Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pedro Salazar

Użytkownicy
  • Postów

    279
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Pedro Salazar

  1. A czytałes chociaż poprzednią częśc. Wstepy do swoich tekstów bedę pisał takie jakie mi sie podoba. Tu sie nie komentuje komentarzy tylko teksty. Jesli pamietasz tylko o trupach to widac nie czytałes dokładnie lub pamięc szwankuje. Jesli tak chce ci sie spac to dobranoc.
  2. tekst w sumie niezły. Tylko znów dialogi kuleją. TEz miałem znim problem bo to niełatwa sprawa, ale jka nie wie sie jak jakis zmontowac to lepiej go opuscic. im mniej dialogów tym lepiej. "- Oczywiście. Jeśli się upijać, to tylko kulturalnie. – Uśmiechnął się serdecznie. - Mam identyczne zdanie na ten temat. - Widzę, że są jeszcze ludzie podzielający moje zdanie. Jestem Piotr. - Adam, miło mi. - Mi również. –" Ten naprzykład jest troche sztuczny i nic nie wnosi.
  3. Jednak udałao mi sie napisac dlaszy ciąg szybciej niz przypuszcałem. Mam chyba ostanio nagły przypływ energii twórczej i pomysłów. 4 rozdział powstał powstał jeszcze tego samego dnia co 1,2 i 3. Piąty powołałem do życia dziś. 4 Rana Skrzydła Kruka okazała się groźniejsza niż się to wcześniej wydawało. Wdało się zakażenie i pojawiła się silna gorączka. Mimo to postanowił, że będą kontynuowali podróż. Stan jego, jednak się nie poprawiał, wręcz przeciwnie. Trzeciego dnia od wypadku było z nim naprawdę źle. Zbladł, ledwo się poruszał, nic nie jadł, tylko pił chciwie. Cały czas leżał i wpatrywał się bezmyślnie w przestrzeń lub drzemał. Gdy chłopcy już zupełnie stracili nadzieje, poczuli nagle w powietrzu wyraźny zapach dymu. Przybili do brzegu i ponieśli w canoe rannego przyjaciela. Swąd stawał się coraz silniejszy i wreszcie ujrzeli między drzewami polanę, a na niej chatę. Podeszli i zapukali. Otworzył im niski i gruby mężczyzna, gdy zobaczył, że mają rannego bez pytania wpuścił ich do środka. Wewnątrz przy kominku siedziała młoda Indianka. Była raczej brzydka, wyjątkowo silnie wystające kości policzkowe oraz ślady po ospie, nie czyniły jej zbyt atrakcyjną. Zajęta reperowaniem koszuli nie zwróciła nawet na nich uwagi. Dopiero na polecenie trapera zajęła się Skrzydłem Kruka, który odpoczywał już na zaimprowizowanym na prędce legowisku ze skór. Wyjęła z torby wiszącej na ścianie kilka listków i namoczywszy je ciepłą wodą z blaszanego czajnika nałożyła mu na rany nie obwiązując niczym. W tym czasie gospodarz postawił na stole dwie miski z fasolą i zaprosił białych do stołu. Jedli chwile w milczeniu, choć było widać było, że grubaska, aż zżera ciekawość. Goście byli rzadkością na takim pustkowiu, a prawdę mówiąc to nie miał ich nigdy, a siedział tu już ładnych parę lat. Ludzi widywał tylko raz na kilka miesięcy, gdy udawał się do Fat Ruppert’s House, by dokonać wymiany skór. W końcu nie wytrzymał i zagadnął: - Jestem Fred Simpson – to rzekłszy uśmiechnął się i wyciągnął do chłopców rękę, a gdy ci przywitali się i przedstawili spytał – skąd wzięliście się tak daleko na zachodzie ? - Spędzamy w ten sposób każde wakacje – odparł, bardziej rozmowny, Jim. - Acha. Ciekawe, ciekawe ... A nie tęsknicie do miasta, do ludzi ? - Właściwie wychowaliśmy się w lesie, mój ojciec ma faktorie handlową i często u niego bywamy. - A jemu