Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

*

Nigdy nie widziałem Waldka, który mieszka za kuchnią. Wiem o nim tyle, ile powiedział mi Archie, resztę dopowiedziałem sobie po dźwiękach dobiegających z jego pokoju. Ale nie mam pojęcia jak wygląda. Mogę stworzyć jego rysopis, bawić się wyobrażeniami, straszyć lub rozśmieszać.
Facet ma ze trzy telefony komórkowe i jeden stacjonarny, które dzwonią na zmianę, a każdy dzwonek jest głupszy od poprzedniego. Czasem odbiera i gada godzinami (ma taki płaski, nijaki głosik z tendencją do emocjonalnych popiskiwań), lecz najczęściej są to po prostu tak popularne w Polsce sygnałki. Puszczamy je sobie, bo nie mamy sobie nic do powiedzenia, lecz musimy jakoś podkreślić przywiązanie i nieustanne myślenie o sobie. To wersja komunikacji dla oszczędnych - w kasie i słowie.
Ostatnio uradował mnie niezmiernie, bo zmienił płytę na Myslovitz, który wprost uwielbiam. Przeleciało Korova Milky Bar, a ja słuchałem, jak zaczarowany. Niestety, potem upodobał sobie jeden z kawałków i zaczęło się nowe „Alleluja”.
Archie mówił mi, że facet ma bzika na punkcie religii. Uczepił się jakiegoś, wygodnego dla jego sposobu myślenia kawałka Biblii i stworzył protestancką sektę. Liczyła trzy osoby. Dwie z nich wkrótce zrezygnowały i został samodzielnym guru-prawodawcą. Wyobrażam sobie posępnego bruneta ze złowrogim błyskiem w oku, w długiej szacie i żelastwem na szyi, który odprawia tajemne modły w swojej świątynii za kuchnią.
Od paru dni mam doła jak Rów Mariański. Archie z Magdą ścisnęli tyłki i zaczęli wykonywać nawet najtrudniejszą robotę. Zbierają na samochód, więc muszą zarabiać więcej. Snują się, ledwie powłócząc nogami, ale po mnie nie dzwonią. Z jednej strony ich rozumiem, z drugiej czuję się zbędny. Nie szukałem pracy, bo sama mnie znalazła, a teraz zostałem na lodzie. Codziennie wstaję rano i mam fajrant.
W akcie desperacji zadzwoniłem do polskiej gazety i złożyłem kilkanaście propozycji ulepszenia jej wizerunku. Niby zostały przyjęte, ale żadnych konkretów nie usłyszałem. Dostałem za to zlecenie na artykuł sponsorowany. I znów pieprzony paradoks. Przejechałem dwa tysiące kilometrów, by robić to, co w Polsce.
Oczywiście zlecenie przyjąłem. Dwadzieścia pięć funtów minus koszty piechotą nie chodzi. Zresztą jakie koszty? Zamiast wsiąść w autobus, poszedłem półtorej godziny na butach – w tę i z powrotem. Przybyło mi parę odcisków, ale spacer był w sumie przyjemny. Zwiedziłem kawał innej dzielnicy, pogadałem ze setką przechodniów, próbując namierzyć właściwy adres i w końcu znalazłem wielkie magazyny nad jakimś kanałem. W jednym z nich mieściła się firma spawalnicza prowadzona przez dwoje przedsiębiorczych Polaków. Popracowali jakiś czas, odłożyli trochę kasy i spróbowali samemu. Za to kocham Zachód i nienawidzę polskiego piekła. Tutaj masz pomysł, umiesz coś, to działasz bez obaw. U nas musisz nabrać kredytów albo dostać spadek, bo każdy interes zaczynasz ze sporym debetem na ZUS, czynsze, podatki i inne opłaty. W Anglii rejestrujesz firmę po trzech miesiącach od wystawienia pierwszej faktury, na ubezpieczenie płacisz 2 funty tygodniowo, a biznes możesz prowadzić w wynajętym flacie. Spotkałem wiele osób, które postawiły na samozatrudnienie i nie zauważyłem, żeby działa im się jakakolwiek krzywda. Może i ja kiedyś spróbuję?
