Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Squat IV


asher

Rekomendowane odpowiedzi

*

Pierwszy dzień w pracy. Man at work.
Ledwie zasnąłem, zadzwonił przeklęty budzik. Sami rozumiecie. Oczy jak królik, pierwszy kontakt z drugim człowiekiem po paru łykach kawy, ogólne rozmemłanie organizmu. Nie wiem co się dzieje. Mam bardzo poważne podejrzenia co do tutejszego klimatu. On mi robi krzywdę, choć wszystkim wokół zdaje się sprzyjać. Skrytobójczo wbija mnie w ziemię, rozszczepia włókna mięśni, zrzeszotnia kości. Podziwiam tych, co tu ćpają albo jarają. Ja ciągle chodzę otępiony, ziewam, jak zwierz i tęsknie zerkam w stronę każdej ławki, krzesła czy łóżka. Słabo śpię.
Przewracam się i nasłuchuję głuchych odgłosów z całego domu. Co jakiś czas leje. Pokapujące tu i tam krople robią niesamowite wrażenie.
W nocy mijaliśmy się z Rayem w drodze do kibla. Gdzieś na dole coś rzęziło, postukiwało i wyrczało.
- Like ghosts – powiedział głucho.
- Amityville or Elm Street – zaśmiałem się sztucznie.
- Do You like horrors?
- I love it!
- So, good night.
Człapiemy podrzędną uliczką, sztukując kolejne numery. Deszczyk siępi, nic sobie z nas nie robiąc. Jestesmy jednak zdeterminowani. Wygładzimy Hindusowi ten ogród, choćby podczas tornada.
Jasny gwint! Czy na całym świecie panuje taki cholerny bałagan w nadawaniu cyferek poszczególnym domom? Chyba tak, bo domy ciągle powstają, a lokatorzy sąsiednich czekają na pocztę, rachunki i co tam jeszcze, nie życząc sobie zmiany numeru. Przez to między 146 a 148 wskakuje nagle 224. I tak nie jest źle. W Polsce można godzinami szukać całego bloku, tu mamy problem z jednym małym domem.
Parę minut wcześniej znów miałem przygodę z Tirem za plecami. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić. Nawet nie winiłbym kierowcy, bo siedząc po prawej stronie kabiny, nie miałby szansy zauważyć, jak włażę mu po koła. W niebie, w piekle czy jakiejś innej metafizycznej melinie, nie mógłbym mieć do niego pretensji.
Ray pyta, czy jestem rasistą. Wzruszam ramionami. Nic mi o tym nie wiadomo. Mówię, że mam znajomych Senegalczyków i nawet ich lubię. W Turcji zaprzyjaźniłem się z Arabem ze Stambułu, który dorabiał na Riwierze. Miałem też znajomego Chińczyka, który nauczył mnie robić szybkie dania. Kręcę głową. Nie jestem rasistą. Jesteś – twierdzi Ray z tajemniczym uśmiechem. Jak sobie życzysz, kolego – myślę i zmieniam temat.
Domki są idealnie podobne do siebie. Kolonia pieprzonych bliźniaków. Różnią się detalami. Murkami, zasadzonymi krzewami, kwiatami, klombami, czasem bramą czy żywopłotem. Mimo wszystko to jest ok, jeśli pomyśli się o burakach, które w Reichu, Tulipanlandzie albo w Spaghettilandii zarobiły trochę grosza i budują w Pipidówie Małej i Ludkowie Górnym, co im się rzewnie podoba. Te nasze pastele, daszki, subdaszki, werandki, filarki i inne udziwnienia wyglądają trochę jak z lunaparku. Mieszkający w nich kretyni nie muszą tego oglądać, więc mało ich to obchodzi.
Jest właściwy numer. Przed domem stoją dwa piękne merce do robienia zdjęć dla krewnych z Kalkuty, ale on sam wygląda na zaniedbany.
Patrzymy na siebie z dumą i Ray naciska dzwonek. Przez chwilę nic się nie dzieje, potem pojawia się w drzwiach przestraszona, hinduska głowa w okularach. Głowa każe nam iść do bramki obok domu, która prowadzi do ogrodu. Dopiero teraz dostrzegam stosy ziemi i nawozu w workach leżących na trawniku. Ahhhhmed (tak się powinno poprawnie wymawiać jego urocze imię) czeka na nas na krzywo przyciętych płytach lastryko, tworzących taras. Mamrocze coś szybko, gestykulując jak opętany. Nie rozumiem co mówi, Ray chyba też nie, bo spogląda na mnie bezradnie. Łapię tylko tyle, że mamy wnieść do ogrodu te dwie tony worków.
