Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Squat V


asher

Rekomendowane odpowiedzi

*

Już nie mijają mi dni, tylko tygodnie.
Wyrok zapadł. Dostałem ileś tam lat ciężkich robót i nie widzę sensu wydrapywania na ścianie kolejnych kresek, które za siedem dni będę mógł ceremonialnie przekreślić. Sekundy i minuty nie liczą się w ogóle, tak jak dni. Godziny bywają ważne, o ile kasuję za nie co łaska albo te w nocy, kiedy nie śpię.
Wiekszość Ciapaków z okolicy poznała się na mnie i niemal na kolanach błagają, bym dał im numer telefonu. Chytruski próbują ominąć Archiego, który inkasuje 2 funty za każdą godzinę mojej roboty. Nic z tego. Jestem lojalny. Facet mnie przygarnął pod swój dach i jeszcze dał pracę. Nawet nie mieści mi się w głowie myśl, żeby go wydymać.
Wcinam co rano tosty moje powszednie i całą siłą woli powstrzymuję się, by nie pobiec ich wyrzygać. Zawsze mam alternatywę – grzanki...
Co te Angole wiedzą o jedzeniu? Bez opiekacza ich chleb nie nadaje się do jedzenia. O reszcie produktów nawet nie wspominam. Dałeś im, Boże te hojne dary, a oni żrą czikeny z frytkami, hamburgery i inne syfiaste wynalazki Zachodu. Z zazdrością myslę o tych, których stać na wypady do knajpy. Za dwie godziny pracy mógłbym nieźle i smacznie pojeść w jakimś przybytku wietnamczyków, nepalczyków, włochów czy hiszpanów, ale mi szkoda.
Albo to importowane piwo – Stella Artois, Grolsh, Fosters, Kronenbeurg. Kubki smakowe strajkują, endorfiny w mózgu odwracają się dupą. Pewnie, że jest Żywiec, Tyskie i Okocim, ale cwaniaczki się na nich poznały i żądają nieraz półtora funta za sztukę.
Wyżywam się, ile mogę w naszej kuchni, bo prawie nikt ze squatowców nie zawraca sobie głowy gotowaniem. Żal mi ich, kiedy patrzę jak odgrzewają dziwaczne dania z puszki albo mrożoną pizzę w mikrofali. Tylko Archie z Magdą rzadko jedzą w domu. Między kolejnymi zleceniami zaglądają na czikena albo special lunch do jednej z tysięcy knajpek. Fajnie im. Może i ja kiedyś tak będę mógł.
Robię wywar z udźca z kuraka (1 kg – 99p w tanim sklepie dla emigrantów), cebuli i ziemniaków, a na drugie rybne paluszki (18 p za 10 sztuk). Skromne jedzenie, ale pachnie w całym domu. Squatowcy schodzą się, jak cienie, by w wciągnąć w nozdrza ten boski aromat i obejść się smakiem.
Zaszokowałem ich już pierwszego dnia. Kiedy wstawiłem Podwawelską z cebulą, nie mogłem opędzić się od chętnych do spróbowania. Nawet Łotyszowi ten zapach coś przypominał.
I tak co dnia. A to spaghetti a la’maison z mięskiem albo pieczarkami, a to ryż w sosie w wersji na słodko, na kwasno i na ostro, a to wielka noga „ptaszyska” (to squatowe określenie przerośniętego, angielskiego kurczaka), z ziemniakami w mundurkach czy zapiekanka typu „tygodniowy przegląd lodówki”. Tylko jak czasem pomyślę, że wy tam chrupiecie schaboszczaka, pierogi ze skwarkami albo bigos, to mi kichy wykręca na wszystkie strony.
Uwielbiam jeść. Uważam to za największą przyjemność w życiu. Wiem, co teraz powiecie, ale wierzcie mi, seksu nie da się uprawiać kilka razy dziennie do samej śmierci. Ciągle jestem na etapie poszukiwania dostawcy produktów kulinarnych, który spełniłby moje oczekiwania. Niestety, każdego dnia szanse maleją.