Kiedy wracałem, nad moją głowa co pół minuty startowały samoloty. Nie wiem, czego jest więcej na tutejszym niebie – ptaków czy latających maszyn. Przecinają niebo, niczym jakiś szalony, gigantyczny Zorro i czasem wydaje się, że dojdzie do katastrofy. Pędzą ku sobie z ogromną prędkością, by minąć się na róznych pułapach. Zostaje po nich tylko niemiłosiernie pocięty błękit.
Napisałem tekst w pół godziny. Nie z takimi ludźmi i nie w takich pipidówach się wywiady przeprowadzało. Mam ich na koncie kilkaset. Moim największym klientem był International Paper od pachnącej srajtaśmy. Dyrektor Generalna czekała w wielkim, skórzanym fotelu na samym szczycie warszawskiego Mariotta. Pogadaliśmy z godzinę, a na odchodne dostałem całą kolekcję produktów marki Velvet. Czułem się jak król świata.
Tekst został przyjęty, zapłata miała nastąpić po publikacji. No, i zeszły dwa tygodnie, a ja nadal nie mam czeku. Prosty wniosek – jako dziennikarz zdechłbym w Londynie z głodu, bo nie dość, że płatność się przeciąga, to jeszcze obowiązuje forma czeku. Nie mam konta w banku, więc mógłbym go namoczyć i spróbować przełknąć albo dać do kanapki zamiast sałaty. Mimo to, napisałem kilka tekstów, które poszły do druku. Może pod koniec roku los sprawi mi niespodziankę i dostanę kasę w większym kawałku.
Nie ma pracy, to i z kasą krucho. Dobrze, że Aneta o tym nie wie. Mam odłożone parę stów, ale podliczywszy czas, jaki tu jestem, nie zarobiłem aż tak wiele. Zorganizowałem sobie za to słoik na penale. Penale (od penality) są duże, ciężkie i nikomu niepotrzebne. Każdy w domu ma swoją puszkę, do której wrzuca penale na czarną godzinę, lecz gdyby takowa nadeszła, nazbierałoby się tego może funt. Za tyle, to bohater „Zaułka łgarza” mógł kiedyś kupić fajki, obecnie ledwie na browca wystarczy.
Najgorsze jest to, że co dnia wszyscy idą do pracy, a ja zostaję w pustym pokoju i czekam sam nie wiem na co. Wracają pod wieczór i kazdy ma jakąś dobrą nowinę, która przygniata mnie do ziemi. A to Jerry dostał prowizję za wynajęcie flata albo kartę kredytową, a to Archie chwali się, że dostał kolejne duże zlecenie. Uśmiecham się życzliwie, lecz w środku przelewa mi się wrząca lawa. Zerkam na swoje krzywe odbicie w lustrze i mam ochotę dać sobie w pysk. Czytam, piszę, oglądam, słucham, czyli ekonomicznie rzecz biorąc marnuję czas. Trzeba coś z tym będzie zrobić, bo inaczej ta eskapada straci sens bytu. No chyba, że kapnie jakiś dar losu.
Ktoś puka i w drzwiach ukazuje się głowa Raya.
- You have some job?
- No fucking job!
- Ok. Come with me. Can You put the bricks?
- A little bit.
Coś tam kiedyś murowałem, ale nie żebym należał do specjalistów. Nie mówię mu tego, tylko twardo zaiwaniam na robotę. Miła pani w średnim wieku pokazuje nam murek w ogrodzie, który oddziela jej działkę od posesji sąsiada. Chyba za nim nie przepada, skoro każe nam dobudować mur na wysokość Raya.