Zaczynam ostro. Jestem wygłodzony roboty, rozpiera mnie energia.
- Easy, my friend – szepcze Ray – Slowly. He pays for hour.
Zwalniam, na ile umiem, ale i tak sterta kurczy się w oczach. Minęło zaledwie pół godziny. Ahhhmed pokazuje, że mamy rozsypać ziemię i rozplantować ją w miejscach, gdzie jest nierówno. Skubany też ma probelmy z angielskim. Na szczęście Budda czy inna Kali dała mu ręce, którymi pięknie gestykuluje każdą sporną kwestię. Dodaje, że potem mamy oddzielić grządki kwiatowe od reszty trawnika blokami krawężnika i wysypać ściółkę. A potem... Uciszam go delikatnie. Za dużo chce na raz. Kiwa ze zrozumieniem głową i znika w zaśmieconym pokoju z wielkim telewizorem do oglądania kreskówek. Siada tyłem do nas i gapi się na jakiś film animowany z Bollywood.
Ładny ten ogród. Ma kształt prawie idealnego kwadratu. Wokół drewnianego parkanu ciągnie się metrowa rabatka pełna kwiatów i krzewów. Ani jednego chwasta, trawnik idealnie przystrzyżony. Widać robotę Archiego.
Czas zaczyna płynąć szybciej. Uwijamy się, wysypując ziemię, rozprowadzamy ją grabiami i ugniatamy specjalnym walcem ręcznym. Ahhhmed co jakiś czas wychyla głowę i coś mamrocze. Chyba jest zadowolony. Ray zatyka jedną komorę nosa i smarka na trawnik. Sorry, England – mruczy z uśmiechem.
Kiedy przechodzimy do krawężnika (street line – według naszego pracodawcy), Ray zaczyna panikować. Tłumaczę mu, że to proste. Trzeba rozciągnąć linę i starać się zachować poziom. Unosi ręce. Zaczyna bełkotać po łotewsku, po niemiecku, wplątując w to pojedyncze słowa po angielsku. Ogłupiały też rezygnuję. Ahhhmed dziwi się, bo nie zależy mu na idealnym wykonaniu. Chce to mieć po prostu zrobione. Podejmuję na nowo rokowania z Rayem, lecz zaparł się i nie chce nawet słyszeć o krawężniku. Wtedy Ahhhmed każe nam obłożyć rabatkę jakąś przepuszczalną materią i wysypać ściółkę.
To prosta robota. Wszystko wraca do normy.
Po sześciu godzinach pytamy o kasę. Oczka za okularami błyskają przebiegle. Mówi, że nie ma gotówki przy sobie i może dać czek. Ray kręci głową. Stajemy na tym, że przyjdziemy jutro i po skończeniu roboty skasujemy go za dwa dni. Moje pierwsze zarobione funty zostają w depozycie.
Archie jest wściekły. Z jego słów wnioskuję, że Hindusi nie są specjalnie skorzy do płacenia. Oszukują, wykorzystują, kombinują na wszystkie strony, by obniżyć stawkę. Dobrze wiedzieć. Będę ostrożniejszy. Przy okazji dowiaduję się, że wszyscy Ciapaci wolą tanio, szybko, byle jak i najlepiej wszystko na raz. Dokładność ich nie interesuje. Czyli to jest coś dla mnie.
Archie szybko wystawił invoice, siadł na rower i pognał do Ahhhmeda. Czekam w swoim pokoju na wynik jego wyprawy. Chwytam za słownik, żeby zająć czymś ręce i głowę. Bezskutecznie. A co jeśli stracę tę kasę? 36 cholernych funtów. Ze złośliwą satysfakcją szukam słowa oszustwo. Jest kilka określeń, ale najbardziej mi pasuje – imposture, jak w filmie „Impostor” wg prozy Philipa K. Dicka, w którym bohater nosił w sobie bombę nuklearną założoną przez wrogie siły z kosmosu.
Nie będzie dziś pieniędzy. Wkurzony Archie ciska rower pod ścianą i człapie na górę.
