Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

W bieżącym numerze "Weird Tales" oddajemy w ręce Czytelników

osobliwy zapis, który przed kilkoma miesiącami trafił do naszej redakcji

z niejasnego źródła w Nowej Anglii. Rękopis, pozbawiony nazwiska autora, nosił jedynie tytuł: „Cicho jak w grobie” oraz lakoniczną adnotację:

„spisane po powrocie ze wzgórza”.

 

Przez długi czas wahaliśmy się,

czy ów dokument winien ujrzeć

światło dzienne.

Jego treść jest bowiem

nie tylko niepokojąca, lecz i osobliwie spójna z relacjami, które od lat docierają do nas z zapomnianych osiedli Massachusetts oraz z dzikich rubieży północnych wzgórz.

Opisane w nim zejście do podziemi, wizje Miasta Umarłych i bytów

zwanych Przedwiecznymi,

wykazują zadziwiającą 

zgodność z materiałami zgromadzonymi przez kilku badaczy niewytłumaczalnych kultów.

Czy mamy do czynienia

z literacką fantazją

o wyjątkowej sile sugestii,

czy też z wymuszonym zapisem doświadczeń, których ludzki umysł nie powinien był zaznać.

Tego nie ośmielamy się rozstrzygać. Redakcja, po konsultacjach z uczonymi z Miskatonic University,

zdecydowała się jednak

ów tekst opublikować,

pozostawiając Czytelnikom

ostateczny osąd.

 

 

Ostrzegamy, iż „Cicho jak w grobie” nie jest lekturą dla wrażliwych.

Zawiera obrazy i idee, które  jeśli wierzyć autorowi  poprzedziły zagadkowe zniknięcia kilku osób

w rejonach, z których pochodzi

ów rękopis.

Czytelnik, który zdecyduje się

podążyć za narratorem w głąb wzgórza, winien pamiętać, że nie każda wiedza przynosi ocalenie,

a są takie tajemnice,

które od początku świata czekają jedynie na to, by pozostać zakrytymi.

 

Redakcja "Weird Tales" 

Nowy Jork 

Grudzień 1929 roku

 

Pełzłem coraz wolniej.

Mimo tego, że

wyżłobiony korytarz labiryntu,

był na tym odcinku 

zupełnie wolny od luźnych, ostrych, odłamanych, czarnych kamieni,

które do tej pory bez trudu,

raniły me nieosłonięte dłonie, 

którymi badałem teren przed sobą.

Ich iglicowe krawędzie 

wpijały się jak ostrza sztyletów

w sterane do cna kolana i łydki.

Miałem nieodpartą ochotę by krzyczeć.

Tak głośno i żałośnie jak jeszcze nigdy.

Niczym noworodek,

który przed sekundą 

wychynął z trzewi swej matki,

na ten zimny i okrutny świat.

Ja tkwiłem w labiryncie trzewi 

naszej wspólnej Matki Ziemi.

Lecz czy na pewno

była ona naszą matką?

Rysunki Przedwiecznych, 

nadal ciągnęły się 

przez całą długość tunelu, 

towarzysząc mi niezmiennie

od kilku godzin.

Oświetlały, duszną 

wręcz beztlenową przestrzeń,

rubinową, krwistą poświatą.

Kronika miasta.

Dziennik dzieci Cthulhu.

Prawowitych i pierworodnych

synów tej ziemi.

Czerwień była rażąca.

Miałem nieodparte wrażenie 

a raczej złudzenie,

że jestem uwięziony w labiryncie żył,

wzgórza strażniczego.

Przeciskam się ciągle w dół,

główną aortą,

która zaprowadzi mnie tam

dokąd prowadziło mnie

przekleństwo wiedzy,

które spadło na mnie

jak niewidzialny grom,

gdy tylko po raz pierwszy usłyszałem

o bytności w tych

zapomnianych przez czas

stronach Nowej Anglii, 

kultu miejscowego szczepu Indian,

którzy na rzeczonym wzgórzu, 

wraz z nastaniem 

pierwszych wiosennych roztopów,

odprawiali jakiś krwiożerczy, niesamowicie przerażający,

obłąkańczy sabat.

Oddając cześć bytom z Yuggoth,

jak ich nazywali.

Nie uwierzę póki nie ujrzę

na własne oczy.

Tak odpowiedziałem ich wodzowi.

A on w odpowiedzi, sprowadził mnie 

w pierwszą noc po rytuale,

na szczyt wzgórza.