co się stało ? – spytał Fred – wybaczcie, że tak się wypytuje, ale nieczęsto tu kogoś widuje, a ta – tu wskazał na Indiankę – jest niemową, wiec nie mam nawet do kogo gęby otworzyć – dodał usprawiedliwiająco. - Puma – oparł Pat. Znów zaległo milczenie. Wstali, każdy wziął po parę skór i wszyscy udali się na spoczynek. Po chwili rozległo się głośne chrapanie trapera. Nad ranem O’Connor obudził się nagle z dziwnym przeczuciem, że dziele się coś niedobrego. Nie poruszając się zaczął rozglądać się dookoła. Wtem zdrętwiał. Nad posłaniem Skrzydła Kruka pochylała się jakaś postać z nożem w ręku. Był to Fred, który przetrząsał torbę Indianina i jednoczenie mierzył w niego ostrzem. Chłopiec nie zastanawiał się nawet chwili. Błyskawicznym ruchem zerwał się na nogi i skoczył na trapera. Chwycił go mocno za szyje i dłoń dzierżącą broń. Zaczęli się szamotać. Wreszcie Simpson oswobodził się z uścisku i pchnął napastnika pod ścianę kopiąc go kolanem w brzuch. Hałas wyrwał ze snu pozostałe osoby. Cree od razu zorientował się sytuacji i razem z Jimem rzucili się na gospodarza, próbując go obezwładnić. Napadnięty wyszarpnął zza pasa rewolwer i strzelił na oślep. Stojąca przy drzwiach dziewczyna zwaliła się na podłogę z okrwawioną głową. Fred znów nacisnął na spust, ale wcześniej czerwonoskóry skierował pistolet w jego stronę. Mężczyzna jęknął głucho i zwalił się na ziemię. Czerwona kałuża, która stworzyła się pod nim rozrastała się szybko. Było już widno, więc pochowali Indiankę i trapera. W jednym grobie, bez żadnych ceremonii. Na niewielkim kopczyku ustawili drewniany krzyż i wrócili do chaty. Zostali jeszcze kilka dni by Skrzydło Kruka mógł się wykurować i ruszyli w dalszą drogę. 5 Długo wędrowali przez bezkresne lasy Kanady. Raz płynęli canoe, to znów przenosili je brzegiem do innego strumienia. Wreszcie dotarli do miejsca, w którym rzeka tworzył głęboki, ciemny jar. Od kilku dni Skrzydło Kruka by jakby nieobecny duchem. Ciągle się zamyślał i stawał się coraz bardziej milczący. Zawsze był małomówny, jak zresztą większość z jego ziomków, lecz teraz można by go spokojnie przyrównać do martwego głazu, czy drzewa. Na zadawana pytania nie odpowiadał, a jeśli już to z dużym opóźnieniem i tylko wtedy, gdy uznał je na tyle ważne, że warto było przerwać milczenie. Chłopcy przywykli do specyficznych zachowań swojego towarzysza i nie przejmowali się nim specjalnie. Jednak po tygodniu stało się to nie do wytrzymania, w dodatku Cree zabronił im głośnio rozmawiać miedzy sobą i odtąd tylko szeptali od czasu do czasu, zerkając na swojego przewodnika, który rzucał im gniewne spojrzenia, pod których miażdżącym ciężarem natychmiast milkli. Gdy stanęli u wylotu wąwozu Indianin polecił im schować canoe pod ściółką leśną i zamaskować gałęziami. Dalej ruszyli już pieszo. Delikatny szum, który słyszeli już od dłuższej chwili, wzmagał się z minuty na minutę, aż przerodził się w huk. Ściany jaru rozszerzały się i w końcu wkroczyli w rozległa kotlinę. W jej końcu ujrzeli potężny wodogrzmot o wysokości kilkudziesięciu, a może - jak oceniał Pat - nawet stu stóp. Spadał on kilkoma potężnymi kaskadami po skalnej ścianie. W mgiełce otaczającej wodospad utworzyła się piękna tęcza. Ściemniało się już i czerwonoskóry polecił im przygotować nocleg. Gdy ogień płonął