- Jeśli jutro nie dostaniecie kasy, nie zaczynacie pracować.
- A nasze sześć godzin? – pytam ostrożnie.
- Nie możecie przecież pracować z darmo. Na koniec dnia z sześciu zrobi się dwanaście albo osiemnaście i co wtedy? Chyba lepiej stracić za sześć.
Logiczne wytłumaczenie, jednak gdzieś w środku pali mnie myśl, że zostałem wydymany przez jakiegoś Ciapaka. Nadal nie jestem rasistą, ale chyba zacznę nim bywać.
Jerry łapie mnie za rękaw i ciągnie do swojego pokoju, mrugając porozumiewawczo okiem. Kwaśnawe Becks’y czekają. Teraz w mojej głowie już nie pika czerwone światełko, tylko mruga potężna czerwona latarnia. Raz było w porządku, ale tym razem naprawdę nie wypada.
- Majtnij parę łyków. Zaraz przyjaramy.
- Jerry, ja...
- Ta, wiem. Ni ma kasy, blablabla... Dotrzymaj mi towarzystwa jeszcze raz. Potem dam ci spokoj.
Argumentacja ma sens. Kiwam smętnie głową i posłusznie otwieram piwo. Byłbym obłudny, gdybym powiedział, że nie mam ochoty. Po kilku godzinach pracy fizycznej mało kto by odmówił, ale jest mi z tym przykro i źle. Po poprzednich saksach nauczyłem się nie przeliczać wydatków na złotówki. Inaczej zwariowałbym na myśl, że piwo kosztuje 6 czy 8 złotych. Słyszałem, że zaprawieni w bojach kolesie z Polski traktują funta jak złotego i w ten sposób nie czują wyrzutów przy zakupie każdego sześciopaka. Ba, maja nawet taniej niż w kraju.
- Chluśniem, bo uśniem! – krzyczy Jerry i odpala radio z Winampa.
Polska muzyka porusza we mnie czułą strunę. Zastanawiam się nad przewrotnością losu. W domu nie byłem w stanie słuchać radia, tych samych, drunych pioseneczek produkowanych hurtowo w naszych studiach - trzy chwyty na gitarze i mamy przebój. Teraz dałbym się pokroić za własny sprzęt do odtwarzania muzyki.
- Fajnie, że jesteś – mówi Jerry – Wszyscy tutaj żyją swoimi sprawami, pogadać można jedynie w kuchni. Ty jesteś nowy, więc jeszcze nie zdążyłeś zachorować na swoje „Alleluja”.
Przwracam oczami na samą myśl o tej piosence.
- Opowiem ci o najfajniejszej panience między kontynentami – ciągnie Jerry.
Staram się nie pokazać grymasu na twarzy. Jezu, tylko nie to. To jest nic innego, jak kolejny wampiryzm emocjonalny. Gość za chwilę wgryzie się w najgrubszą żyłę na mojej szyi i zrobi ze mnie papierową kukłę.
- Jest psychiatrą. Dawała mi najlepsze prochy, jakich w życiu próbowałem. Robota mnie wykańczała. Permanentny stres. Dostawałem osobne tabletki na uregulowanie snu, metabolizm i samopoczucie. Chodziłem w ciągłej, kurwa, euforii. Najlepsze lata mojego żywota, chłopie!
Co za ulga! Żadnego jęczenia, odtwarzania z dokładnością do jednej milionowej piksela obrazów z przeszłości, przytaczania zawiłych rozmów, pieprznego seksu ani rozpaczliwych szczegółów rozstania. Żadnych wpomnień o podcinanych żyłach, odkręcanych kurkach, skokach z balkonu i wiązaniu krawatu ze sznura.
Pociągamy jointa i zwierzamy się sobie z doświadczeń damsko-męskich. Jerry jest cały czas zrównoważony. Trzyma zęby z dala od mojej szyi. Niestety, upalił się okrutnie, ale nie na wesoło, tylko na senno-strasznie. Kiwa się, jakby każdy członek jego ciała miał inne zamiary. W końcu mówi:
- Coś się pali...
Faktycznie, zalatuje zza okna. Wyglądam przestraszony, lecz nigdzie nie widzę ognia. Pewnie ktoś zapalił grilla albo robi ognisko.
- Spoko, Jerry. To nie u nas...
