ich oczodołach i ustach rozwartych śmiertelnym spazmem  swe plugawe potomstwo.     Rozłączeni brutalnie ze światem jaki znali. Ze szkołami i uniwersytetami. Z fabrykami i kopalniami. Z sadami i polami  Wreszcie z uciechami jak kina, teatry, opery. Muzea, restauracje, bary. Parki i kafejki. Zostawili je żywym. Tak samo jak swe połowice. Zalęknione i wiernie trwające przy nich  choćby i w godzinie śmierci. Listy z odbitymi szminką ustami.  Zroszone wonią perfum. Gniły teraz na równi z ich kochankami  w ciemnych transzejach okopów.     Ale byli i tacy, którym się udało. Choć przez to czego doświadczyli. Modlili się co dzień o lekką śmierć. Przeżyli jednak na przekór rozumowi  A dzięki frantowatej zachciance Boga i jego stróżujących niby to nad ludzkością aniołów. Przeżyli może i w imię miłości. Na przekór nam, ludziom z serc wyprutym. Z emocji i pragnień  skutecznie wypatroszonym. Przez ten świat i miłość właśnie. Nam też niewielu pozwolono  przeżyć to piekło wojny. Choć dla nas śmierć  nie byłaby karą ni zbrodnią. A wyzwoleniem z kajdanów życia.   Świeże pokłady bukowe  tłumiły wstrząsy lecz nie dźwięk. Tuk, tuk….tuk, tuk…. tak, tak….  Skład szedł nadal na pełnej prędkości. Z rzadka na ostrym łuku  lub zejściu z przewyższenia, zagrały metaliczną skargą hamulce. Para uciekała przez  nieszczelne miejscami osłony.  Rozmywała w budzącą się noc,  białymi obłoczkami. Gdyby kto patrzył z dalsza. Powiedziałby, że pociąg gubi swe duszę. Jak demon w ruchu nad przeklęta ziemią. Krążący od przystanku do stacji,  coraz to dalej i prędzej. Coraz śmielej i pewniej. Mając za nic potrzeby swych pasażerów. Ich emocje i namiętności. Skargi czy żale.     Żyjący tylko dla potrzeby wiecznego ruchu. Tańca, gdzie sceną  była jedynie szerokość szyn. Spełniającego mit o Odyseuszu. Wiecznym tułaczu, który na żadnej ze stacji  nie może czuć się jak w domu. Jego pojawienie się  na linii stacyjnych semaforów  i dróżniczej budki. Jest przyjęte tak samo obojętnie jak odjazd z przypisanego peronu. Dla każdego jest jedynie bestią w ruchu. Wolnej od ludzkiej powierzchowności. Jednak i on ma serce.  Złożone z kotła i tłoków. I cóż z tego, że goreje ono wręcz od środka. Skoro to nie miłość go ogrzewa  a potrzeba ucieczki, tułaczki. Samotności.   Tak,tak … tak,tak… tuk,tuk… Przedział oświetlony gazowymi lampami  był przytulnym i ciepłym miejscem. Dającym wytchnienie po miesiącach spędzonych w błotnistych, wypełnionych  do kostek, brudną choleryczną wodą, śmierdzących prochem, potem  i gnilnych rozkładem ciał, zawsze zbyt płytkich  i zbyt wąskich okopów. Nie licząc stukotu kół, trzasku klejonych obramowań okna i drzwi, dość głośnego drgania stolika podróżnego oraz sporadycznych rozmów współpasażerów, dobiegających z sąsiednich przedziałów oraz korytarza a także odwiedzin konduktora. Panowała cisza. Potęgowana jeszcze tym co ujrzeć można było za oknem, uchylonym na oścież, by wiry zasysanego tu powietrza, mogły przyjemnie chłodzić zmęczone oblicza.      Za oknem obraz był monotonny  w swej idyllicznie, wiejskiej prostocie  tej zubożałej prowincji. Jedyną oznaką nadchodzących, cywilizacyjnych zmian  była nitka torów kolejowych, zaplanowana w ministerstwie  a ułożona przez robotników tak by  omijać jak najszerszymi łukami i serpentynami  osiedla ludzkie. Wyglądało to tak jakby cud techniki i postępu  uciekał od strzech  i drewnianych, dusznych izb. Z rzadka gontów i murowanych chałup. O ciężkich okiennicach, uszczelnianych kitem. Jedynym podobieństwem, mieniły się kominy chlebowych pieców kaflowych. Strzeliste i smukłe to znów grube i owalne. Niczym ich odpowiedniki na transatlantykach czy wojennych pancernikach. Dymiły aż miło w te bezkresy stepu.  