już wesoło kazał im usiąść i pierwszy raz od wielu dni przemówił: - Czy trafilibyście sami do faktorii waszego ojca ? Chłopcy popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. W końcu Pat spytał niepewnym głosem: - Dlaczego... dlaczego o to pytasz ? - Nie dopowiedziałeś na pytanie – rzekł szorstko Indianin. - Chyba tak. - To nie jest dla mnie odpowiedź – skarcił go Cree. - Tak. Skrzydło Kruka skinął poważnie głową i nagle przez jego usta, przemknął jakby uśmiech. Chłopcy, zaskoczeni jeszcze bardziej, spojrzeli na niego uważniej, ale nie dostrzegli już nic na jego, nic nie wyrażającej twarzy. A może to tylko chwiejne światło ogniska spłatało im figla, nigdy się tego nie dowiedzieli. Nazajutrz stanęli u stóp wodospadu i dopiero teraz dostrzegli wykute w skale stopnie, a raczej zagłębienie na ręce i nogi, wiodące na samą górę. Wspinaczka była męcząca i niebezpieczna. Mokasyny ślizgały się na mokrym podłożu. Gdyby nie opanowanie i spokój, które emanowały od ich przewodnika, pewnie skończyła by się nieszczęściem. W końcu dotarli na sam szczyt. Zobaczyli wąskie przejście prowadzące między skałą, a spadającą wodą. Szli teraz wąską półką. Grzmot był tak głośny, że musieli krzyczeć żeby się w miarę sprawnie porozumiewać. Doszli wreszcie do małej groty. Jej ściany pokrywały tajemnicze malowidła przedstawiające dziwne zwierzęta i polujących na nie ludzi. Pod jednym z „obrazów” leżało małe zawiniątko. Jim wziął je w rękę i rozsupłał. Ujrzeli wieki nugget. Chłopcy nie mogli oderwać od niego wzroku, lecz popędzani przez Indianina skierowali się do kamiennych stopni. Byli już prawie na samym dole gdy nagle spod Skrzydła Kruka, uciekły nogi i runął w dół. Chłopcy znieruchomieli z przerażenia. Pat jednak nie stracił jadnak zimnej krwi i sprowadził półprzytomnego z rozpaczy i ze strachu Jima bezpiecznie na polane pod wodospadem. Przyjaciela pochowali w szczelinie skalnej, którą zatarasowali kamieniami. Jeszcze tego samego dnia wyruszyli w drogę powrotną a do domu.
  4. To chyba jakis fragment więkrzej całosci. Cięzko zrozumiec taki fragmenent wyrwany z kontekstu. Choc dla mnie i tak ten tekst to przerost formy nad trescią.
  5. Śmieszny tekst, ale żarty poliytyczne w stylu "Z rozpaczy chciał nawet zapisać się do Samoprzepony – najgłupszej partii w Sejmie" już troche mi się przejadły. Za dużo tego ostatnio, a co za dużo to niezdrowo.
  6. Ciekawy tekst. Pobudza do refleksji. Szkoda, że ludzie sa "religijni" tylko jak mają problemy i chcą cos osiągnąc, jak juz dostają to co chcą odwracją sie do Ofiarodawcy plecami.
  7. tekst niezly ale faktycznie nie powala. A zakończenie raczej obrzydliwe niż śmieszne. Zresztą nie wieże, że ktos by zjadł usmarzone zgniecione jądra i nie odróżniłby ich od prawdziwej jajecznicy.
  8. Tą częśc uznałbym za jedna z lepszych. Troche wiecej akcji i od razu lepiej sie czyta. Co do tych policjantów. Jak kogos ścigaja i ten ten ktios sie rozbiję to maja obowązek udzelic pomocy. Nie chciałbym zeby ktos był dla mnie w taki sposób miły.
  9. Bez przesady. Po prostu muzy chwilowo sie do mnie uśmiechnęły. Co do interpunkcji to moge co najwyżej dac to komuś, bo te wszystkie przecinki to dla mnie czarna magia. Moze już w niedz wrzuce dokończenie tekstu. Niechce sie z tym spieszyc zeby nie obnizy poziomu.
