Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

K.S.RUTKOWSKI

CHOROBA


Dla Violi Małeckiej - "Bielickiej", która chorowała na to samo.

Choroba objawiła się, gdy miałem osiemnascie lat. Stało się to zaraz po naszej przeprowadzce do odziedziczonego po wujku domu na wsi. Otoczonego zielenią, dużego, solidnego budynku, zbudowanego na przełomie wieków, który przez długie lata stał pusty i w którym dopiero wtedy, moi znudzeni miastem rodzice, zdecydowali się zamieszkać.

Dom był piętrowy, miał sześć pokoi i wielki mroczny, zagracony strych. I równie dużą, chłodną i wilgotną piwnicę, wygladającą jak pieczara. Zarówno zakurzony, pełen pajęczyn strych, jak i przepastna, stęchła piwnica, skrywały wiele pogrążonych w mroku tajemnic z przeszłości tego domu, jednak mając osiemnaście lat, byłem już za stary na ich odkrywanie. Z tego właśnie powodu trochę żałowałem, że moi rodzice zdecydowali się przeprowadzić do tego domu tak późno. Dziecięca ciekawość i żądza przygód, miałyby w nim sporo do roboty.

Zająłem jeden z pokoi na piętrze. Stała w nim stara, brzydka, toporna szafa i duże, rzeźbione łóżko z siennikiem wypchanym słomą. Szafy się pozbyłem, ale łóżko pozostało. Po wypróbowaniu okazało się bowiem bardzo wygodne, a prócz tego było najprawdziwszym antykiem.

Pierwsze objawy choroby nie wzbudziły jeszcze moich podejrzeń. Powtarzający się często sen, chociaż bardzo dziwny, nie od razu musi być symptomem choroby psychicznej. Jednak regularność z jaka go śniłem, zaczęła w końcu wzbudzać mój niepokój. Miałem zresztą ku temu powody. Choroba umysłowa w rodzinie mojego ojca nie była niczym niezwykłym, objawiała się między piętnastym, a dwudziestym rokiem życia i kilku moich krewnych doprowadziła nawet do samobójstwa. Obciążony więc takim dziedzictwem, bałem się, że mnie zaczyna dotykać to samo.

Scenerią tego powtarzającego się regularnie snu był mój pokój. Za każdym razem widziałem go spowitego mrokiem i wypełnionego tymi samymi sprzętami, które zajmowały go na jawie. Wyglądało to dokładnie tak, jakbym za każdym razem budził się w nocy i leżąc przyglądał się mu się z ciemności. Był tak bardzo realny. Nawet warunki panujące za śnionym oknem, zawsze wiernie odpowiadały warunkom panującym na dworze akurat w tę noc. Gdy więc w rzeczywistym świecie akurat padało, w sennym także deszcz uderzał o szyby. Jeśli wiał wiatr, we śnie również wiatr wył za oknami. A jeśli w jakiś letni, gorący wieczór zasypiałem przy otwartym oknie, również we śnie było ono otwarte na oścież.

Na początku śniłem ten sen raz na tydzień, ale z czasem zaczął nawiedzać mnie częściej, aż w końcu zacząłem śnić go co noc. Wtedy też przybył mu nowy element. Był nim stojący w kącie pokoju tajemniczy cień.

Wyglądał jak pogrążony w mroku barczysty, niezbyt wysoki mężczyzna. Nieruchomy, milczący. Martwy jak przedmiot, którym, jak czułem, jednak nie był. Wraz z pojawieniem się tego cienia, zacząłem również odczuwać we śnie lęk, który trwał nawet długo po przebudzeniu. Ciało pokrywała mi wtedy gęsia skórka, a ręce drżały , jakbym przed chwilą ujrzał coś przerażającego. Był to już więc symptom choroby, którego nie mogłem zlekceważyć.

Nie wtajemniczając bliskich w swoje problemy, znalazłem dobrego psychiatrę. Nawet jeśli wcale nie byłem chory, uznałem że lepiej jednak podmuchać na zimne. Moja opowieść o dziwnym, powtarzającym się każdej nocy śnie, wyraźnie go zainteresowała. Obiecał mi pomóc.