Chyba do niego nie dociera. Patrzy na mnie rozszerzonymi źrenicami i bełkocze, że się spalimy. No pięknie! Ja nie trafiłem w jointa i wcale mnie to nie bawi.
Mówię, że idę spać i dyskretnie przechodzę do Archiego, gdzie na wielkim ekranie zaczyna się finałowy mecz Ligi Mistrzów. Na stole butelka wina, moje miejsce na sofie jest wymoszczone.
Zaczyna się fatalnie. Jerzy Dudek puszcza trzy gole. Po drugim przestajemy oglądać z zainteresowaniem i gadamy o byle czym. Przegrywać ze stosującym namiętne cattenacio Milanem 3:0 to jest jak wyrok na chwilę przed uprawomocnieniem, ale Liverpool zaraz po przerwie strzela kontaktową bramkę. Mecz zaczyna się na nowo. Już nie siedzę. Oglądam na stojąco, jak przed laty, gdy Legia grała z Panathinaikosem albo Wisła z Lazio. Liverpool doprowadza do wyrównania i już wiem, że takiego meczu finałowego jeszcze nie było. Z reguły były to mecze na 1:0, czasem któraś z drużyn miażdżyła przeciwnika, jak Milan 4:0 Barcelonę, lecz czegoś takiego moje oczy nie widziały. Im bliżej do końca, tym wieksze są emocje. Raz jedni, raz drudzy marnują stuprocentowe okazje, a wiadomo, że jeżeli ktoś teraz strzeli, ma puchar w kieszeni. Raz jeden zdarzył się cud w ostatnich minutach, kiedy Manchester United puknął Bayernowi Monachium dwie bramki w dziewięćdziesiąt sekund, cuda jednak charakteryzuje to, że występują rzadko. Tego wieczoru już nie ma na nie miejsca. Mija dogrywka, czas na rzuty karne. Dudek tańczy, jak opętany. Święty Wit to przy nim marny breakdancer. Drzemy się w niebogłosy, kiedy broni strzał Szewczenki i na murawę wbiega cała ławka rezerwowych Liverpoolu. No to mamy trzeciego po Bońku i Młynarczyku zdobywcę Pucharu Europy. Niestety, dwóch z nich to bramkarze.
Wchodzi Jerry. Chweje się i strzela na wszystkie strony przekrwionymi białkami oczu.
- Spalimy się, mówię wam...
Wybucham śmiechem, ale nikomu nie jest do żartów. Archie wybiega sprawdzić, Magda wygląda przez okno. Jerry pociąga nosem i unosi palec wskazujący do góry na znak, że racja musi być po jego stronie.
Noc mija pod dyktando grożącego nam pożaru. Upalony Jerry odwiedza wszystkich po kolei, sprawdzając, czy się nie pali. Zasypia w końcu i w domu zapada błogosławiona cisza. Tylko ciężarówki potrząsają całą swoją zawartością, trafiając na dziury w drodze. Nieraz wydaje mi się, że któraś z nich zaraz wpadnie przez okno. Przewracam się i myślę.
Kiedy poznałem Anetę, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, ale nie poznałem się na niej od razu. Byłem świeżo po ciężkich egzaminach, kończących czwarty rok studiów. Angielski, francuski, kierunki filmu współczesnego, adaptacje filmowe, fantastyka, komparatystyka dramatu, twórczość Dostojewskiego i coś tam jeszcze. Nie pamiętam. W sumie osiem zdawań, wszystkie zaliczone.