  10. Pedro Salazar

    Imprezka

    Zmrok zapada późna już godzina Czas by otworzyć butelkę wina Pękata flasza na stole ląduje Zabawę wesołą nam zwiastuje Już w szklanki rozlewam nektar rubinowy Już schodzą się ludziska łasi na napój gronowy Gdy wlejemy już w siebie parę szklanek wina Ciekawa rozmowa się rozpoczyna Ten o tym ten o owym gada Każdy ciekawe rzeczy opowiada Kolejki coraz szybszego tempa nabierają Ludzie na podłogę coraz częściej się staczają A wczesnym rankiem gdy słoneczko świecić zacznie Wszyscy pod stołem śpimy sobie smacznie
  11. Miałem wrzucic dokonczenie czegos starego, ale nie było czasu by napisac, wiec daje do poczytania początek nowego opowiadania. 1 Pod starym, rozłożystym dębem, którego wielkie konary tworzyły zielony baldachim, stał maleńki, rozsypujący się wigwam. Opierał się on o pień potężnego drzewa i gdyby nie ono pewnie dawno by się przewrócił. W jego wnętrzu panował półmrok, rozpraszany jedynie przez wąskie smugi światła, wnikające przez liczne szpary w poszyciu. W głębi szałasu leżał stary Indianin. Głowę opierał na spróchniałym konarze, a siwe, skołtunione włosy spływały swobodnie na wychudłe jego ramiona i pociągłą, zalaną potem twarz, naznaczoną wieloma bliznami. Pamiątkami młodości pełnej bohaterskich czynów. Był prawie nagi, tylko w pasie przewiązany wyliniałą skórą jelenia wapiti. Klatka piersiowa z ostro rysującymi się żebrami, obwiązana była zakrwawiona szmatą, poniżej tego prymitywnego opatrunku widać było zaschnięte czerwone stróżki posoki. Czerwonoskóry oddychał szybko i płytko, szeroko otwartymi ustami. Jego ciałem wstrząsamy co chwila gwałtowne drgawki. Obok niego leżał złamany łuk i pusty kołczan. W wejściu pojawił się młody wojownik Cree, Skrzydło Kruka. Usiadł przy starcu i podsunął mu do ust czarkę z wodą. Ten pił chciwie, a gdy skończył odetchnął głębiej. Nagle zmarszczył brwi, widać było silne skupienie. Otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale wydobył z siebie tylko cichy charkot. Uczynił jeszcze większy wysiłek i skinął głową w kierunku kołczanu i na migi pokazał młodemu wojownikowi, że ma go otworzyć. Cree wykonał polecenie i wydobył z worka złożoną na cztery, gładko wygarbowaną skórę, gdy ją rozprostował ujrzał, że po wewnętrznej stronie jest pokryta prawie zupełnie zatartym rysunkiem. Próbował go odszyfrować, a kiedy ponownie spojrzał na rannego starca, ten już nie żył. 2 Przez gęste zarośla małej leśnej polanki przedzierał się pieszo dwóch białych i jeden Indianin, nieśli niewielkie, lekkie canoe. Po chwili wydostali się na otwartą przestrzeń i ruszyli skrajem olszyny. Nagle czerwonoskóry zatrzymał się i polecił swoim towarzyszom aby uczynili to samo. Gdy wykonali jego polecenie odwrócił się i rzekł: - Teraz wkraczamy na zdradliwy i niebezpieczny teren. Idźcie dokładnie po moich śladach. Jeżeli z nich zboczycie, zginiecie. Pat O'Connor i Jim Mc Ewan, tak nazywali się obaj biali, spojrzeli na siebie z niepokojem, lecz nie odezwali się ani słowem. Wiedzieli, że ich przyjaciel, Skrzydło Kruka nie lubi zadawania zbędnych pytań. Ostrożnie zagłębili się w leśny gąszcz. Dookoła nich panował tajemniczy półmrok. Smugi światła przedzierające się gdzieniegdzie przez gęste korony drzew, padały na ziemie, tworząc jasne plamy. W powietrzu unosiły się gęste, cuchnące opary z gnijących roślin. Panowała tu niezwykła cisza, którą przerywał jedynie cichy szelest zeschłych liści, poruszanych przez lekki wiaterek. Im dalej zagłębili się w las, grunt stawał się coraz bardziej grząski. Gdzieniegdzie zaczęły pojawiać się małe błotniste jeziorka. Aż nagle zapadli się po kolana w błotnistą maź. - I co teraz zrobimy - spytał zaniepokojony