Rozpocząłem leczenie. Początkowo terapia przebiegała bez użycia medykamentów, polegała na długich i szczerych rozmowach, które miały doprowadzić mojego lekarza do źródeł choroby. Uznał bowiem, że przyczyna tego niepokojącego mnie snu, może tkwić w jakimś przeżyciu z przeszłości, nawet zgoła błahym i uważanym przeze mnie za nieistotne, które jednak mogło otworzyć w mojej psychice wrota do ciemności. Analizowaliśmy więc wnikliwie moją przeszłość, zatrzymując się często na chwilach, jak wydawało mi się, nieważnych dla mojego życia, które jednak psychiatra potrafił powiększyć do rangi wydarzeń dla niego przełomowych, uświadamiając mi ich ukryte sensy i wpływy jakie mogły mieć na moją podświadomość. Jednak ta metoda leczenia (chociaż w pewien sposób odzyskiwałem dzięki niej spokój ducha, przy okazji lepiej poznając swoje wnętrze) nie przynosiła poprawy. Śniony pokój w dalszym ciągu każdej nocy zastępował prawdziwy, a cień tajemniczego mężczyzny wciąż nie spuszczał ze mnie niewidocznych oczu. A nawet nastąpiło pewnego rodzaju pogorszenie. Jeśli kiedyś śniąc ten sen, potrafiłem przespać całą noc, to od kiedy zacząłem się leczyć, nocne lęki, które znacznie się nasiliły, budząc mnie kilkakrotnie w ciągu nocy, rozkładały mój sen na męczace raty.

Wyrażne pogorszenie nastąpiło jednak po kilku tygodniach. Pewnej nocy, ku mojemu przerażeniu, tajemnicza senna postać ożyła i opuściła swój kąt. Narastający strach zbudził mnie akurat w chwili, gdy owa czarna sylwetka zbliżyła się do mnie. I tamtej nocy straszliwie bojąc się tej konfrontacji, do rana nie zmrużyłem już oka.

Następnego wieczoru również bałem się zasnąć. Do póżna oglądałem telewizję, próbowałem czytać. Na samą myśl o śnie, zimny pot wstępował mi na czoło, a po plecach przebiegał dreszcz, tak jakby moja chora dusza wyczuwała czyhające na nią poza jawą niebezpieczeństwo. Jednak nad ranem powieki w końcu uległy zmęczeniu i wszedłem w kolejny etap mojej choroby.

Był najgorszym ze wszystkich. Cień mężczyzny bez twarzy odtąd przez kilkanaście nocy z rzędu zakłócał mój sen, od razu, gdy tylko w niego zapadałem, pojawiał się nad moim łóżkiem i próbował mnie z niego ściagnąć. Nie padały żadne słowa. Każdej nocy wyraźnie czułem tylko jego ręce na swoim ciele, które szarpały mną i potrząsały i którym moja senna postać opierała się jak tylko mogła. Nie czułem, ani nawet nie słyszałem jego oddechu. Była to niema, bezdźwięczna szamotanina. Zwykle budziłem się, gdy byłem już bliski wylądowania na podłodze. Oblany zimnym potem, dyszący ze zmęczenia, jakbym rzeczywiście przed chwilą toczył z kimś walkę. Na tym etapie mojej choroby, trudy nocy zaczęły być widoczne dla innych. Moje wiecznie podkrążone z niewyspania oczy, zaczęły wzbudzać niepokój w moich rodzicach. Nie domyślając się prawdziwego powodu mojego tragicznego wyglądu, zaczęli podejrzewać, że biorę narkotyki.

Psychiatra dał w końcu za wygraną. Bezfarmakologiczne próby wyleczenia mnie nie przynosiły żadnych efektów. Choroba postępowała dalej. Wykańczała mnie, coraz bardziej zbliżając mnie do jawnego obłędu. Musiałem więc zacząć przyjmować lekarstwa.

I właśnie to na moją chorobę okazało się najlepsze. Psychotropy przyniosły mi długo oczekiwaną ulgę. Faszerując się nimi przed snem, na całą noc zapadałem w całkowite, błogie nieistnienie. W myślową, kojącą pustkę. Chemiczne regularne zamraczanie mojego umysłu, okazało się dla niego wybawieniem.

Leki odstawiłem dopiero po dwóch latach, będąc na drugim roku studiów. Zgodnie z zaleceniem lekarza ograniczyłem je już od długiego czasu, aż w końcu odsunąłem je zupełnie. W pierwszy, prawdziwie naturalny od dawna sen zapadłem z ogromnymi obawami, mimo znajdowania się w akademiku, daleko od domu, spodziewając się znowu ujrzeć w nim swój pokój ... Jednak nie ujrzałem go już we śnie nigdy więcej.