Minął miesiąc, zanim pojechałem pierwszy raz do centrum. Do tego czasu całym moim światem był pusty pokój na squacie i cudze ogrody. Nie wychylałem nosa z kilkukilometrowego kwadratu czterech skrzyżowań. Pojechałem na Victorię tylko dlatego, że jeden uprzejmy kierowca autokaru przywiózł mi paczkę od Anety.
Wziąłem „azetkę”, mapę metra i z sercem na ramieniu wsiadłem do pociągu. W każdym wagonie są wypisane kolejne stacje, więc uspokoiłem się, a nawet poczułem pewnie. Postanowiłem przesiąść się na South Kensington na zieloną linię District albo żółtą Circle, którą tak chętnie jeździł nocą bohater „Zaułka łgarza”, bo linia krąży wokół centrum, bez jakiejkolwiek stacji początkowej ani końcowej.
Na Kensington zastałem pusty peron i informację z głośników, że District i Cyrcle są „out of serv”, bo trwa remont torowiska. Wyjąłem tube map. Okazało się, że mogę pojechać „pikadilką” na Green Park i stamtąd linią Victoria dojechać na dworzec. A mam was w dupie – pomyślałem, unosząc się polskim honorem i polazłem na nogach. Na mapie to była jedna stacja, lecz w praktyce pół godziny intensywnego marszu. Autobus z Reszowa miał do przejechania dwa tysiące kilometrów i był na czas. Ja miałem kilka stacji metra i nie zdążyłem. Zadzwoniłem do faceta na Ideę, tracąc za połączenie dwa funty. Kazał mi przyjechać nazajutrz jedenastej.
- Nie da rady dziś? – nie ustępowałem, z przerażeniem myśląc o kolejnych pięciu funtach, które będę musiał wydać na metro.
- Ze dwie godziny będę na podziemnym parkingu Tesco przy Cromwell Road. Jeśli pan zdąży, zapraszam.
- Już lecę!
Dwa dni wcześniej wypaliłem ostatniego papierosa z Polski. Kupiony za 18 funtów karton Saint Georgów z rosyjską akcyzą uratował mi tymczasowo tyłek, ale marzyłem o Marlboro, których karton kosztował w Londynie 50! Ryzykowaliśmy z Anetą, że jakiś lotny patrol nadgorliwych Hansów zrobi rewizję autokaru na niemieckiej autostradzie, ale opłaciło się. Czterdzieści paczek fajek czekało na mnie w Tesco Bóg wie gdzie.
W „azetce” znalazłem w końcu Cromwell Road i stwierdziłem, że najłatwiej dostanę się tam metrem, wysiadając na Earl’s Court. No to jazda! W ciągu pół godziny znalazłem autobus i moja przyciężkawą torbę. Bilet miałem dzienny, więc mogłem podróżować metrem i autobusem, gdziekolwiek chciałem. Wsiadłem w jakiś autobus, żeby złapać oddech i nie dźwigać niepotrzebnie torby.
Ciapaty kierowca wywiózł mnie gdzieś w cholerę. Przez kilkanaście przystanków daremnie wypatrywałem jakiejś stacji metra. W końcu trafiłem na Nothing Hill. Tak, mnie też się podobał ten film. I faktycznie, mnóstwo tam uroczych sklepików, księgarenek, klimat sprzyjający zadumie, jak rękawica rzucony dużym sieciom handlowym.
Wsiadłem do metra i bez problemu trafiłem do domu. Z wypiekami na gębie pobiegłem pochwalić się Archiemu, jaki to jestem samodzielny.
- Super, chłopie – mówi z uśmiechem – Ja ostatni raz byłem w centrum w lutym. Acha, jest robota. Trzeba po zmroku spalić trochę gałęzi. Być może będziesz musiał ciąć piłą albo rąbać. Pasuje ci?
- Jak ulał.
- Landlordka szacuje to na dwie, trzy godziny. Mówi po polsku.
- Zasiedziałka?
- Co?
- Zasiedziana, no.
- Pewnie. Kurczę, te twoje wstawki językowe. Są zarąbiste, ale napisz słownik, żebym mógł szybko rozumieć.
- Się zrobi, szefie.