Jim. - Niech mój brat nie panikuje, musimy iść na przód. Zbyt dużo czasu zajęło by nam obchodzenie mokradeł. Moi bracia mogą zaufać Skrzydłu Kruka, wie co robi. - Oczywiście, że ci ufam, ale wolałem się upewnić – odparł niepewnie biały. Indianin nic nie odpowiedział. Choć miał ochotę skarcić młodzieńca za zbytnią gadatliwość. Ujął w rękę długą wcześniej przygotowana tykę i ruszył przodem sondując bagno. Po godzinnym męczącym marszu bagno zrobiło się płytsze aż wreszcie wydostali się na suchy brzeg. Teren początkowo nieznacznie się wznosił, lecz po chwili trzeba był wspinać się na dość stromy stok. Zmieniła się również roślinność. Poszycie prawie zupełnie zanikło, a olchy zostały zastąpione przez brzozy, jesiony, oraz nieliczne hikory. Robiło się późno i chłopcy zaproponowali aby zatrzymać się na odpoczynek, jednak czerwonoskóry powiedział im, że jeszcze przed zmrokiem muszą dotrzeć do rzeki. Po chwili usłyszeli głośny szum wody i niedługo stanęli nad brzegiem strumienia szumnie nazywanego przez Indianina rzeką. Napotykał on na swej drodze mały próg skalny o wysokości kilkunastu stóp i tworzył malowniczy wodospad. Poniżej pobłyskiwało niewielkie, lecz głębokie jeziorko wypłukane przez spadającą wodę. W przejrzystej, krystaliczne czystej toni majestatycznie krążyły wielkie pstrągi, a kamieniste dno wydawało się na wyciągnięcie ręki. Podróżnicy rozbili obozowisko i rozpalili niewielkie, typowo indiańskie ognisko. W milczeniu spożyli wieczerzę składająca się z pemnnikanu. Następnie z mchu i suchych liści zrobili sobie wygodne posłania, biali dodatkowo okryli się kocami. 3 Był słoneczny i ciepły dzień środkiem rzeki mknęło małe canoe. Po chwili łódź zbliżyła się do małej wysepki. Biali chcieli się zatrzymać na odpoczynek, lecz Skrzydło Kruka kazał im płynąc dalej: - Do południa jeszcze daleko. Chłopiec chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz Skrzydło Kruka spiorunował go wzrokiem. Niebawem prąd stał się bystry, a z wody zaczęły wynurzać się groźne skały i mielizny. Łódź miotana przez wysokie fale, rzucała się na wszystkie strony niczym łupina od orzecha. Chwilami wydawało się że zatonie, lecz prowadzona wprawna ręką, sprawnie omijała głazy i inne przeszkody wyrastające na jej drodze. Wszędzie było pełno pyłu wodnego, który ograniczał widoczność i tamował oddech. Wreszcie dopłynęli do spokojnej wody. Pod wieczór rozłożyli się biwakiem nad brzegiem rzeki. Siedzieli i wpatrywali się w ogień. Nagle w krzakach za ich plecami rozległ się cichy pomruk. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Skrzydło Kruka zerwał się na kolana i przyłożył do ramienia sztucer. W tym samym momencie z zarośli wystrzelił kosmaty pocisk. Była to puma. Wpadła na Indianina nim ten zdążył wypalić. Ostrymi jak brzytwa zębami rozcięła mu rękę, którą w ostatniej chwili zdołał osłonic gardło i zaczęła ją tarmosić. Napadnięty sięgnął po nóż, który aż po rękojeść wbił w bok drapieżnika. Ten wrzasnął okropnie. Cios był nadzwyczaj celny, trafił prosto w serce. Zwierz resztą sił zamachnął się jeszcze łapą i rozorał pazurami twarz Cree, rzucił się jeszcze parę razy i zwiotczał przewiesiwszy głowę przez jego ramię. Chłopcy byli jak sparaliżowani, ocknęli się dopiero gdy czerwonoskóry rzekł z lekko kpiącym uśmiechem: - Czy moi bracia pomogą mi, czy będą tak siedzieć do rana i się gapić. Zerwali się i sprawnie go opatrzyli. Następnie Pat jako starszy i bardziej doświadczony zabrał się do zdejmowania skóry z ubitego zwierzęcia. Przewodnik mimo rany udzielał mu szczegółowych wskazówek.
  12. dzieki za koment (naogół nie zagladam do starych tekstów bo mało kto je komentuje, wiec zauwarzyłem twój wpis dopiero teraz.