Minęło siedem lat. Mam żonę, dwoje dzieci, własne mieszkanie. Wszystko układa mi się jak najlepiej. Jestem zdrowy, szczęśliwy ...

Kilka dni temu odwiedziła nas moja kuzynka ze strony matki. Przed laty często odwiedzała wiejski dom moich rodziców, a od kiedy podjąłem studia, przyjeżdżając tam zawsze zajmowała mój pokój. Po przygotowanej przez żonę pysznej kolacji i rozluźniającej lampce wina, prosząc żeby się tylko z niej nie naśmiewać i czasami nie uznać jej za jakąś wariatkę, opowiedziała nam o przedziwnym, powtarzającym się śnie, który miewała ilekroć zamieszkiwała w moim pokoju na piętrze. Śniła o tym właśnie pokoju, z męskim cieniem stojącym w kącie.

Opublikowano

Czy ostatnie zdanie nie powinno być w trzeciej osobie? Ja bym poza tym je usunął - niepotrzebne, a tylko odbiera końcówce trochę smaczku.

Całość dobra, intryguje. Styl niezbyt wyszukany, niemniej do formy się przyczepić nie mogę - biegły z Ciebie rzemieślnik. Świetny pomysł, choć wkleciłbym tu trochę dialogów. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że opowiadanie traci na takim suchym, sprawozdawcym ujęciu.

Ode mnie 6 i 7.

Opublikowano

wypchanym słomom = Krzyś, no...... słomą

pojawiając się nad moim łóżkiem i próbując mnie z niego ściągnąć = nie nie, pojawiając się nad moim łóżkiem próbował mnie z niego ściągnąć

całość utrzymana w stałej narracji a ostatnie zdanie to co? To chyba ta kuzynka miała wypowiedzieć owe słowa, czyli jakoś inaczej (chyba) trzeba by to zapisać.

interesujące opowiadanko, ale zakończenie lekko rozczarowuje. Nie tyle wyjście z choroby, bo to całkiem sprawne i pozytywne, ile ta kuzynka jakaś taka, na doczepkę, moim zdaniem.

Opublikowano

interesujące, wręcz hipnotycznie wciągające. Mimo, że nie zamierzałam przeczytać, pobieżnie tylko rzucając okiem, pochłonęło mnie bez reszty. I wciąż o tym myślę...
Ostatnie zdanie spoko.
pozdrowienia

Opublikowano

jay jay - juz nie powinno byc problemu z kodowaniem. aksja - sny to wazna częśc mojego zycia. ja naprawde wierze ze to w nich dotykamy nieznanego, przekramy metafizyczne granice. to wcale nie głupi pomysł , zeby poswiecac im wiecej uwagi.
,

Opublikowano

Przykro mi, ale tym razem nie byłem zachwycony. Pomysł jakby znany z licznych horrorów, ale nie o to chodzi. Niestety kuleje trochę narracja. Znalazłem ponadto kilka błędów, lub nienajszczęśliwszych (według mnie) sformułowań:
przełomie wieku –wieków
I równie dużą- zdanie od „I”- podpowiadam: Miał ponadto…
tego domu… do tego domu tak późno- może „doń”
starodawna- a nie wystarczy „stara”?
sennikiem –siennikiem
z jaka –z jaką
choroba psychiczna… zdarzała się bardzo często- a może jednak ostrożniej w rodzaju „nie była niczym niezwykłym”
warunki panujące za wyśnionym oknem- śnionym (wyśniony to to samo, co wymarzony, upragniony)
Nie wtajemniczając nikogo w swoje problemy – „nikogo” zamie na „bliskich”- kogoś jednak wtajemniczyłeś
mojego życia, które jednak mój psychiatra –mojego… mój
Wyśniony pokój- patrz wyżej
Ściagnąć – ściągnąć
Bezfarmakologiczne –neologizm, oddający jednak istotę rzeczy – mnie jednak niezbyt się podoba
sposoby wyleczenia – sposoby leczenia, bądź próby wyleczenia
Wykańczała mnie, coraz bardziej zbliżając się do jawnego obłędu.- choroba zbliżała się do obłędu, czy ty? Sprecyzuj

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...