Wśród dzikich, spętanych nieużytków.

Krzewów aronii i wszędobylskich, 

lekko nadgniłych pod śniegiem paproci.

Wśród szarego mchu,

z którego jakby 

trwożna atmosfera tego miejsca,

wyssała kolor a z nim również życie.

Wskazał mi w rozhuśtanym płomyku

olejowego kaganka, 

wejście do podziemnej, skalnej jaskini.

Tam śpią martwi Przedwieczni

i … czekają.

Idź. Będzie prowadził Cię czas. 

Aż do początku dziejów…

 

Jaki byłem głupi i łatwowierny.

A może lepiej by rzec. Niewierny.

Jakie licho mnie podkusiło.

Bym wiedziony

nie zdrowym rozsądkiem,

bostońskiego purytanina

a jakąś dziką, 

niepohamowaną gorączką 

domorosłego tropiciela przygód,

wszedł do bezdni wzgórza.

Sam jeden.

Ku czyhającej za każdym

zakrętem zagładzie.

 

 

Krwiste światło załamywało się nagle,

przy kolejnym zakręcie korytarza

na wschód.

Czy to aby koniec labiryntu?

Może to sala strażników.

Widziałem ich podobizny 

uwiecznione w kronice.

I wiedziałem też, 

że czuwają przez

wszelkie eony w świątyni 

oraz grobowcu Przedwiecznych,

by nikt nie zakłócał snu 

i dźwięku fletu Nyarlathotepa,

którego muzyka rodzi koszmary 

w ludzkich umysłach.

Strażnicy byli podobni

do biblijnych aniołów.

Biła od ich postaci

wręcz biała poświata.

Nie mieli kształtów humanoidalnych.

Przypominali bardziej 

kamienne postaci trolli lub cyklopów.

Olbrzymie jak góry

ich cielska, pozbawione 

łusek, piór czy skóry a nawet włosów,

zespolone były

z monstrualnych rozmiarów 

skrzydłami o luźnych fałdach,

egzo galaretowatej postaci.

Przypominały skrzydła smoków.

Strażnicy pod

taką postacią występowali 

jedynie na powierzchni ziemi

i innych planet

oprócz Yuggoth oraz nie mogli przeobrażać się w nią przed obliczem ojca Yog-Sothotha.

W podziemiach wzgórza. 

W sali grobowca i świątyni.

Dane im było bytować pod postacią wędrujących płomieni.

Czarnych jak przestrzeń niebytu.

Spoza bram  

Umu - Tiamat i Iak - Sakkak

Przywołani za pomocą zaklęć księgi.

Trwali na straży Miasta Umarłych.

Ruin cywilizacji.

Pierwszej, która narodziła się

w chaosie 

poza czasem i eonami.

Wytworzyli nas.

Abyśmy na ruinach ich stolic.

Pamiętali o tym że wrócą.

Abyśmy czekali na ten dzień.

Na apokalipsę naszych dziejów.

Na koniec snu Przedwiecznych.

By kapłani ich kultu.

Wzywali w chwale ale i trwodzę.

Imię Cthulhu.

 

Słyszałem w głębi swego zgubionego 

w szaleństwie umysłu ich głosy.

Doskonale wiedzieli, że intruz naruszył

ich święty porządek.

Wyczuwali mnie. Próbowali z początku

prosić jedynie bym zawrócił,

bo umysł człowieczy

nie jest gotowy ku temu

by oglądać cywilizację Przedwiecznych.

Gdy to nie poskutkowało.

A ja co rychłej pokonywałem 

kolejne metry tuneli.

Zesłali mi wizję i majaki.

I ujrzałem pierwsze dni.

Widziałem góry z onyksu

i jeziora ze złota.

Miasta złożone po horyzont 

z bazaltowych wież, mostów i piramid.

Na których szczycie kapłani recytowali 

pieśni ku chwale Marduka i Nodensa.

Jak okiem sięgnąć wszędzie widniały 

fantazyjnie złożone budowle.

Nie mające zupełnie nic wspólnego 

z zasadami geometrii 

czy zdrowym rozsądkiem.

Były piramidy dźwigające swój ciężar 

na iglicy stożka,

były mosty wycelowane 

pionowo w górę spod ziemi,

tylko po to by setki metrów nad ziemią

nagle i bez żadnego

widocznego powodu

po prostu urwać się w połowie.