Człowiek ma zupełnie inny humor, kiedy jest robota. Wracam do siebie i w zadowoleniu stukam smsa do Anety. Niech wie, że jestem tu półbogiem, bohaterem naszych czasów i pierwszym stachanowcem.
Nie jestem szczęśliwy, ale też nie jestem nieszczęśliwy. Ciułam funty i wkrótce założę sobie konto w banku. Zarobiłem jakieś 600, ale sporo poszło na żarcie, travelki i inne artykuły, których potrzebowałem. 4 funty na przykład wydałem na 30-centymetrowy kabelek do komputera. W tanim sklepie! W Netto mógłbym kupić za to 200 paluszków rybnych, 16 udźców z kurczaka albo 4 chleby. No, ale komputer ważna rzecz. Dostałem starego rzęcha od Archiego, tylko bez monitora. Przez tydzień stał bezużyteczny, aż któregoś wieczora Archie powiedział: idziemy na rabisz.
Gdy zrobiło się całkiem ciemno, ubraliśmy się w ciuchy robocze i wzięliśmy dwukołowy, składany wózek. Byłem dziwnie podekscytowany, jakbyśmy wybierali się na włam.
Kilka przecznic dalej stał ogromny kontener, pełen gruzu, żelastwa i drewna. Na samym rogu leżał on. 17-calowy, piękny monitor.
- Mam nadzieję, że sprawny – mruknął Archi, rozkładając wózek – Kiedyś brałem pralkę od Ciapatego. Działa, jasne, że działa. Wlokłem żelastwo na squat i teraz leży gdzieś na dole.
- Może zapytamy? – mówię nieśmiało.
- Coś ty! Wszyscy mnie tu znają jako ogrodnika.
Sięgnąłem po monitor i przy okazji wypatrzyłem składaną suszarkę na pranie.
Wracaliśmy chyłkiem bocznymi uliczkami. Umierałem ze śmiechu. W styczniu siedziałem na fotelu prezesa i bujałem się, sprawdzając stan konta w Inteligo, a w maju ciągnę po zakamarkach Londynu wózek ze znalezionym monitorem.
Mój skarb działa bez zarzutu. Wgrałem sobie polskiego Worda i odzyskałem swój największy atut – słowo pisane. Kiedy nie ma pracy, piszę, jak szalony. Jest to coś w rodzaju bloga albo dziennika. Może kogoś zainteresuje los upadłego prezesa przekwalifikowanego na tanią siłę roboczą.
Apetyt jednak wzrasta. Już marzę o podłączeniu do Internetu, odtwarzaniu filmów, grach. Nie wiem tylko, czy procek to wytrzyma. Jeśli nie, to może któregoś dnia sprawię sobie laptopa. Podobno niezły sprzęt można tu znaleźć za 100 funciaków.
Kiedy zamykam oczy, widzę trawę. Znacie to zjawisko? Obraz czynności, którą człowiek wykonuje przez dłuższy czas, narzuca się jego źrenicom. Miałem tak już z kartami, gdy przez kilka nocy grałem w brydża, cegłami po murowaniu i deskami w stolarni.
Za to w nocy śnią mi się tyłeczki. Mnóstwo cudownych, krąglutkich półdupków. Jedne wypinają się do mnie przymilnie, inne wstrzemięźliwie tulą do siebie. Uśmiecham się i jestem w niebie. Niestety, nad ranem pukam przyrodzeniem w sufit i żarty się kończą. Wyczytałem na angielskich papierosach, że palenie powoduje impotencję. To ciekawe co ja robię w tych kłębach dymu z big erekcją?
Nie wiem czemu moje sny proponują akurat tę część ciała. Inne też są przecież ładne i przyjemne. Na szczęście pamiętam jeszcze Anetę. Przychodzi czasem w sprośnej koszulce, siada na brzegu materaca i pokazuje te długie, kształtne nogi.
- Ile? – pyta zalotnie.
- Dwie gałki, poproszę.
Na kilka chwil stajemy się jednym organizmem, rozszalałą maszynerią nastawioną na jeden jedyny program – eksplozji i samozniszczenia. W mazistej powłoce gorąca i świeżym pocie celebrujemy odwieczny rytuał ciałopalenia.
Innym razem droczy się ze mną, potęgując napięcie.
- Kochany, ale to kosztuje?
