Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Już nie miałem sił otworzyć oczu.
Przedśmiertna gorączka 
trawiła mnie od środka.
Leżałem na wznak. 
Jak cichy trup, którym to rychło 
za kilka godzin się stanę.
Starałem się myśleć

nie o pewnej śmierci 
a o dawnym życiu.
Szczęściu i beztrosce.
Żyłem długo.
Widziałem wiele. 
Grzechu i miłości.
Dostatku opartego na sławie 
wybitnego artysty.
Ciemnych intryg wrogów

ale i przyjaciół,
których głosy ściszone 
dobiegały teraz do mnie.


Modlili się o mój rychły zgon.
Czekali z nieutęsknioną nadzieją 
na zatrzymanie ruchów mej piersi.
By po wszystkim rzucić się na majątek.
By rozkraść, sprzeniewierzyć i zatracić,
pracę całego rodu.
Dzielcie i rządźcie. 
Tak im powiedziałem z łoża śmierci.
Nie żałuję Wam doczesnych skarbów 
bo zabraknie dla nas wszystkich 
skarbów w niebiosach.
Lecz proszę tylko 
by me ciało spoczęło w grobowcu, 
który kazałem wybudować 
w zachodnim skrzydle zamku.
Co noc wraca do mnie jej pieśń.
Jej prośba i marzenie.
Bym już połączył się z jej duszą.


Zabierzecie co swoje i wyjedziecie

by pilnować swych

interesów i sprawunków.
Zostawicie nasze trumny

w podziemiach.
W martwocie mroku.
W ciężkim zaduchu, 
osiadłym na zbrojach rycerzy 
i kamiennych aniołach,
strzegących ruin tego domostwa.
Z klątwą tego miejsca nie pogrywajcie.
Zostawcie zamek takim jaki jest 
w godzinie mego zgonu.
Niczego nie zmieniajcie.
Nie szukajcie kupców ani najemców.
Niech będzie przeklęty po wieki.
Jak nasz ród.
Niech plugastwo zostanie utopione 
w samym sobie.
Nawet w świetle letniego,

pogodnego dnia,
te posępne mury będą przestrogą 
dla poszukiwaczy przygód.
Czas sprawiedliwy skruszy kamień 
i ciśnie go w dolinę.
A szczątki nasze rozwieje wiatr.


Odmówiłem przyjęcia sakramentów.
Zresztą żaden ksiądz ani zakonnik 
i tak nie przekroczyłby wrót 
tej siedziby Diabła.
Spowiadam się tylko

Waszej zmarłej matce.
Nieraz do późna w noc,
klęczałem nad katafalkiem 
z trumną u szczytu.
Tuliłem ją, śmiałem się i radziłem się.
Płakałem czasem, bijąc pięściami stalową powłokę sarkofagu,

wiedząc i czując wręcz,
że jej umorusane

w płynach rozkładu ciało,
wyrywa się ku moim pragnieniom,
ujrzenia jej twarzy

i wiosennie zielonych oczu.
Porwania jej w ramiona 
i spędzenia w nich wieczności.
W chorobliwym szaleństwie miłości.
Błagając jej trupa o łaskę i wybaczenie.


Teraz słyszę jak w pokoju obok alkowy,
śmieją się diabelskie siły.
Z mojej niemocy.
Bezsilności członków lecz nie umysłu.
Mimo tego, że pragną bym umarł 
i zabrał tajemnicę do grobu. 
Otworzyłem ogarnięte obłędem oczy.
Wiodłem nimi po zebranych 
u wezgłowia i nóg łoża.
Są wszyscy Ci, 
którzy nie zasługują na 
nic więcej ponad prawdę.
Najstarszy syn szybko ukląkł przy mnie 
i otarł mi bawełnianą chustą 
pot z bladej twarzy.
Ledwo mogłem unieść prawicę,
z trudem wskazałem palcem

na srebrny dzban z wodą

i poprosiłem choć o łyk.
Córka, napełniła czarkę 
i podchyliła mi ją do ust.
Ledwie zwilżyłem wargi.
Krystalicznie zimna woda 
paliła me gardło i trzewia jak ogień.
Lecz pozwoliła też mówić. 


Rozkasłałem się i w konwulsjach pozwoliłem sobie na wyrzucenie

tylko kilku słów.
Lecz jakże okrutnych.
Zabiłem ją…

to ja zabiłem Waszą matkę…
Syn odskoczył ode mnie a jego wzrok 
przemienił się z udawanej troski 
w głęboką pogardę.
Zdać by się mogło, że chciałby mnie rozerwać na strzępy gdyby nie mój stan i wedle jego oceny

bredzenie starca w malignie.
Córka zaniosła się płaczem straszliwym, uciekła całą sobą

w objęcia swej ciotki 
a mej młodszej siostry.