  13. Hej dopiero teraz zauważyłem ze ktos tu jeszcze cos napisał. Dzieki za miły koment. Raczej nie zmienie początku, bo opoiwdanie wsyłałem juz wielu osobom i nie chce wprowadzac zamętu. Choc moze lepiej by brzmiało "rubinowe", napisłem "krwawe" bo chciałem użyc jakiegos synonimu słowa czerwony. A krew była pierwsza rzeczą jak przyszła mi do głowy. pzdr
  14. Dosyc zgrabna satyra. Tyle, że gdy człowiek spojzy a to co sie dzieje dookoła to raczej nie chce mu sie śmiac. Tylko ten Myckiewicz troche mi sie nie podoba bo to brzmi jakbys chciał kpic z naszego wieszcza, choc napewno nie miałes takiego zamiaru to i tak nieco razi. Z ucinaniem głów to tez chyba przesada w Polsce jest coraz gorzeje, ale do takich barbarzyństw nie dojdzie z pewnoscią nigdy. Zreszta nawet ja zaczną obcinac ludziom aparaty myslenia to napewno nie bedą nimi wymachiwac przed kamerami. Podobnie z hymnem, az takimi idiotami sie chyba nie staniemy, żeby ustanaiac chymn składajcy sie z wyrazów bez znaczenia "łubu dubu, srutu tutu". Ale poztym tekst ok. Lubię political-fiction, wiec podoba mi sie.
  15. hej Znów bardziej ciekawa częsc. Tylko ciągle nie rozumiem co miało z tym wspólnego to laboraorium z 1 rozdz. pzdr
  16. Dzięki za komenatrze. Tez sie ciesze jak skończe. Następna rzecz którą wrzuce to tez bedzie dokończenie i jeszcez 3 mi zostaną. W komputerze mam znacznie więcej takich "półproduktów" (dokładnie 9) i wszystkie wołają by sie nimi zając, a czasu jak juz pisałem mało. Sesja zbliża sie wielkimi krokami i już widzę nad sobą jej uniesioną każącą dłoń. ;) pzdr
  17. Miło mi, ze sie podobało. co do uwag to Sokole Oko najpierw wskoczył przez okno i zlikwidował dwóch trampów, potem wyskoczył. Tak zabiłem głównego bohatera, gdyby przeżył to byłby happyand, a takie zakończemie jest już w Opowiadaniu kanadyjskim I:Sokole oko, wiec teraz chciałem zakończyc inaczej. Zresztą luibie zabijac na końcu głównych bohaterów. Jest wtedy bardziej patetycznie. W Opowiadaniu kanad. III, które powstaje główną postacią bedzie juz ktos inny (skrzydło Kruka indianin Cree), ale oczywiscie ,moge sie zawsz cofnąc w czsie i opisac inny epizod z życia Sokolego Oka. Przy okazji chciałem zaqznaczyc, że nie jestme fanem Coopera(wręcz przeciewnie). Imię Sokole Oko wybrałem dla swojej postaci juz dawno, kiedy jeszcze nie słyszałem o Cooperze. Przyzwyczaiłem sie do tego imienia i nie chcialem go już później zmieniac. Co do "bladej twarzy" indianie z północy nie mieli zbyt ciemniej cery i przy dużym upływie krwii mogli naprawde zbladnąc (stawali sie dużo bledsi niz zdrowi indianie). Może nie bledli tak na krede, jak europejczycy, ale i tak odcień skóry im sie zminiał przy uływie krwi jak kazdemu.