- A co mogę?
- Za tysiąc funtów - wszystko.
- Biorę!
O świcie robi się bardzo zimno i jestem sam. Hałas zza okna zabija najfajniejsze marzenia. Zwlekam się i dreptam pod prysznic. Nagość. Pieprzona nagość. Chyba na jakiś czas przestanę się myć.
Squatowe landlordstwo zaproponowało mi wypad na zakupy. Trochę odkułem się finansowo, więc czemu mam nie zaszaleć?
Siadamy w metro i razem z setką ludzi z całego globu jedziemy na Hammersmith. To prawdziwie polska dzielnica. Mieści się tam kilka organizacji polonijnych, są nasze delikatesy, księgarnie, biura podróży i cały tłum rodaków, których rozpoznaję z daleka. Przypominam sobie mój pierwszy wieczór w Londynie. Faktycznie są charakterystyczni. Niestety, do tego stopnia, że nagle, jak na komendę, przechodzimy na drugą stronę ulicy. Najwięcej jest ich przy delikatesach obok Ściany Płaczu. Słyszeliście o niej? Wszystko zaczęło się od sklepiku na rogu. Tuż po 1 maja 2004 Ciapaty cwaniak wprowadził polskie produkty, głównie piwo i udostepnił wystawę jako tablicę ogłoszeń. Przez rok wisiały tam kartki typu: dam robotę czy spanie, kupię, sprzedam, poznam. Ciapak kasował za to co łaska, a gromady chłopaków z Żywcami po promocyjnej cenie upodobały sobie ten crying corner jako miejsce do koczowania. Większość ogłoszeń było nieaktualnych, ale dało się trafić kogoś, kto akurat niósł świeże. Poza tym Ściana Płaczu robiła za znakomity punkt informacyjny.
Z tego, co wiem od Archiego, władze dzielnicy wypowiedziały wojnę koczownikom i ogłoszenia znikły. Polacy jednak zostali. Stoją tam, oferując informacje albo fajki za pół ceny. Na wystawie są już tylko dwie kartki: „Ogłośnia w środku” i „Żywiec tu”.
Przed zakupami wstępujemy do Chinola, u którego codziennie do 14.00 można żreć do rozpuku za jedyne 3,7. Szwedzki bufet ugina się pod ciężarem tych wszystkich pyszności, a mnie oczka błyskają najprawdziwszą żądzą. Nie czekając na nich, atakuję bufet z największym talerzem, jaki udało mi się wypatrzeć. Ładuję wszystkie mięsa po kolei, polewam je sosami, na koniec kładę odrobinkę chońskiego makaronu i warzyw na ciepło. Z wielką górą żarcia zasiadam naprzeciw zdziwionych przyjaciół.
- No co?
- Ale obciach – mruczy rozbawiony Archie – Zachowujesz się, jakbyś brał takeawaya.
Nic nie rozumiem, więc odsuwam mój piękny talerz i domagam się wyjaśnień.
Oczywiście, oboje umierają za śmiechu. Mniej do śmiechu jest właścielowi knajpy, który patrzy na mnie krzywo.
- Bierz po trochę – mówi Magda – Możesz kursować do baru, ile zechcesz.
- Trzeba tak było od razu – oddycham z niewysłowioną ulgą i przygarniam mój talerz z powrotem.
Nie spieszymy się. Nie rozmawiamy. Żujemy z rozkoszą.
Na dokładkę biorę trochę panierowanych w curry szaszłyczków z kurczaka i żeberka na ostro, polewam chińskim sosem, a potem dokładam odrobinę makaronu, ryżu, frytek, chrupek, chipsów i warzyw. Powolutku góra jedzenia znika w moim brzuchu.
Za trzecim razem wypatruję zupy, więc oprócz pysznych szaszłyczków i żeberek, nalewam sobie rosołu z lanym ciastem i zupy kukurydzianej. Przerażony Chińczyk pyta, czy nie chcemy czegoś do picia. Litujemy się nad jego budżetem i zamawiamy trzy szklanki soku.
Kiedy idę po raz czwarty, ramiona mu opadają i odchodzi na zaplecze. Pewnie zastanawia się, gdzie ten chudy facet to mieści, ale mam to gdzieś. To mój wielki dzień po miesiącu wyczerpującej roboty.