Były budynki

tak przedziwnej konstrukcji

i położeniu,

że wydawały się zawalonymi 

ruinami, lecz widać w nich

było ślady życia

i przenikające w wyłomach imitujących zapewne okiennice cienie istot

tak dalece pokracznych, ułomnych w swej anatomii i obrzydliwych, że nie zmuszaj mnie Czytelniku bym o nich jeszcze nadmieniał. 

 

Głos strażników 

był coraz bardziej natarczywy.

Zawróć z drogi człowiecze.

Nie możesz wejść do Miasta Umarłych.

Oszczędź swój umysł 

i nie szukaj bram ani zaklęć.

Bo jedyne co odkryjesz to zagłada.

Zawróć. Bo przed Tobą jedynie śmierć.

 

Nie usłuchałem ich.

Wbrew sercu, umysłowi i wizjom,

pełzłem ku wylotowi z labiryntu.

Skręciłem ostatni raz a wtedy tunel,

który nazywałem aortą, wypluł mnie 

z siebie, wprost w półmrok 

jakiejś olbrzymiej sali 

o ginących gdzieś hen 

powyżej wzroku sklepieniach.

Poznałem to miejsce z zapisów kronik.

Byłem w świątyni Przedwiecznych.

Nie było tu drzwi ani furt.

Stare Byty ich nie potrzebują.

Wędrują w myślach.

Rozmawiają w miejscu ich przecięcia.

Wylądowałem twardo na posadzce,

pokrytej kurzem i jakby szronem.

Gdy otrzeźwiałem na tyle

by móc dźwignąć 

się na nogi,

odkryłem na czym wylądowałem.

Posadzka była wyryta w postaci map.

Były na nich kontynenty, 

które zaginęły u zarania.

Oceany, które zasilane

były przez blask 

umierających gwiazd.

Cztery słońca i cztery księżyce, 

krążyły wokół.

A nazwy krain spisane były 

w języku z Ur.

Podniosłem wzrok znad map 

akurat w miejsce najistotniejsze.

We wnęce jednej ze ścian 

znajdował się grobowiec.

Spoczywała na nim 

gwiezdna, onyksowa ośmiornica.

A raczej demon

przybierający jej postać.

Był olbrzymi i odpychający.

Po obu stronach grobowca,

stały jakby na straży

wysokie jak wieżowce

czarne płomienie, 

posiadające mądrość i dusze byty.

Strażnicy bram.

Usłyszałem ich po raz kolejny

w myślach.

Odkryłeś grobowiec tego który śni.

Twój koszmar trwa dalej…

 

Edytowane przez Simon Tracy (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Simon Tracy

To niezwykle mroczny tekst z klaustrofobiczną atmosferą. Można naprawdę poczuć się uwięzionym w tych podziemnych korytarzach razem z narratorem.

Pewnie połączyłeś mitologię Lovecrafta (Cthulhu, Yuggoth, Nyarlathotep) z własnymi wizjami.

Nie znam tej mitologii, ale dzięki narracji pierwszoosobowej udało Ci się wzbudzić poczucie zagrożenia . Ciekawie opisujesz to  stopniowe pogrążania się w szaleństwie.

To raczej nie moja bajka, ale Twój tekst jednak przyciąga. Pozdrawiam. 

Opublikowano

@Wiechu J. K. W zasadzie Cthulhu nie jest najpotężniejszym bóstwem w panteonie mitologii Lovecrafta.

Lecz obok Yiga i Shub-Niggurath jest objęty kultem przez ludzi.

Tak na Ziemi jak i w krainie Leng.

Dlatego jest najpopularniejszy spośród wszystkich Przedwiecznych.

Wielu kapłanów na ziemi czeka by obudzić go ze snu i wskrzesić z głębin 

mityczne R'lyeh.

@Berenika97 Przymierzałem się do tej opowieści przeszło trzy tygodnie. 

Ale jak już go dopracowałem to pisało się go niesamowicie przyjemnie. 

Oczywiście scenariusz jest mój lecz luźno nawiązuję do "W górach szaleństwa" Lovecrafta.

Powolne opadanie w szaleństwo to typowy klimat weird fiction.