  18. hej Faktycznie dialogi trza by poprawic. Własciwie moza by je wogóle skasowac, bo nic nie wnoszą Wogóle im mniej dialogów tym lepiej. w cz 1 , sa zbyt standardowe i sztuczne. w cz. 2 dialog mozna zastąpic jakims opisem jej choroby.. Całosc nie najgorsza, zależy od jakiez strony na to spojżec. Jeszcze jedna rada: wyciąc ostatni rozdziałek, wyrwac jeszcze te kawaki o łzach, żeby całosc była mniej melodramatyczna i mozna potraktowac tekst jako rodzaj czarnego humoru (i to takie ociekającego smołą). I bedzie OK. pzdr
  19. Własnie skończyłem jedno ze swoich opowiadań i wrzucam je. jest ono luźno powiązane z Opowiadaniem Kanadyjskim I:Sokole oko, jest jakby jego kontynuacją. 2 Ciemnymi uliczkami przemykał niewielki oddział zbrojnych. Było ich sześciu, okrytych czarnymi opończami, z głowami skrytymi pod kapturami. Na przedzie szedł wysoki, barczysty mężczyzna, John Mc Intosch, prawa ręka O’Hary. W końcu stanęli pod kantorem Xawier’a. Dowódca podszedł do drzwi i uderzył w nie pięścią. - Kogo tam licho niesie ? – zapytał z niechęcią głos z wewnątrz. - Otwieraj psie i nie pytaj – ryknął John. Ponieważ nie było reakcji wydobył zza pasa pistolet i strzelił w zamek. Jednym kopnięciem otworzył drzwi. Wpadł na zaskoczonego Francuza, który spodziewał się wszystkiego tylko nie tego, i powalił go na ziemię. Już pochylał się nad nim, gdy długa starzała przeszyła mu szyje na wylot. Wydał z siebie przeciągły charkot i zwalił się na podłogę. Jego towarzysze bez wahania ruszyli w stronę sąsiedniego pokoju. Jednak zastali tylko otwarte okno. Dwóch zostało, reszta zabarykadowała wejście ciężkim stołem. Był to błąd. Przez okno wpadł do pokoju Sokole Oko. Jeszcze nie postawił nóg na ziemi, a już nożem trzymanym w ręku przejechał po gardle pierwszego bandyty. Lądując wykonał błyskawiczny półobrót i wpakował ostrze w brzuch drugiego. Jego ruch były tak szybkie, że zaatakowani nie zdążyli się nawet przestraszyć. Szawanez wyskoczył przez okno nim pozostali bandyci zdążyli przybyć na pomoc towarzyszom. Byli wystraszeni zaczęli panikować. Wreszcie najodważniejszy z nich, Jean, postanowił, że spróbują się wymknąć używając jeńca jako żywej tarczy. Indianie ukrywali się za pobliskim płotem. Była z nimi Brigitte, której mąż kazał uciec, podczas gdy sam uparł się zostać w domu. Gdy ujrzeli białych wychodzących z budynku jeden z nich sięgnął po łuk, ale Sokole Oko zgromił go wzrokiem, nie chciał ryzykować życia handlarza, który był im życzliwy. Następnie zwrócił się do kobiety: - Było by dobrze gdyby moja siostra udała się do kogoś ze znajomych. Pani Delacroix oponowała, ale w końcu zgodziła się, pod warunkiem, że nie zrobią nic co mogłoby zagrozić Xawier’owi. Teraz Czerwonoskórzy mogli się spokojnie namyślić co robić dalej. Sytuacja w jakiej się znaleźli była bardziej niż niekorzystna. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zdecydowali udać się śladem napastników. Poruszali się pewnie plątaniną uliczek. Noc była jasna co sprzyjało tropieniu, ale nie zasadzce. Wreszcie usłyszeli przed sobą ciche odgłosy. Postanowili dotrzeć do równoległej ulicy, wyprzedzić ściganych i dopiero ich zaatakować. Właśnie skręcali między zabudowania, gdy stanęli jak wryci... Trzy kroki od nich stało trzech żołnierzy ze straży fortu. Celowali w nich ze sztucerów. Szawanezi wiedzieli jedno. Nie sprzedadzą tanio swojego życia. Jednak kule broni palnej są szybsze od najzręczniejszego wojownika. Dwaj przyjaciele Sokolego Oka, ledwo sięgnęli do pasów, padli jak ścięci. On sam Wyszarpując tomahawk rzucił się na kolana, biorąc jednocześnie szeroki zamach i pocisk przemknął mu nad głową. Ostrze toporka zgruchotało kolano jednego z przeciwników. Szawanez w mgnieniu oka był już na nogach i łokciem zmiażdżył krtań drugiego. Trzeci nie stracił zimnej krwi, ale trzymanym za lufę rewolwerem grzmotnął Indianina w skroń. Ten padł zalewając się krwią. Tom, tak zwał się żołnierz dla pewności wymierzył powalonemu kilka soczystych kopnięć w brzuch i związał. 