- Od jutra będzie wisieć kartka z twoim zdjęciem: „dla tego pana wstęp wzbroniony” – chichocze Archie.
- Cóż – mruczę rozanielony – To jeszcze jedna repeta, a potem deserek.
Lecę do kibla, żeby zrobić trochę miejsca. Kiedy wracam, pytam czy Chińczyk przypadkiem nie popełnił samobójstwa. Mówią, że nie, więc robię kolejną rundkę.
- Pamiętasz film „Wielkie żarcie”? – pyta Archie.
- Jeden z moich ulubionych.
Z deserem już nie szaleję, bo czubek góry żarcia mam gdzieś w gardle. Kładę na jej szczycie trochę sałatki owocowej i idziemy płacić.
Przyciężkawy, nieustannie czkając, wlokę się za nimi do centrum Hammersmith. Wciągają mnie kolejno do Argosa od AGD, ciucholandu Primark i spożywczego Islandu. To wszystko są tanie sklepy dla biedoty. Najwięcej jest Polaków i Murzynów.
W każdym sklepie Archie z Magdą kupują mnóstwo rzeczy, a ja po jednej. Fundnąłem sobie odjazdową koszulę, choć nie wiem, w którym ogrodzie mi się przyda, port USB do podłączenia Internetu i cztery panierowane dewolaje do odsmażenia.
W domu pełno ludzi. Kręcą się i toczą mało ciekawe pogaduszki.
Na wiklinowym tronie siedzi Zibi.
- Jak tam artykuł? – pytam, nie wiedząc, co mi za to grozi.
Zbolała na ogół mina Zibiego, robi się tragicznie żałosna. Nie ma BBC, polskiej gazety, ukrytych kamer i mikrofonów. Jest za to duży aparat cyfrowy, którego nie da się nigdzie ukryć. I pokiereszowana gęba Zibiego nagle kraśnieje.
- Tam nie ma co pisać – mówi tonem wieloletniego rednacza powiatowej gazety – Ludzie są zadowoleni i wszystko im jedno, że pracują na czarno. Niektórzy robią to już trzy lata. Nie widzę tu tematu na aferę. Popracuję miesiąc i spadam na północ.
I po reportażu – myślę złośliwie, ale zaraz robi mi się żal, że facet pracuje od miesiaca całymi nocami, potem śpi i znów biegnie do pracy.
- Jeszcze mi nie zapłacili – mówi, pociagając wymiętoszonego peta – Podobno trzymają kasę w depozycie nawet trzy miesiące. W razie czego ujawnię się i zażądam wypłaty.
Kręcę z niedowierzaniem głową. Bogu niech będa dzięki, że ryję ogródki, roznoszę Archiemu ulotki i czasem łapię zlecenie specjalne – wymaluj, wymuruj, posprzątaj. Zibi z dnia na dzień jest coraz bardziej blady i kurczy się, jakby go ukradkiem po trochę ubywało. Przemyka mi przez głowę myśl, że jest chory, ale przeganiam ją, nie chcąc życzyć mu źle.
- A Lolek?
- Daj mi z nim spokój! Nie zatrudnił się razem ze mną i zamieszkał w innym squacie. Może zagramy w karty?
- Może...
- No, to jakbyś chciał, daj znać.
- Dobra.
Znikam u siebie, ale to nie koniec pogawędki. Po chwili Zibi puka delikatnie i wkłada głowę w drzwi, tak śmiesznie, metr nad podłogą. Musi się tak przechylać, że jakby go ktoś kopnął w dupę, poleciałby z pewnością pod okno.
- A w co lubisz grać?
Matko jedyna! Ja tylko wstępnie wyraziłem chęć uczestnictwa w największej partii karcianej na wyspach, a on już ją taką uczynił.
- Brydż, 66 i dureń - mówię na odczepnego – Reszta mnie nie interesuje.
- Fantastycznie. Mogę cię nauczyć kanasty i remika.
- Super.
Znam wszystkie gry, ale dla świętego spokoju rżnę idiotę. Brakuje nam już tylko Monopoly, znanegona Wchodzie Europy jako Euro Biznes.
- Jestem u siebie, jakby co...
- Zaraz! Sory, Zibi. Dziś palę gałęzie.