Ja robię zaprawę, on kładzie cegły. Już po dwóch warstwach widać, że nie ma o tym bladego pojęcia. Patrzy na mnie błagalnie i prosi, żebym może ja spróbował. Kręcę głową i umywam ręce z cementu. Rób, facet, skoro wziąłeś zlecenie. Po godzinie mur jest już tak koślawy, a dziury między cegłami tak rażą w oczy, że zaczynam się martwić o zapłatę. Póki baba nie widzi, łatam co mogę i paluchem formuję fugi. Can You bild the bricks – podśpiewuję pod nosem szyderczo, parodiując Jej Plastyczność Cher.
Godziny mijają, mur przypomina ten chiński, tylko widzany z samolotu. Zakręca, prostuje się, znów zakręca – zupełnie, jakby był z modeliny. Baba mruczy, że ugly, lecz staramy się tego nie słuchać. Postanawiam, że ostatni raz poszedłem z Rayem na robotę. Już ten krawężnik u Ahhhmeda powinien dać mi do myślenia. Co będzie, jeżeli gość jutro stwierdzi, że jest w stanie wymienić komuś dach albo zrobić operację wyrostka? Najwyraźniej chce robić wszystko, ale nie umie nic.
Rypaliśmy siedem godzin i nie udało się skończyć. Okazuje się, że Ray umówił się na płatność od całości i nie powąchamy dziś nawet funta. Mam czekać, aż znajdzie wolny dzień i będziemy mogli dokończyć. Znów coś zrobiłem i nie mam z tego kasy.
Trzaskam drzwiami i znikam w łóżku. Ciągle słyszę o jakiejś robocie dla mnie, ale tylko gniję w tym cholernym pokoju. Sierota obrzygana! Niedorób! Kaszaniarz!

Opublikowano

Nie uważam, aby był najsłabszy. Świetnie zarysowuje stan psychiczny peela, ten nie-byt, nie-robotę, frustracje…rozwodzenie się zniszczyłoby klimat. Sądzę, że właśnie taki fragment zapowiada „coś”, bo coś się musi wydarzyć, inaczej nie byłoby „Squata VII”. Czyta się jak… Agatę Christie a nawet i lepiej – mam mnóstwo pytań, ale to już na PW. Pozdrawiam Arena

Opublikowano

asher
aż chce się pisać ! tak lekką ręka wystukujesz na klawiaturze
jesteś magikiem słowa i ten z lekka przebijający angielski humor ...no widzę że nasiąkasz nie tylko zaprawą murarską / hehehe /
pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Alicja_WysockaPięknie to ujęłaś - chociaż Bóg czasem stwarza człowieka bez jakiegoś zmysłu - lub później go odbiera - daje też choroby i cierpienia - nie rozumiem takiego Boga - wiersz ma 5 lat - wtedy myślałem inaczej - okruchy miłości otrzymałem - na parę lat aż przyszła choroba  
    • @huzarc Twój wiersz czytam jak gotycką scenę, pełną symboli i teatralnego mroku. Nie mój świat, ale ciekawa, mocna wizja.