  • Simon Tracy zmienił(a) tytuł na Cicho jak w grobie

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Annna2 Ten piękny wiersz to głęboka, intymna modlitwa do Maryi, pełna czułości i kontemplacji. Wiersz nawiązuje do polskiej tradycji nabożeństwa do Matki Bożej, ale ma osobisty ton – to modlitwa, która jest zarazem szeptem do Maryi i rozmową  o tajemnicy Bożego Narodzenia. Pozdrawiam. 
    • @beta_b To piękny, dojrzały wiersz pełen życiowej mądrości. Szczególnie poruszył mnie wers - "niekoniecznie karma wraca, niekoniecznie sprawiedliwość". To przyznanie, że życie nie jest prostym równaniem, a jednocześnie nie rezygnujesz – wręcz przeciwnie, nawołujesz do trwania. Dziękuję za przypomnienie, że warto dać życiu jeszcze tę jedną sekundę. Świetne zdjęcia - bezpiecznych i fascynujących lotów! :)))  
    • @Omagamoga To fascynujący wiersz. Połączyłeś mitologię słowiańską z doświadczeniem fizycznym i duchowym burzy. Wiersz brzmi jak zaklęcie lub hymn. Piorun to nie tylko mitologiczna postać, ale doświadczenie. Pokazujesz go od środka: przez napięcie, ciśnienie, ładunek elektryczny. "Cisk Na Pięć Zmysłów" to świetne określenie - burza rzeczywiście atakuje wszystkie zmysły naraz. Piorun jako kosmiczny oddech, puls wszechświata. Wiersz ma moc. Plus do tego świetna grafika - Suber! 
    • @KOBIETA dziękuję za czytanie  Ja również bardzo lubię tańczyć