Przecierałem ze zdumienia oczy, że nie ma mnie na liście ludzi, którym przyznano akademik na rok następny. Podobno nigdy nie pozostawiano na lodzie studentów na ostatnim roku. Mnie zostawiono i tak się wściekłem, że nie złożyłem odwołania. Duma to pierwszy krok do piekła, ale czasami piekło jest lepsze od błagania na kolanach o kawałek nieba. Pracowałem na pełny etat w Gazecie Wyborczej już od drugiego semestru pierwszego roku, więc nie miałem ochoty wracać do mamy. Było mnie stać na wynajęcie mieszkania w Krakowie
Kumpel ze studenckich saksów namówił mnie na wspólne przemieszkanie wakacji, a potem miało się zobaczyć. W Finlandii zbieraliśmy na akord truskawki, mieszkając przez lipiec i sierpień w drewnianym domku na skraju plantacji. Sławek znalazł pod Wawelem łudząco podobny domek i zaprosił mnie do wspólnego zamieszkania. Pamiętając fińskie niewygody, warunkowo przystałem na ten pomysł. Wkrótce okazało się, że nie bez podstaw. Nasz dom chwiał się w podstawach, trzeszczał i sapał, ilekroć któryś z nas stawiał krok. Do tego nawalała pompa wodna. Czasem trzeba było wytrzymać trzy dni bez prysznica. Najgorszy jednak był pies. Ilekroć wracaliśmy z miasta późnym wieczorem, z głębi mrocznego ogrodu wybiegała, szczerząca kły bestia. Ze dwa razy chapnęła Sławka za nogę, aż przyszła kolej na mnie. Porządnie popiłem ze znajomymi na Kazimierzu i nie miałem ochoty na żarty. Kiedy psina rzuciła się w moim kierunku, zacząłem tak drzeć mordę, podskakiwać i machać rękami, że zwierzak stulił ogon i zwiewał ile sił w łapach. Nazajutrz okazało się, że właściciel nie poznaje psa i to nasza wina. Sławek pokazywał ślady po kłach, ale facet nie chciał słuchać. Kazał nam zwinąć się w dwie godziny.
Przewoziliśmy nasze bety pięć godzin, bo „maluch” Sławka do zbyt pojemnych aut nie należał. Zaczepilismy się tymczasowo w „Szesnastce”, gdzie Sławek wynajmował pokój, a ja waletowałem. W składzie mieszkały podobno dwie fajne dziewczyny, lecz żadnej nie widzieliśmy na oczy przez dwa dni.
Którejś nocy, kiedy spaliśmy po długim marszu z lotniska w Pabiedniku, gdzie RMF zorganizował kolejną Inwazję Mocy i nie zadbał o to, jak milion ludzi wróci do Krakowa, Aneta z Ulą dotarły do pokoju. Były kelnerkami w Hawełce, pracowały od południa do póżnej nocy.
Sławek miał gest. Wstał szybko, umył zęby, otworzył wino i poszedł w odwiedziny. Zażenowane dziewczyny przyjęły dobrodziejstwo inwentarza, nie wiedząc co je czeka. Sławek upatrzył sobie Anetę i tylko koło niej biegał, niczym piesek pokojowy. Był tak namolny, że nikt by tego nie wytrzymał. Próbując ratować sytuację, zacząłem przywalać się do Uli. Prawiłem jej takie komplementy, że zaprosiła mnie do łóżka na dalszą pogawędkę.
- Dlaczego miałabym zdradzić człowieka, którego kocham? – zapytała.
- Nie wiem. Sprawdź mnie – odpowiedziałem.
- Ale ile jest warte ryzyko ?
- Może wiele, może nic...
Od słowa do słowa polubiliśmy się i przestaliśmy oczekiwać na niesamowity seks i całą resztę ekscytujących przeżyć. Sławek miał trudniejszą przeprawę. Aneta uciekała od niego, jednak nie umiała postawić sprawy jasno. Ja byłem po wstępnym buzi z Ulą i wcale mi się nie podobało. Chciałem jak najszybciej iść spać. Wtedy wpadłem na pomysł, że odbiję mu tę Anetę i będzie po kłopocie. Wziąłem go na bok, wytłumaczyłem w czym rzecz i doszliśmy do porozumienia. Sławek zaczął męczyć Ulę, a moja propozycja wspólnego spania z Anetą została przyjęta bez mrugnięcia okiem. Ułożyła swoje gibkie ciało obok mnie i zasnęliśmy.
Rano obudziłem się sam. Na poduszce został odcisk jej głowy i zapach. Tyle mi wystarczyło. Zapytałem Sławka czy jeszcze czuje miętę, ale nawet nie wiedział o co chodzi. Jak możliwe, że nie pamiętał? Możliwe. Nie obchodziła go żadna z nich. Mył zęby i otwierał wino po to, by im zaimponować.
No i zaczęło się. Kina, spacery, kolacyjki, potem się wprowadziłem. Ile to już? Niedługo będzie sześć lat. Chyba wiem, czemu nie mogę spać. Nie ma pupy przytulonej do mojego brzucha. Mam całe łóżko dla siebie. Mogę się przewracać, walać, tłamsić. Zbyt dużo miejsca dla siebie rozprasza sen.