    • @violetta   do twarzy Ci w nim :)
    • - Patrz przed siebie, nie w dół. - Wstrząsnęła małym listkiem gałązka. Był koniec października, listek jako jeden z nielicznych, trzymał się kurczowo swojego drzewa. Otworzył mocno zmrużone oczy i spojrzał na oddalony park. Liście błyszczały tam przy dostojnych drzewach, jak kolorowe fale u stóp nadmorskich fiordów. - Jesteś pewny, że wiatr mnie tam zaniesie i nie spadnę do tych okropnych śmieci? - Mruknął raz jeszcze, zerkając z grymasem na śmietnik. Tuż pod nim, przy autobusowym przystanku, stał kosz na śmieci. - Jestem pewny. - Łagodnym głosem przekonywała gałązka. Żółto-pomarańczowy listek wziął głęboki oddech, lekko się zaczerwienił i z przymkniętymi oczami odczepił się od gałązki. Serce biło mu jak szalone, nic innego nie czuł, poza strachem. Mocnym ramieniem, wiatr pochwycił go w stronę upragnionego parku, lecz szybko zmienił kierunek i zawrócił. Listek wylądował na śmietniku. - Nie panikuj, jesteś na koszu nie w koszu...Patrz nadal przed siebie, nie zerkaj do środka. Być może za chwilę, wiatr ponownie cię porwie...- Szeptała z góry gałązka. Z kosza dobywał się nieprzyjemny zapach. Listek starał się tam nie zaglądać. Z nadal mocno bijącym sercem, patrzył na wysokie drzewa. - Przepraszam piękny listeczku, czy mógłbyś mnie zabrać ze sobą?...Przypadkiem usłyszałem, że wybierasz się do parku. - - Nie zabieram ze sobą żadnego brzydko pachnącego papierka...- Listek odwrócił się od wnęki kosza. - To świetnie się składa, bo nie jestem papierkiem. Mam na imię Feliks. - Przed listkiem stanęła mała, choć dość pulchna, mrówka. - Ledwo się wygrzebałem z tego śmierdzącego worka. - Przedstawił się Feliks, zlizując z łapek resztki jakiegoś lepkiego płynu. -Witaj mróweczko... A jak się tam znalazłeś? - Zapytał, przyjemnie zaskoczony listek. - Noo wiesz... Czasami w parku coś niecoś skubnę, liznę... Człowiek wyrzuca na trawnik różne rzeczy. Tym razem napiłem się kilka kropelek słodkiego napoju i ktoś z pustą butelką wrzucił mnie do tego kosza. Ludzie to takie dziwne istoty, jedni śmiecą, a drudzy po nich sprzątają. -Wyjaśniła mrówka. - Tak...Zauważyłem, że to bardzo dziwne stworzenia. Podobo wiedzą że słodycze im szkodzą, a mimo to, objadają się nimi. Dużo dzieci ma przez to chore ząbki. Ty też lepiej uważaj, bo w końcu się pochorujesz, albo ugrzęźniesz w tym śmietniku, jeśli jeszcze raz tutaj trafisz...- Z wielką ochotą, listek wdał się w rozmowę. - Zgadzam się z tobą listeczku, od dzisiaj przechodzę na dietę. Koniec z ludzkimi smakołykami - Uśmiechnął się Feliks, zlizując ukradkiem przyklejony do tylnej łapki, kryształek cukru. - Wdrap się na plecy i trzymaj się mocno. Jeśli nam się trochę poszczęści, z wiatrem dostaniemy się do parku. -Zachęcił go listek. Nawet nie zauważył, że przestał się bać. Sympatyczna mróweczka, wdrapała się na jego plecy. Po chwili oczekiwania, wiatr ponownie objął listka swoim silnym ramieniem. Tym razem, nie zamykał oczu. Patrzył odważnie przed siebie, zachwycając się lotem i siłą wiatru. -Uff, co za ulga. Bardzo Ci dziękuję, nie spotkałem jeszcze tak życzliwego i odważnego liścia. - Dziękowała z entuzjazmem mróweczka, kiedy delikatnie wylądowali pod wymarzonymi drzewami. - Nie ma za co Feliksie. Cieszę się, że mogłem Ci pomóc. Obiecaj, że już nie będziesz podjadał słodyczy...- - Obiecuję, hi hi hi. Być może do zobaczenia wkrótce. - Mrówka ześliznęła się jego pleców i podreptała swoją drogą, znikając pod kolorową falą liści. - Do zobaczenia Feliksie. Uważaj na siebie. - Zaszumiał w harmonii z falą, szczęśliwy liść brzozy.
    • Mam dziewięć, może dziesięć lat. Jadę windą w stronę nieba, stamtąd wszystko wygląda inaczej: miejski park zamienia się w głęboki dywan, w zatoczce pod blokiem cumują resorki, a ludzie, na pierwszy rzut oka z jedenastego piętra,  są tacy mali.        
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...