- Kiedykolwiek! Czeeeeeeekam!
Z trudem powstrzymuję głęboki wydech i wypuszczam powietrze na raty.
Wreszcie zostaję sam. W Dramen nad Oslofjordem gralismy namiętnie w każdy weekend, ale tworzyliśmy paczkę w miarę zgranych kolesi. Braliśmy zużyte butelki po Tuborgu w skrzynkach i szliśmy wymienić na pełne. Poważna gra w karty to intymna sprawa, zabawa dla przyjaciół. Nic do Zibiego nie mam, ale też nie czuję się zdolny do otwarcia na wspólną rozgrywkę.
Bez trudu znajduję właściwy dom. Miła pani prowadzi mnie na tył ogrodu i pokazuje w czym rzecz. Stos pochlastanych, iglastych gałęzi i grubych pniaków zapowiada dłuższą robotę, niż umyślała sobie polska landlordka. Mówię jej o tym, więc każe mi zrobić, co się da.
- Życzy pan sobie coś do picia? Wodę, może piwko?
- Wybór prosty. Piwko będzie ok.
- A co, jeśli się pan upije i będzie wolniej pracował?
- Proszę zrobić, jak pani uważa...
Pieprzona, polska tradycja. Czy rozsiani po całym świecie chłopcy znad Wisły nie mogliby zrobić czegoś odwrotnego? Dostać piwo, zrobić szybciej, zapracować na wspólną renomę? Pewnie nie mieści im się to w głowach. Obserwuję ich co dnia i nie mam dobrych wieści. Za każdym razem wypadają grubo poniżej średniej światowej. Nawet idąc do mojej landlordki, stałem na przejściu z dwoma burakami. Mięśnie, jak u największych kurczaków przed wizytą w rzeźni, ale słyszał ktoś o móżdżku z kuraka? Może móżdżusiu? Móżdżeńku? Nie ma mowy. Są jak te kuraki. Dymają taśmą w stronę przeznaczenia, myśląc, że raj istnieje.
Tych dwóch weszło na drogę, bo czerwone światło zdało im się zbyt upierdliwe. Wleźli komuś pod koła i klęli paskudnie, że nie chce ustapić im pierwszeństwa, tylko jedzie, jak przykazały przepisy.
Landlordka ostrzegła mnie, że był już niej taki jeden ziutek, który spalił, nie tylko furę gałęzi, ale również wiekszość gałęzi najbliższych drzew. Dlatego jestem ostrożniejszy. Mam do wyboru stosy zgrabionego, wysuszonego szajsu, iglaste gałązki i wielkie kawały drewna.
Zaczynam od szajsu, potem dokładam coraz większe partie igliwia. Jara się to, jak stodoła pełna zeszłorocznego siana.
Od razu staje mi przed oczami domek z widokiem na Babią Górę. Stodoła pali się, trzaska, łunę widać z daleka. Inspektorzy przyjadą rano i wycenią szkody. Cholera, czasami mam ochotę wstawić do tekstu buźkę.
Gospodyni przynosi mi szklankę wody. Po smaku poznaję kranówę. Pizda pomyślała widocznie, że po piwie pójdę po następne i już nie wrócę. Przykro.
Ale robota ciekawa. Ani ciężka, ani trudna. Wrzucam na zmianę gałązki z igliwiem i większe kawałki. Wiatr potrząsa płomieniami, więc muszę uważać, by ogień nie był za wysoki.
Nucę sobie pod nosem „Płonie ognisko w lesie” i uśmiecham się szyderczo.
Harcerzem zostałem przez przypadek. Poszliśmy całą gromadą, w dziurawych portkach i rozczłapanych trampkach. Chcielismy się zapisać, bo była okazja pojechać na obóz do Siewierza. Żaden z kumpli nie był nigdy nawet na kolonii. Ja z dumą opowiadałem o morzu, a oni najdalej jeździli nad jezioro za miastem. Druh obejrzał nas z konsternacją, ale posłusznie zapisał do drużyny. Trzeba było już tylko kupić mudurek, czapkę, zielony sznur i lilijkę, żeby móc uczestniczyć w zbiórkach. I zaczęły się kłopoty. Koledzy po kolei rezygnowali i w końcu pojechałem sam. Wściekły i zrezygnowany stawiłem się z plecakiem na umówionym miejscu. Wokół mnie sami rumiani kolesie, z którymi można jedynie paradować w mundurku i perspektywa trzech tygodni w ich towarzystwie. Byłem załamany.