Zapalam kolejno światło i papierosa. Sięgam po Wilsona. Znów te ciarki, znów zazdrość i obawa, że nigdy nie będę umiał tak pisać. Posłuchajcie:
„Na niebie wystąpiły zacieki wątłego blasku, który kapie na moje powalone nostalgiczne „ja”. Antracytowa rzeka wibruje szpetem i sykiem. Dzień zaczyna rozkładać swój brudny kramik. Wypoczęci, gotowi stawić mu czoło ludzie ściągają do miasta. Londyn przybiera swój poranny nastrój: przeciąga się leniwie w błogiej jeszcze apatii”.
Parę razy rzucałem pisanie, jakby to był jakiś nałóg. Pierwszym razem po lekturze „Łuku Triumfalnego”, później po „Ptaśku”, ale najdłuższą przerwę miałem po „Murach Hebronu”. Albo to:
„Miasto zaczyna lśnić twardym światłem bladego świtu, który spada jak kosa z posępnego kurhanu chmur piętrzącego się na strupieszałym niebie”.
Czysta poezja prozy! Mięsista, posępna, przewrotnie zadumana, mrugająca jednym okiem, a drugim wypatrująca reakcji czytelnika. Żeby tak pisać, trzeba to poczuć, mieć żyły kipiące tętnem zawrotnych przeżyć, każdy por skóry wypełniony doświadczeniem, mięśnie wykute pracą i wygłodzony mózg. Postanawiam poczekać na presję Londynu. Mam nadzieję, że wkrótce ubarwi moją opowieść.
Dzień zaczyna się nieźle. Ahhhmed płaci, więc odwalamy resztę chałtury. Ray znów nie chce robić krawężnika. Hindus dostaje napadu gorączki roboczej i w te pędy wkopuje płyty w ziemię. Śmieje się szyderczo, powtarzając – da się? da się?! Wzruszam ramionami. Przynajmniej ma chwilę radochy z życia i świadomość, że do czegoś się nadaje.
Dzwoni Archie. Jest następna robota. Trzeci dzień, a mi już odpadają ręce! Cud miód z podwójnym lukrem.
Mam godzinę, żeby się przemieścić z ogrodu Ahhhmeda do ogrodu parę przecznic dalej.
Lecę ze sztychówką i grabkami w ręce, ale czuję, że nie wytrzymam bez żarła. Wstępuję na szybkiego chikenchipsa za 2 funty, którego pożeram brudnymi od królewskiej ziemi rękami. Taka moda. Nikt Ci nie da złamanego, plastikowego sztućca. Żeżryj i odejdź.
Archie z Magda już czekają. Ogród jest podobny do poprzedniego, tylko sakramencko zaniedbany. Wysokość i gęstość chwastów budzi moje najwyższe przerażenie. Trzeba je wyrżnąć do gołej ziemi, a potem zryć wszystko na głębokość pół sztycha. Ściągam koszulkę, pluję w dłonie i...dzieje się coś dziwnego. Na taras przed domem wychodzi cała rodzina gospodarzy. Wytrzeszczone oczy, siwiejąca broda i krzywe nogi starego Hindusa do złudzenia przypominają mi wujka z Bielska, tyle, że gość ma na głowie turban i trochę złota na szyi. Robi dziwaczne, wielkopańskie gesty dłonią, więc od razu nazywam go Maharadża. Matka, żona i córka wyglądają jak ruskie babuszki, różnią się wiekiem i stopniem zniszczenia twarzy. Cała rodzinka rozsiada się z gracją na fotelach i czeka aż zaczniemy pracę.
- Co jest grane? – pytam półgębkiem.
- Przyszli zobaczyć, jak biali ludzie dla nich pracują – mówi Magda.
- Taki resentyment postkolonialny – dodaje Archie – Przywykniesz.
Zerkam na taras. Cała rodzinka uśmiecha się życzliwie, tylko Maharadża posępnie spogląda spod turbana. Równoczesnie z kolejnym jego dworskim gestem, rozpoczynam operację odchwaszczania z absolutnym przekonaniem, że zostanę rasistą. Co oni tu będą sobie moim kosztem cyrk urządzać? Albo Bollywood na żywo?