W ich dotąd nienaruszoną,  świętą wręcz strukturę naturalizmu.     Demoniczny tułacz, widział te osiedla, Te strzechy i dymy kominów. Wielokrotnie zwalniano mu osłony i wtedy  mógł wydać swój przeciągły okrzyk, nie mający żywego odpowiednika w świecie. Tony grały równo.  Z początku może trochę zachryple, lecz już po kilku sekundach gwizd odbijał się echem po polach, zaścielonych dojrzałym już zbożem, wchodził gładko jak nóż w lesiste, gałęziste granice zagajników i małych odseparowanych sztucznie dębin. Na ten dźwięk  natura jeszcze nie była tu widać gotowa.     Trwożyły się jej małe dzieci. Te skrzydlate, ulatywały w niebo by po chwili jednak chmarą osiąść na kolejnym poletku, płotach obejść czy w starych,  powykręcanych czasem okrutnym  i zarośniętych siwozielonkawym mchem, sadach. Inne jak lisy, zające czy osiadłe przy rzecznych brodach bobry. Czmychały pod krzewiny,  gąszcze, splątanej leszczyny  czy wodne szuwary  pełne liliji i wodnych pałek. Krótki szmer, plusk czy odgłos pazurów tarłych o pomietą, starczymi bliznami korę Odpowiadał na zew nowego ducha czasu.     Duszy ze stali i nitów. Nie mającej swej wolnej woli, uczuć, wspomnień i co najważniejsze nie potrafiącej  kochać, współczuć, śnić i pragnąć. Będąc tworem zupełnie zimnym i nieczułym. Technologia wygra z ułomnościami człowieka. Chyba, że to człowiek  dobrowolnie stanie się takim robotem, którego to nic nie dziwi, nie rani. Który unika innych jak ognia. Nie kocha, nie płacze. Jest jedynie obserwatorem a nie odbiorcą. Nie śni i nie marzy. Żyję tylko tym co tu i teraz.     A przyszłość? Jeśli nawet jest godna temu by o niej myśleć i zaprzątać sobie głowę. To jest ona bliźniacza do dnia obecnego. Latami całymi w kółko,  przeżywanie tego samego dnia. Czynności ludzkie  stają się maszynową procedurą. A stery przejmuję pustka egzystencji, która wtacza życie na jeden tor, którego ostatni przystanek  jest znany od dnia narodzin. Jest nim śmierć u wylotu tego ślepego toru. A zamiast secesyjnego, budynku stacji, parowozowni i warsztatów na manewrowni. Jawi się tym, że za zapuszczonym, ukrytym we mgle wiecznej peronie, jest nie tchnące życiem i beztroską miasteczko a pogrążony w słotnej zadumie żałobnych dymów świec nagrobnych. Cmentarz świata przeszłego i grób każdego z nas.     Starałem się odprężyć i uwolnić od nawracających imaginacji i retrospektyw ostatnich morderczych wręcz miesięcy. Ciągle wydawało mi się, szczególnie gdy przebywałem na otwartej przestrzeni w nowym i nieznanym mi miejscu, że śledzą mnie oczy obcych i szczelnie ukrytych w miejskim kolorycie, postaci o jakże wrogim nastawieniu. Często zdarzało mi się wpadać w panikę tak głęboko paranoiczną, że zwykły spacer zamieniał się w walkę o przetrwanie wśród ścian labiryntu kamienic i budynków. Potrafiłem zatrzymać się nagle pośrodku chodnikowej arterii, błagać zalęknionym wzrokiem, pełnym łez o pomoc. Lecz nikt nigdy nie podjął się tego  by złączyć swój wzrok z moim. Nikogo nie zajęły choć na moment moje próby odzyskania równowagi i błogiej stabilizacji.      