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @tie-break znakomity komentarz jak zwykle trafiasz w sedno  Wiesz czasami sobie myślę że my kobiety chcemy na siłę innych zadowolić  Spalamy się wręcz nawet spopielamy w imię tzw świętego spokoju  A tak naprawdę tylko wystawiamy się na kolejne emocjonalne ciosy     
    • W sali było bardzo duszno. Niektórzy skarżyli się na brak świeżego powietrza, inni na nieprzyjemny zapach ludzkiego potu i wszechobecny dym niskiej jakości papierosów. Ale jak mogło być inaczej, gdy na powierzchni niewiele większej od standardowej kawalerki przebywało dzień i noc osiemnaście osób. Każda z nich miała materac, poduszkę i koc. Każdy zabijał nudę po swojemu. Jedni czytali, inni grali w karty, a niektórzy gorąco dyskutowali o polityce. - Święta Łucja miała tak duże i piękne oczy, że wszyscy zwracali na nią uwagę – rzekła niespodziewanie Marta, studentka I roku historii. - Jeżeli miała takie same jak twoje, to się nie dziwię! - odkrzyknął Ksawery, lider protestu. Od dwóch miesięcy spotykali się, lubili swoje towarzystwo. – Jutro jest jej dzień. Trzeba uważać, bo zginęła przez faceta, który doniósł na nią władzom. Jest patronką niewidomych. – dodała. Trzymała w ręku broszurę o św. Łucji. Wciągnęła ją ta lektura. - Antek dziś wraca z przepustki, na pewno coś dobrego przyniesie – zmienił temat Ksawery. Marta zagotowała grzałką wodę w szklance i wsypała trochę herbaty „Popularnej”. Przyglądała się plakatom, które do ściany przykleił Piotrek, kumpel Ksawerego. Na jednym z nich przeczytała: „Może przyjdą lepsze czasy. Będzie więcej mięsa i kiełbasy”. Zaczęła się zastanawiać, co dzisiaj przyniesie do jedzenia student, który skorzystał z dobrodziejstwa wanny i normalnego domowego życia. Po „obiedzie” będzie jej kolej na przepustkę. Ucieszyła się na myśl o kąpieli i o spotkaniu z Aldoną. Aldona to jej najlepsza przyjaciółka, a jednocześnie współlokatorka ze stancji. Wynajmowały razem pokój w bloku na drugim piętrze. Ich gospodarzami było starsze, samotne małżeństwo. Marii i Kazimierzowi nie wiodło się najlepiej, widać to było po wyposażeniu mieszkania. Wszystkie sprzęty lata świetności miały już dawno za sobą. W ich pokoju panował standard rodem z akademika: dwa tapczaniki, dwie nocne szafki z lampkami, szafa na ubrania, stół i krzesła. O kuchni i łazience Marta nie chciała nawet myśleć. Aldona była już na trzecim roku polonistyki. Nie brała udziału w strajku. Marta nie chciała tego oceniać. Na stancję Aldona została przyjęta jako pierwsza. Od razu zaakceptowała Martę jako współlokatorkę. Pokazała jej miasto, pomagała odnaleźć się na uczelni. Dużo ze sobą rozmawiały na wszystkie tematy, nawet na te bardzo osobiste i polityczne. Świetnie dogadywały się w sprawach codziennych. Ze wspomnień wyrwał ją wesoły głos Antka. - Obiad przyszedł, cały plecak dobrego żarcia! – wołał do kolegów z dumą. Z plecaka wyładował dziewiętnaście konserw turystycznych i sześć bochenków chleba. Nie na darmo jego matka pracowała w sklepie mięsnym! Wywołało to ogólną wesołość. Osoby dyżurujące rozpoczęły przygotowywanie posiłku nazywanego „obiadem”. „Turystyczna” miała wielką zaletę. Oprócz mięsa był w niej pyszny smalec, którym można było wysmarować dodatkową ilość chleba. Prawie wszystkim udało się poczuć ten smak. Marta szybko zjadła chleb – wariant ze smalcem i chciała już opuścić duszne pomieszczenie. Ksawery wręczył przepustkę i cmoknął ją w policzek. Zapakowała do torby brudne ubrania, ręczniki, przeczytane książki i pobiegła na stancję. Aldona z radością powitała koleżankę. Zasypywała Martę pytaniami. Chciała wiedzieć wszystko, co się działo w ostatnich dniach i godzinach w budynku rektoratu. Następnego dnia obie odsypiały zarwaną noc. Nagle zerwały się z łóżka. To gospodarz domu walił do drzwi, jakby się paliło. -Wojna! – krzyczał pan Kazimierz - niech panie wstaną i idą do pokoju z telewizorem! Tam jest już moja żona. Kobieta siedziała nieruchomo w fotelu, wpatrzona w ekran telewizora, cicho odpowiedziała na powitanie. Marta wprawdzie od razu nie zrozumiała, o co chodzi, ale czuła przerażenie. Właściciel zauważył bladość na jej twarzy, podsunął krzesło. W telewizji przemawiał Jaruzelski. - Niech się pani tak nie denerwuje – nagle złagodniał pan Kazimierz. - Może się jeszcze wszystko ułoży – pocieszał, zerkając na nią uważnie. – Przecież to nasze wojsko. Zaskoczyło ją to zdanie, brzmiało jak pochwała tego, co się wydarzyło. - Pewnie jest donosicielem. – myślała gorączkowo. - A stwierdzenie o „naszym wojsku” miało być pewnie prowokacją. Chyba chciał wykorzystać moje emocje, żeby sprawdzić po której stronie się opowiadam. Zaczęła się bać. Strach narastał też z każdą nową informacją usłyszaną w umundurowanej telewizji. Teraz myślami była z kolegami, którzy zostali na strajku. Jak zakończyli strajk, czy zostali pobici? Co się stało z Ksawerym? Aldona przez ten czas również się nie odzywała. Wstała