Była tylko moja.

Mi przeznaczona i oddana.
Dlatego nie mogłem jej stracić.
Nie mogłem dopuścić 
do jej zdrady lub odejścia.
Była mi wierna i kochała mnie.
Ale bałem się rozłąki.
Nie mogłem jej stracić.
A teraz jest tam

w krypcie na zawsze ze mną
Pewnego wieczoru 
dodałem trucizny do jej napoju.
Odeszła we śnie.
Wtulona w moje ciało.
Czułem jak stygnie i tężeje.
Jak scala się ze mną po wieczność.
Do świtu leżałem przy niej.
Potem wstałem 
i ogłosiłem służbie że pani nie żyje.
Resztę historii znacie.


Zapadła cisza.
Przerywana jedynie 
przepalaniem się knotów świec 
i skrzypieniem desek łóżka 
pod moim ciężarem.
Lecz po chwili 
otworzyły się na oścież

drzwi do alkowy.
Dziwne to było.
Bo okna były zamknięte na głucho 
i nie mogło być mowy o przeciągu.
W drzwiach początkowo nie stanął nikt.
Zaraz jednak dało się posłyszeć 
jakby szuranie malutkich łap 
na kamiennej posadzce.


W progu stanął 
duży, lśniący i pięknie utrzymany kruk.
Osobliwe było to, 
że miał u prawej nóżki uczepioną,
ludzką, ślubną złotą obrączkę 
a na ptasiej piersi 
spoczywała pogrzebowa srebrna kolia, wysadzana turmalinami

i czarnymi agatami.
I dzieci i mąż poznały w kruku

postać tej,
która powinna spoczywać 
w podziemnym sarkofagu.
Cicha i martwa.
Kruk był jednak żądny zemsty i krwi.
Wzbił się w powietrze 
i wylądował lekko

na piersi swego zabójcy.
Spojrzał mu w oczy 
i wbił ostry jak sztylet dziób 
wprost w serce i wyrwał je 
jeszcze ciepłe i bijące

z ciała nieszczęśnika.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @violetta Prędzej Dziadka Mroza- cholera wie czyjej produkcji.
    • @Stukacz ... może nie wolę ale lubię siebie od tego się zaczyna zrozumienie człowieka co przed życiem ucieka  ... Pozdrawiam serdecznie  Miłego wieczoru 
    • @violetta i w dodatku z wzajemnością

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @Rafael Marius ja zimnicy nie pamiętam, u nas było normalne ogrzewanie i kaloryfery rzeliwne. Pamiętam tony śniegu, Zaspy, stał pociąg, nic nie jeździło. Pamiętam, że wtedy się rozchorowałam i mam mnie wiozła na sankach opatulona kocami. Taka podróż mnie ożywiła, bo temperatura minęła. 
    • Ściana miasta drży od ich oddechów, ręce szukają, szarpią, wgryzają się w skórę. Nie ma słów, tylko puls ulicy i ciała w ciałach, gorące jak beton po deszczu. On pali nerwowo papierosa, dym wplata się między ich ciała. Ona spogląda, rozgląda się niespokojnie, jakby cień za rogiem mógł przerwać ten moment. Palce jej drżą, a jego uścisk staje się ostrzejszy, krzyk sygnalizacji świetlnej miesza się z biciem serca, przechodnie to tylko cienie – oni, huragan między latarniami, cały świat zredukowany do dotyku, ciała, oddechu. Nie ma czułości wyuczonej, nie ma poetyki – tylko skóra i asfalt, i uścisk, z tym słonym oddechem strachu, który widzi migotanie latarni w otwartej nocy, dzika dopamina między nimi. Chłód ulicy kontra żar ich ciał, które znają siebie w półsekundzie spotkania, między splątanymi nogami i drżącymi ramionami. Jej włosy szeleszczą przy jego policzku, jego usta szukają jej w kłębach dymu, palce wplatają się w mięśnie, ubranie, w napięcie, drżenie jej kolan kontrastuje z jego twardym staniem, niepokój i pożądanie tańczą razem na bruku. Każdy ruch, każdy gest jest pełen napięcia, serca biją dziko, oddechy kradną powietrze przechodniom, miasto wciąga ich z powrotem w chaos, a oni jeszcze drżą, jeszcze dzicy, jeszcze w sobie, jeszcze na ulicy, jeszcze niepokorni, jeszcze ciałem obecni, jeszcze zmysłowo rozdarci między niepokojem a pożądaniem, jeszcze jednym, niespokojnym rytmem – na bruk wciągnięci z powrotem w miasto.            
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...