A ja wieżgałem się jak ogarnięta lękiem o kruchy żywot, ryba w sieci. Kręciłem się wokół własnej osi  w duszącym płuca zapętleniu.  Nie byłem do końca ani w teraźniejszości  ani w nagłym fantasmagorycznym acz gorzkim wybuchu  przeszłych portretów zdarzeń.  Moje nogi grzęzły w sposób niewytłumaczony w betonowym więzieniu, chodnikowej mozaiki. Po wybrukowanym kocimi łbami rynku,  stąpałem jak po minowym polu. Wzdrygając się za każdym razem gdy podeszwa moich butów stykała się z coraz to większą powierzchnią, śliskiego, wyjeżdzonego kamienia. Bezsprzecznie byłem ogarnięty chorobą. Traumą doświadczonych okropieństw wojny.     Dnie całe spędzałem w łóżku. Budząc się z  nieludzko zdeformowanymi postaciami  moich poległych przyjaciół na piersi. Sąsiedzi byli mi z początku pomocni.  Czasami nie byłem już w stanie  spędzać nocy w mieszkaniu. Spałem więc lub jedynie drzemałem pokątem  na klatce schodowej. Rzadziej w samym progu własnych drzwi. A to sąsiadka wyniosła talerz z zupą. A to sąsiad wracający z urzędu, wstępując wcześniej na jednego do pobliskiego baru, dosiadł się do mnie na schodku  i poczęstował egipskim. Zamienił kilka miłych zdań.  Zaproponował kieliszek wiśniówki. Czasami poratował nawet kilkoma złotymi. Poklepał po męsku po ramieniu  i odszedł ku swemu mieszkaniu, klucząc za sobą drzwi. Byli jednak i tacy,  którzy brali mnie za narkomana i świra. Na czele z córką piekarza, którą znałem przecież od pacholęcia  a jej ojca od czasów beztroski kawalerskiej. A teraz przepędzała mnie z piekarni ilekroć choć tylko mój cień rzucił jej się w szaro błękitne oczęta.     Dochodziło nawet ku temu, że musiałem prosić postronne osoby by kupiły mi chleb  lub krasno wypieczone bułeczki. Lustrowali mnie wtedy od stóp do głów  i nie stwierdzając widać w mej aparycji, mężczyzny w średnim wieku, żadnych śladów  bezdomnego włóczęgi lub co gorsza obdartego i brudnego pijaka, zgadzali się w większości ochoczo pomóc a nierzadko nawet dorzucając mi pieniędzy na drugi bochenek lub coś słodkiego.   Rodziny tak bliskiej jak i dalekiej nie miałem. Przyjaciele z dawnych dni w większości porozjeżdżali się po czterech stronach świata. Część, pochłonęła wojna.  Ci którzy zostali blisko a udało im się zrobić kariery lub odziedziczyć niemałe majątki. Z dnia na dzień przestali odwzajemniać moich ukłonów lub ostentacyjnie przechodzili na drugą stronę ulicy, nie siląc się nawet na skinienie głową.     Byłem prawdziwym życiowym rozbitkiem. Wyrzuconym na bezludną wyspę. Wołać o pomoc z jej brzegu było bezzasadnym a nadzieja na to, że akurat w niedługim czasie na kursie jej piasków będzie płynął jakiś statek i mnie uratuje,  byłoby ironią wręcz prześmiewczą. Na przeprowadzkę brakło mi funduszy. Na ucieczkę w opium, brakło funduszy. Na oddanie się w ręce psychiatrów i przytułku. Zawsze był dobry moment. Choć zbyt mocno ceniłem  swój inteligencki świat. Przewagę chłodnego rozumu nad przekupnym sercem. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć  w poznanie i wiedzę. Dokąd dane mi myśleć,  dotąd będę na tym świecie.   