3 W dużym pomieszczeniu siedziało przy stole kilku mężczyzn, centralne miejsce zajmował Gilbert Fox. Przy drzwiach stało dwóch strażników i podtrzymywało słaniającego się na nogach jeńca. Był to Sokole Oko. Na czole miał brudna, zaplamioną szmatę. Niezwykle blada twarz, z przecinającymi ją zaschniętymi strużkami krwi nie wyrażała żadnych uczuć. Spojrzenie miał spokojne i poważne. Niewiele sobie robił z otaczających go ludzi i z więzów ściskających mu nadgarstki i tamujących krew. Podobnie jak z dwóch bagnetów wycelowanych w jego pierś. - Chyba domyślasz się, co cię czeka za napaść na żołnierzy Jej Wysokości Królowej Anglii? – rzekł, a raczej syknął komendant fortu. Czerwonoskóry nie odpowiedział, więc Gilbert wstał i podszedł do pojmanego. Uśmiechnął się, jeśli oczywiście ten grymas, który wykrzywił jego gębę, można było nazwać uśmiechem. Stał chwilę i nagle zdzielił Indianina pięścią w żołądek. - Odpowiadaj psie jak pytam – ryknął mu w twarz i ponownie ty razem kolanem zadał silny cios, od którego Sokole Oko zwinął się w pół. Jednak wyprostował się i nadal milczał jak zaklęty. - Wyprowadzić – warknął Fox. Żołnierze z zapałem wykonali rozkaz ciągnąc za sobą jeńca i co chwilę obdarzając go kopniakami w nogi, od których ten przewracał się, lecz zaraz wstawał. Wyszli na dziedziniec fortu. Tuż za nimi kroczyli pozostali „sędziowie”. Żołdacy przywiązali skazańca do słupa wkopanego w ziemię i odsunęli się. Z grupy mężczyzn wyszedł pasierb komendanta. - Ja mam do niego starszą urazę, tatku. Pozwól. Gilbert skinął bez słowa głową. Jim wydobył długi, ostry nóż i pewnym krokiem podszedł do skrępowanego Sokolego Oka. Chwycił go za czuprynę, przyłożył ostrze do jego czoła i trzema szybkimi ruchami zerwał mu skalp. Ciało Szawaneza przeszył straszny ból, lecz nie mrugnął on nawet okiem. O’Hara mimo woli spojrzał na niego z uznaniem. Przywiązał sobie krwawe trofeum do pasa. Indianin zaczął cicho śpiewać słowa pieśni śmierci: - O przyjdźcie duchy z dalekich dolin. O przyjdźcie duchy, gdyż wiatr mówi mi o śmierci i każdy liść szepcze mi o niej. Przyjdźcie więc i wskażcie mi, słoneczną drogę ... W tym momencie Jim chwycił go za brodę i nożem trzymanym w drugiej ręce rozciął mu gardło. Z rany bluzgnął na mordercę strumień krwi. Sokole Oko ostatni raz spojrzał gasnącym wzrokiem w błękit nieba, poczym jego głowa bezwładnie opadła na piersi.
  20. Świetny tekst. Zwalszcza dialogi doskonale oddają "kolorystyke epoki" :)
  21. Więc ja sie nie zgodze. Według mnie choc tematyka banalna do bulu to jedak wykonanie niezłe. Niby nuie rewlacyjne, al ecos jest takiego w tym tekscie, co nie pozwala sie oderwac. Zaciekawia. Nie wiem co. Może jego atmosfera.
  22. Hej Przeczytalem wszystkie częsci dopiero terz cos powiem. Naprawde dobrze napisane, czyta sie jednym tchem. Nieźle przywaliłes na koniec. Pzrygnębiające to. pzdr
  23. częśc 23 troche niezrozumiała. Troche sie to przeradza w jakis tkliwy melodrmat ;). Tez troche dziwne, że dziewczyna dowiedziawszy sie, że jej świeżo upieczony mąż, jest terrorystą i w dodatku przepriwadził atak w wyniku którego straciła wzzrok, przebaczyła mu tak od razu. Musiała by byc chyba świętą. A le z drugiej strony jesli bohaterami są Włosi to wyżej opisane fakty mogły by miec miejsce. Włosi są do tego zdolni . Zobaczymy dalej. Dobrze by było troche ich teraz skłócic o cos, zeby historia nie zrobiła sie przesłodzona. W końcu mieszkańcy Italii, zwłaszcza kobiety lubią sie droczyc o byle co.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...