Robię swoje. Nareszcie mogę się rozkręcić. Nikt mnie nie pogania ani nie stopuje. Pot zalewa mi oczy, ale mięśnie z wdzięcznością przyjmują błogosławieństwo wysiłku. Archie rusza z kosiarką, a Magda pieli grządki. Okazuje się, że Maharadża po wczorajszym meczu życzy sobie murawy jak na stadionie w Stambule – w równiutkie paski.
Po kwadransie kończę z chwastami. Ładuję zielsko do plastikowych worków, które znoszę pod ścianę domu. W pewnej chwili jeden z nich rozrywa się i cała zawartość wraca na angielską ziemię, której nie zdobył tak naprawdę ani Cezar, ani hiszpańska armada, ani austriacki malarz pokojowy – zdobyły ją dopiero hordy Ciapatych, Chinoli i Polaczków. Klnę, ile wzlezie, zbierając rozsypane zielsko. Nagle słyszę:
- What is mean: kurwa?
Rodzinka uśmiecha się, czekając na wyjaśnienia.
- Traditional, polish, etnic word – mówię i czuję, że dostaję napadu głupawki – Król Zyga Stary wziął za żonę Włoszkę. Widział portret, stwierdził ładna i zamówił ją na ślub. Szybko okazało się, że Bona Sforza to kawał lodu, marna intrygantka polityczna i kochanka do bani. Opuszczona, nie lubiana stała się kobietą na zakręcie, a że po włosku zakręt brzmi jak kurwa, no to jej dali taką ksywę. Archie, explejnij państwu...
Archie patrzy na mnie przerażony. Próbuje coś dukać, lecz ratuje go Maharadża, który klaska w dłonie, poganiając nas do roboty.
Dymamy dalej. Archie i Magda jako proffesionale biorą po 9 funtów za godzinę, ja, pospolity robol, kopię za 6. Pot wściekle atakuje, próbując napoić moje usta swoją octowatą kwintesencją. Podczas machania sztychówką wypijam dwa litry napoju za 39 p i wcale nie chce mi się do kibla. Wszystko wyparowuje, spływając najpierw po mnie. Chyba minąłem się z powołaniem. Łopata w moich rękach to narzędzie szatana. Wszyscy otwierają ze zdziwienia oczy, kiedy w ciągu dwóch godzin odwalam na cacy całkiem spory pas ziemi. Maharadża kiwa z uznaniem głową i zatrudnia mnie do zrobienia reszty ogrodu.
Na koniec hinduska landlordka proponuje nam coś do picia. Podobno nie wolno odmawiać, więc proszę o coś zimnego. Gdybym nie przyniósł swojej Limeade, Maharadża musiałby zatrudnić innego robola do zeskrobania mnie z trawnika, ale napój smakuje ciekawie – trochę jak rozpuszczone lody z dodatkiem ananasa.
Ledwo żyję do chwili, gdy Archie wręcza mi kasę. Nagle czuję, że chętnie pokopałbym tę ziemię do północy. Ot, pazerność emigranta. W końcu nie przyjechałem tutaj zwiedzać, odpoczywać ani poznawać zwyczaje mieszkańców.
Wracamy. Nasz wózek klekocze zabawnie, ale nikt nie zwraca na nas uwagi.
Fajny kraj. Im ktoś jest bardziej odjechany, dziwaczniej ubrany i ufryzowany, tym lepiej. U nas dostałby w łeb w ciemnej bramie, a tu paraduje, jakby był karnawał.
Pierwsze zrobione funty radośnie podzwaniają w mojej kieszeni.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

asher
jesteś dla mnie inspiracją!!poprostu płynie się z Tobą poprzez karty tej opowieści. analizujesz kazdy ruch, gest, myśl. wplatasz refleksje, ironizujesz, sentynemtalizujesz, sobie dokopujesz, porównując własną twórczość do wielkich prozaików. już nie wiem co jeszcze napisać! lecz ja ciebie ni dogoniat - chociażbym próbowała, jak mnie zachęcałeś do napisania czegoś dłuższego.

pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Świetny tekst.

Mnie też wkurzaja tacy goscie jak ten Jerry. Mają dużo kasy i pokazują to na kazdym kroku w maksymalnie demonstracyjny sposób.
NAjlepiej będzie jak troche odłozysz i zaprosisz jego. Gościowi opadnie szczęka jak zobaczy, że ktoś rozwala kasę bardziej niz on i pewnie sie uspokoi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...