Jeśli coś faktycznie dawało mi wytchnienie  i choć chwilowy powrót  do beztroskich wspomnień, to było to pisanie. Starałem się zebrać od powrotu z frontu kilkukrotnie na rozpoczęcie opisywania doświadczeń z miesięcy spędzonych w okopach Wielkiej Wojny. Lecz ilekroć stalówka  już prawie stykała się z bielą kartki,  tylekroć nie potrafiłem zmusić się do postawienia choćby kreski. Dlaczego? Bo realizm tych dni był  przesiąknięty grozą śmierci. Oddany na pastwę opisów tak makabryczno szczegółowych, że zwykły odbiorca byłby porażony ogromem bólu i cierpienia nie jednostki człowieczej a całej cywilizacji małych, podłych ludzi, co jedynie potrafią się bić, strzelać, zabijać a potem godzić nagle i znów wbijać znienacka nóż w plecy.     Hołubią śmierć i zniszczenie. Eksterminację i dehumanizację. Oddają cześć politykom  jako złotemu cielcowi a potem idą pokornie  na rzeź w milczeniu i zgodzie. To są ich bohaterowie i obrońcy. Łotry bez czci i wiary. Wojna nie zmienia tylko tych, którzy udając się na jej fronty, już dawno byli martwi. Bez grama szacunku. Bez oznak uczuć. Nie odczuwając bólu. Poza istnieniem. Poza życiem na marginesie świata widzialnego a tym czego lepiej nie widzieć. Oddziały straceńców,  którzy wszystko i tak już stracili. Mogli wygrać jedynie trafienie miłosierną kulą. Poczuć ten chłód.  Stagnację. Ostatnie uderzenie serca.   Powietrze wpadające przez okno przedziału, tchnęło już lekko wilgotnym chłodem. Leżałem, wyciągnięty jak długi z nogami zarzuconymi prawie na miejsce naprzeciw. Mimo tej dojmującej pustki w krajobrazie,  mimo depresyjnie smutnych wspomnień. Mimo braku celu i własnej końcowej stacji. Było mi dziwnie błogo i beztrosko wręcz. Ostatni raz dane mi było podróżować  tą linią i składem. Ostatni raz  miałem na sobie mundur podoficerski. Jechałem do małej jednostki wojskowej by pożegnać się z rolą żołnierza i znów być zupełnie anonimowym człowiekiem. Zniszczonym i wyczerpanym trybikiem machiny społecznej. Anonimem, który cieniem już tylko  odznaczał swą bytność w skupiskach ludzi.     Lekarze po przebadaniu  mojego przypadku, stwierdzili u mnie  rozwinięta znacznie nerwicę frontową. Po krótkim wywiadzie i opisie im moich objawów choroby, stwierdzili na krótkim konsylium, że na kolejne moje skoszarowanie, pozwolić nie mogą, albowiem mój stan jest na tyle niestabilny psychicznie, że stwarzałbym zagrożenie śmiertelne, tak dla siebie samego jak i reszty oddziału. Komisja lekarska sporządziła stosowne dokumenty odnośnie mojej sytuacji i wsadziła je do niedużej, białej koperty, lakując ją jeszcze pieczęcią urzędową.  Po wszystkim wręczono mi ją ze słowną adnotacją o tym żebym jak najprędzej dostarczył dokumenty do swej jednostki przydziałowej.    A więc byłem w drodze ku temu.  Pociąg wyraźnie zwolnił. Stukot jego kół był teraz poprzecinany dłuższymi pauzami. Tłoki zmniejszyły obroty a nadmiar pary wyrzucono przez boczne osłony lokomotywy. Skład pokonywał właśnie dość ostro poprowadzony łuk szyn. Na tyle wygięty bym mógł ujrzeć w kompletnej już ciemni, zarys metalowego potwora, który zasapany przewodził oswietlonemu korowodowi wagonów.  W wielu oknach poprzedzających mój wagon, majaczyły ogolone głowy niedawnych towarzyszy broni.  Wielu z nich miało w ustach egipskie lub prezydenckie o krótkich, białych filtrach. Zajęci beztroską zabawą,  rozmową i śmiechem.     