i powiedziała spokojnie, że czas wracać do domu. Zdziwiona Marta poszła za nią. Pozostawiony gospodarz wydawał się być zszokowany postawą obu dziewcząt. Żadna z nich nie chciała ani słowem skomentować wprowadzenia stanu wojennego. W pokoju Aldona pakowała się. - Wracam do domu! – powiedziała - Ty też nie masz tu już nic do roboty, spakuj się i uciekaj do mamusi. Słyszałaś, zajęcia zawieszono do odwołania! Ściągnęła drugą torbę z szafy, szybko ją napełniła i skierowała się do wyjścia. Zostawiła po sobie niezły bałagan. Marta chciała iść z nią, pomóc jej z bagażami, ale nerwowo odmówiła. - Zostaw ,sama sobie poradzę! Zajmij się swoimi sprawami! – oschle powiedziała i wyszła. Oszołomiona Marta nie mogła uwierzyć w to co usłyszała. Takiego chłodu nie spodziewała się od dotychczasowej przyjaciółki. Żadnego rzewnego pożegnania, nawet adresu nie zostawiła. Jej wzrok padł na nieporządek pozostawiony przez współlokatorkę. Zauważyła kartkę, która wystawała spod szafy. Wyciągnęła ją, rozpoznała pismo Aldony. Zaczęła czytać. „Przewodniczący strajku, Ksawery Jaworski jest oddany swojej sprawie. Nie jest łasy na pieniądze. Sprawnie kieruje strajkiem, jest dobrym organizatorem. Spotyka się z Martą Nowacką. Jest lubiany w swoim środowisku. Ma wielu przyjaciół. Piotr Walicz ma dostęp do zakazanych publikacji, rozwiesza solidarnościowe plakaty. Obnosi się ze znaczkiem EA, twierdząc, że jest najlepszym „elementem antysocjalistycznym”. Matka Antoniego Kaczmarka wynosi ze sklepu konserwy i przez syna przekazuje je strajkującym” 12.XII.1981. „Albin”   Marcie zakręciło się w głowie, nie mogła oddychać, serce waliło jak oszalałe, cała zdrętwiała. Siedziała tak chyba z godzinę tępo wpatrując się w kartkę. Rozpacz mieszała się z gniewem. Wściekłość na siebie, że tak dała się podejść i oszukać przeplatała się z wyrzutami sumienia, że wydawała kolegów, że opowiadała o Ksawerym. Nie mogła zrozumieć. Aldona! Dlaczego? Dlaczego? - Wykorzystała mnie i porzuciła jak niepotrzebny śmieć!– przygnębiająca myśl nie dawała jej spokoju. Wreszcie otrząsnęła się z otępienia, postanowiła czegoś się dowiedzieć w akademiku. Ubrała się ciepło, temperatura spadła już do -11 °C. Wyszła na ulicę. Po kilkudziesięciu metrach zobaczyła pojemnik z palącym się koksem i dwóch grzejących się przy nim żołnierzach. Przeszła koło nich ze strachem. Z tyłu usłyszała huk jadącego czołgu. Dreszcze przebiegły jej po plecach. Dziwnie wyglądały ulice miasta, prawie puste. Trzech mundurowych zasłaniało stary napis na płocie z mechaniką pojazdową: „Garaż to Twój drugi dom” nowym hasłem: „Wstąp do ZOMO – wyjdziesz na ludzi". - Marta gorączkowo myślała – Skąd wyjdą? Na jakich ludzi? Z pałami wyjdą? Aha, to o to im chodzi! Co jakiś czas widziała pojemniki z palącym się koksem. Wreszcie dotarła do akademika. Przed akademikiem zobaczyła Anitę, dziewczynę ze strajku, która szła z naprzeciwka. - Nareszcie czegoś się dowiem! – z nadzieją myślała Marta. Obie dziewczyny serdecznie się przywitały. Rozgorączkowana Marta zarzuciła Anitę pytaniami. Okazało się, że nad ranem zomowcy otoczyli rektorat, sprawdzali nazwiska i kazali się stamtąd wynosić. Wszyscy strajkujący z akademika musieli do dziesiątej opuścić swoje pokoje i wracać do domów. Ale trzy osoby zostały aresztowane, w tym Ksawery. Marta o mało nie zemdlała, brakowało jej powietrza, kolana i ręce drżały. Anita zabrała Martę do akademika. Jeszcze nie wyjechała, chociaż już dawno minęła godzina dziesiąta. - A dlaczego ty jeszcze tu jesteś? – wykrztusiła Marta. - Musiałam iść do urzędu po przepustkę, bo mieszkam w innym województwie. – wyjaśniła Anita, stałam w kolejce prawie dwie godziny – i wyjęła świstek papieru. Co takiego?! – Marta nie mogła uwierzyć w to, co czytała. – „Zezwala się na zmianę miejsca pobytu”. W tym kraju nie możesz bez tego jechać do domu? - No, ale co zrobić – westchnęła Anita. – Muszę już iść na dworzec. Wzięła przygotowaną torbę i obie wyszły przed budynek. Anita spojrzała na koksownik i żołnierzy grzejących się przy nim. - Czy wiesz jakie są teraz najbardziej strzeżone obiekty w mieście? – niepodziewanie zapytała Martę. - Nie! - Koksowniki! Spójrz, jak każdy jest obstawiony przez żołnierzy! – chciała choć trochę rozśmieszyć koleżankę. Zdruzgotana Marta wróciła na stancję. Zastała tam płaczącą panią Marię. Ze zdumieniem usłyszała, że jej mąż został aresztowany za redagowanie biuletynu lokalnej „Solidarności”. Zszokowana tą informacją, Marta tylko jęknęła, że jej bardzo przykro. Przeleciała jej myśl, że w to też może być zamieszana Aldona. Wróciła do swojego pokoju i rozpłakała się. Na szafce leżała broszura z wizerunkiem Św. Łucji. - Patronko niewidomych, dlaczego mnie nie ochroniłaś? Przecież widziałaś, jaka byłam ślepa! – mówiła do niej Marta. – A może ty chronisz tych, którzy noszą czarne okulary? Przestraszyła się swojej profanacji.      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...