Wkrótce okazało się, że obóz to fantastyczna sprawa dla kilkunastoletniego chuligana. Kopanie latryn, pływanie kajakiem, zbieranie grzybów, wspólne śpiewanie przy ognisku, a zwłaszcza nocne pobudki i zabawa w podchody, to były wielkie przeżycia.
Zaczynam pod nosem „Płonie ognisko i szumią knieje”. Doskonale pamiętam każdą zwrotkę, czyli gdzieś we mnie została romantyczna, harcerska dusza. Marny był ze mnie druh.
Popalałem w ukryciu, lubiłem chlapnąć piwo, czasem stoczyć pasjonujący pojedynek w stylu: zapasy i inne formy wzajemnego ściskania, bo nikt się przecież po gębie nie bił. Sama idea harcerstwa jednak mi się podobała, zwłaszcza odkąd przeczytałem „Kamienie na szaniec”, czy książki o batalionach „Zośka” i „Parasol”.
Czas na „Rotę”. Śpiewam sobie i od razu komentuję.
Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród – tylko na czas jakiś skoczym do Londka nadoić funciaków.
Nie damy pogrzebać mowy – spikac bedziem jeno w robocie.
Polski my naród, polski ród – nie ulega wątpliwości, choć coraz więcej wyjątków wstrząsa regułą.
Rycerski szczep piastowy – rycerski już tylko wobec kobiet i zazwyczaj po kieliszku.
Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz – za to da zarobić parę euro.
Ni dzieci nam germanił – to jak bez szwargotania znajdą w Reichu robotę?
Pani Mario, pani się nie przewraca. Trumna ciasna, krzywdę sobie można zrobić...
Samotna łza. Witaj, kropelko mojej szlachetnej polskości. Uwielbiam „Rotę”, ale na cholerę mi ona dwa tysiące kilometrów od domu, którego nawet nie mam.
Dokładam drew i przysiadam na pniaku, by się sztachtąć parę razy i uspokoić. Charles Chaplin potrafił idealnie łączyć ciepły humor z pulsującą podskórnie tragedią - tak, że śmiech przeciskał się przez łzy. Ja nie umiem. Zaraz wychodzi ze mnie prymityw.
Zbliża się północ. Czas gasić ognisko i pożar wspomnień. Olewam królewską ziemię, ale że landlordka nie dała piwa, mam za mało mocy gaśniczej w moim podręcznym strażaku. Idę pod dom. Ciemno, głucho, prawie słychać chrapanie. Na szczęście dostrzegam w mroku szlauch ogrodowy i jakąś miskę. Po piątym kursie nie widać ani jednej tlącej się iskierki.
Zadowolony z siebie człapię opustoszałą ulicą. Obok mnie idzie Aneta w niebieskiej sukience i zgrabnych sandałkach.
- I jak, mój idealisto?
- Ciężko.
- Ile odłożyłes?
- Na metr mieszkania.
- Cieniutko. Może byś poszukał stałej pracy.
- Cały czas szukam. Chcę czegoś naprawdę na poziomie.
- Masz pozdrowienia od naszych mam.
- Dzięki.
Skręcam w inną ulicę i Anety już nie ma. Fajnie tak czasem pogawędzić.
W domu pusto i cicho. Nalewam sobie szklaneczkę wina za 2 funty i siadam do pisania. Moja londyńska epopeja liczy już czterdzieści stron.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"Wiekszość Ciapaków z okolicy poznała się na mnie i niemal na kolanach błagają, bym dał im numer telefonu. Chytruski próbują ominąć Archiego, który inkasuje 2 funty za każdą godzinę mojej roboty. Nic z tego. Jestem lojalny. Facet mnie przygarnął pod swój dach i jeszcze dał pracę. Nawet nie mieści mi się w głowie myśl, żeby go wydymać."