Zupełnie tak jakby koszmar wojny był jedynie niegroźnym zwidem, majakiem, snem, który przepadł bez wieści  gdzieś w zakamarkach umysłów. Zbłądził ku niepamięci i niezaistnieniu. Wyparcia. Ostatniej deski ratunku,  kruchej ludzkiej psychiki i natury. Ja wolałem pamiętać. I pielęgnować w sobie ten ból na tyle  by nigdy choćby i w obliczu  starczej kiedyś śmierci, nie zapomnieć  i przywołać żywe twarze tych, których pochłonął front i jego kolczaste zasieki. Choć wielokrotnie próbowałem oszukiwać swe ciało i umysł, że nic takiego jak wojna  nie miało miejsca a to jedynie moja defetystyczna i nihilistyczna gorączka umysłu spłodziła tego demona, który pożarł mi duszę.     Nie lubiłem i nie chciałem  wspominać obrazów wojny,  nawet w gronie towarzyszy niedoli. Zresztą nie ciągnęło mnie do ich towarzystwa. Wolałem samotność i cichą żałobę serca. Ale nie byłem im ani wrogiem ani przeszkodą  w ich okazywaniu i odreagowywaniu traum. Nie bolało mnie gdy widziałem ich na ulicach, barach czy dworcach w uściskach młodych dzierlatek, statecznych wydawać by się mogło panien czy rzadziej w pułapce wymalowanych ust ulicznic i barowych naciągaczek, które za dawkę białego proszku czy opium były gotowe oddać się w ręce rozkoszy bluźnierczych i obcować z technikami miłosnymi, których nie skąpiły swym darczyńcom.     Po latach głodu, lęku i cierpienia. Wszyscy gotowi byli choćby duszę diabłu zastawić, byle tylko uczuć ulgę  i bawić się, kochać.  Czuć się jak wolni wreszcie ludzie. Na takich jak ja spoglądano, ze współczuciem i zarzenowaniem. Tylko dlatego, że nigdy nie wróciłem tak naprawdę z wojny, która już się zakończyła. Nie ja ją w sobie rozpętałem i nie ja będę musiał ją zakończyć. Nawet nie wiem czy mógłbym. I czy w ogóle chcę.   Słyszałem dobrze ich wesołe rozmowy, śmiechy i szampańską zabawę. Westchnąłem ciężko. Poprawiłem się w fotelu  i znów starałem się wyizolować.  Odejść w mrok. Pociąg poszedł widać za moim przykładem bo westchnął również po raz ostatni i zatrzymał nad wyraz delikatnie.  Początkowo myślałem, że stoi przez jakiś nagły sygnał na linii oznajmiający przepuszczenie innego składu lub lokomotywy z drużyną konduktorską z pobliskiej stacji. Później pomyślałem o semaforach stacyjnych, które wstrzymały skład z przyczyn technicznych. Możliwe, że nie usłyszano lub nie dostrzeżono nas na czas i dyżurny ruchu lub naczelnik wydali spóźniony rozkaz oczyszczenia toru lub nastawienia zwrotnicy we właściwe położenie. A może i sam postój był nie planowy i gdzieś w oddali wydarzył się wypadek innego pociągu lub dwóch składów i przez to wstrzymano wszystkie pociągi w okolicy.   Tymczasem na korytarzu  posłyszałem głośne kroki, w dobrze podbitych i ciężkich butach. Za firaną drzwi przedziału, mignął mi mundur konduktorski i czapka. Minęła ledwie krótka chwila i w rozchylonych drzwiach stanął młody konduktor.  Był niski ale krępy. Jasne włosy miał starannie zaczesane pod czapką, która była chyba o numer lub dwa za duża na jego lekko trójkątną głowę bo zamiast siedzieć sztywno na jej obrysie, osiadła dość prześmiewczo na odstających mocno uszach. Twarz jego nosiła ślady po ospie. Krzywa i zadarta lekko górna warga, odsłaniała prawie górne zęby. Oczy miał małe i zaczerwienione.  Ich niebieskawa bladość kontrastowała mocno z purpurowymi wręcz wypiekami.  Widać mocno zaskoczyło go to, że przedział zajmowałem sam. Bo rozglądał się po nim raz w lewo to znów w prawo tak jakby w trakcie zabawy w chowanego lustrował każdy kąt pomieszczenia będąc święcie przekonanym, że wszyscy ledwie sekundę przed jego wejściem pochowali się dla draki lub kaprysu. Wreszcie skupił wzrok na mnie i pełnym zaskoczenia głosem zapytał   - Pan podróżuję tutaj sam? - Nie dał mi wiele czasu na odpowiedź bo po chwili nie czekając na nią poprosił o bilet lub legitymację wojskową. Gdy on lustrował moje dane ja odpowiedziałem.   - Jak Pan widzi, podróżuję sam lecz czy to oznacza, że określić mnie można samotnikiem? Wszędzie ludzie dobrze się bawią, śmieją się i piją na umór. A ja widzi Pan. Tylko siedzę przy oknie i wyglądam w milczeniu na ten boży świat. Czy to pana nie dziwi?   - Drogi Panie… nie wgłębiam się w odczucia pasażerów aż tak głęboko by po ledwie omiotaniu wzrokiem, będąc bezsprzecznie pewien kto kim i jak się czuję. Jestem konduktorem. Odczuwam duszę i emocję pociągu bo taka tu moja rola i dola kolejowa.    - A więc jest Pan częścią serca i jestestwa tego pociągu. Trwałym elementem jego doczesnej roli i trwania. - odebrałem z jego ręki dokument i ułożyłem go na półeczce - Atomem w wiecznym ruchu na fali szyn. W trzewiach tego maszynowego potwora, który pożera kolejne kilometry trasy, całe dnie, tygodnie… lata. Bez końca. W ciągłym ruchu. Gonitwie za celem. Piękne jest życie konduktora.    Widziałem, że chcę ruszyć już dalej ku kolejnym przedziałom, spieszno mu było bardzo więc rzucił tylko na odchodne   - Nie tak piękne i chwalebne jak życie żołnierza - wskazał na pagony na moim mundurze i tarcze.   - Zasczytnie i chwalebnie jest ginąć za ojczyznę i jej wolność a nie rozpamiętywać ślepy los fortuny, której pociski mijały mnie widać skutecznie. I konsekwencje tej ślepoty losu będę dźwigał jako najsroższy ciężar aż do samego końca.    Widać z jednej strony odczytał słusznie moje słowa a z drugiej nie chciał  dać tego po sobie poznać.    - Kolejna stacja przed nami. Żuromin… czy będzie Pan na niej wysiadał?   - Nie. Jadę z Wami aż do końca. Ale dziękuję, że Pan zapytał.   Wiele osób wysiadło na stacji. Kilkoro nowych pasażerów zasiliło stan osobowy.  Tak się złożyło, że zyskałem dzięki temu współpasażera w przedziale.  A było to widać zrządzenie losu. Bo zbyt wiele nastepstw  przedziwnie zaskakujących  wynikło z naszej rozmowy.   Młody konduktor, uchylił sztywny, skórzany róg czapki w pozdrowieniu i z życzeniem spokojnej dalszej części wieczoru, opuścił przedział i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Znów mogłem chłonąć  to co działo się wokół pociągu. Tak na peronie jak i korytarzu. Dzwonki telegrafu biły jak oszalałe.  Radiotelegrafista ostały na nocnym dyżurze  w budynku stacji musiał harować w pocie czoła by wyłapywać sens meldunków, które wpływały jak szalone. Musiał sprawnie i rzetelnie odpowiadać sąsiednim posterunkom na każde zadane przez nich pytanie odnośnie opóźnienia składu, jego długości czy opisania wszelkich przeszkód na które pociąg natrafił po drodze lub na które może się jeszcze natknąć...    
    • przemijam otulony w ciepły szal istnienia mruczy kot dookoła usychają liście zmieniają się pory i zmarszczki każdego roku   w ciemnej kuchni czytam wiersz bez światła      
    • @Nata_Kruk   zgadzam się Nata z Tobą.   masz jak zwykle rację.   dziękuję i pozdrawiam :)       @Nata_Kruk   zgadzam się Nata z Tobą.   masz jak zwykle rację.   dziękuję i pozdrawiam :)       @Alicja_Wysocka   siebie też trafiłem.   i w nerw i w serce.   dziękuję Aluś :)        
    • A jak Oli lump? Apap muli lokaja
    • Jak łania ta, Ina, łkaj   Jak łazi Wiki kiwi, załkaj
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...