Powieszę sobie ten akapit nad łóżkiem i bede sie w niego wpatrywał.
Na początku moich wizyt na stronie swoim pisaniem zwrociles moja uwagę, potem zaczytywalem sie odpoczatku do konca (co sie rzadko tu zdarza),potem twoja proza zaczela misie podobac, teraz zaczynasz mnie inspirowac(SERIO!). Gdy bedzieszprzypadkiem w Warszawie,zapraszam cię na wódkę...

KAWAŁŚWIETNEJ ROBOTY! NIE MAM SIE DO CZEGO PRZYCZEPIC, a ten akapit mnie rozwala poprostu, MAX!!!

pozdrawiam P.R

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ash, a może ta twoja gazeta kupi squata? Sienkiewicz też pisał w ratach.
Znakomity kawałek. Nie byłem w UK, ale jeśli kiedys się tam wybiorę, to z twoją książką jako przewodnikiem w ręku.

Znalazłem kilka drobnych błędów:
Z zazdrością myslę o tych - ś
w mózgu odrwacają się dupą - odwracają
wywar ze sromotnego udźca z kuraka - sromotny kurak?
1 kg – 99p w tanim sklepie dla emigrantów - chyba bujasz, w Aglii wązą na kilogramy?
mruknął Archi- cały czs piszsz Archie
znanegona Wchodzie Europy- znanego na wschodzie Europy

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzieki za uwage. Dlugie to to, ale chyba nie meczy za bardzo?

Piotrze, to mnie zaskoczyles :)

Aksja, rumienie sie i skwiercze :)

Hindusi waza na kg :)

Zreszta Leszku, szlag mnie trafia, kiedy slysze, pozdrow mgle itp.
W zyciu tu mgly nie widzialem. Cza by podreczniki zmienic.

W nastepnym rozdziale pisze tez o tym, jak bohater robi sobie jaja z podrecznikow,
piszac je od nowa. Nie ma, ze mr Smith jedzie do Mark & Spencer, tylko, ze Kofi przyjaral jointa, kiedy Julie sikala na przystanku, wypinajac bialy tylek. Taka mode teraz po imprezie, ze laski sikaja po przystankach. Jak zbiore na tyle info o zyciu Londka, to moze se pukne taki podrecznik dla jaj...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...