Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Dla Ciebie, Nata...


Dalej sprawy potoczyły się gładko. Przyszło mi do głowy, że zamiast skakać, mogę spróbować z melancholii uczynić sposób na życie i nadać mu zatraconą wartość. To mógł być mój własny klucz do uporządkowania świata, określenia się względem niego, znalezienia w nim odpowiedniego miejsca dla siebie. Mogłem uczcić jej potęgę i stworzyć dla niej świątynię.
Uzyskawszy niezbitą pewność, że to właśnie chcę uczynić, usiadłem na krawędzi dachu. Już mi nie było tak pilno do umierania. Gdybym zawsze miał taką pewność osiągania rzeczy zamierzonych, melancholia pewnie nigdy by mnie nie dotknęła. Ale wówczas to wszystko nie mogłoby się wydarzyć.
Jeszcze tej samej nocy spotkałem się w wujkiem Fredem w owej knajpie. Spóźnił się, więc zamówiłem piwo i usiadłem w kącie sali, by móc się do woli rozglądać. Ogólne wrażenie było koszmarne. Ktoś z ponurej nory, jaką pierwotnie miał być ten pub, próbował na siłę uczynić przyjemną kawiarenkę. Nad otoczonym barowymi stołkami kontuarem dobudowano dziwną arkadę w kolorze whisky, zaś u jej wieńczenia przymocowano kierownicę rajdowego samochodu. Ściany – na szczęście pozostawione w pierwotnym stanie - oblepione były zdjęciami starych i nowych modeli aut. Zamiast krzeseł przy stolikach umocowano na specjalnych podstawach samochodowe siedzenia, posadzkę pokrywała obleśna, zielona wykładzina. Za barem już było bardziej tradycyjnie. Przeszklone półki stwarzały iluzję większej przestrzeni, przez co wydawało się, iż butelek z trunkami jest o wiele więcej, niż w rzeczywistości. Tyle pamiętam z tamtego wyglądu. Nie zrobił na mnie dobrego wrażenia, podobnie jak nie robił wrażenia na gościach, których siedziało może trzech.
Wujek Fred nie nadchodził, toteż z wahaniem podszedłem do barmana. Wyglądał nijako. Nie potrafiłbym go opisać. Wiem, że zapytałem o wujka, na co ten wybałuszył na mnie oczy i wzruszył ramionami. Potem go już nie widziałem. Zniknął z horyzontu i przepadł jak kamień. A ja wziąłem się za przeobrażanie knajpy w Cafe Melancholia w poczuciu niesamowitej łatwości osiągania rzeczy zamierzonych. Wujek bardzo mi w początkowej fazie pomógł, mimo że zgodziłem się bawić w to tylko na okres próbny. I tak zostało.
Zatem jestem barmanem. Kiedy nie polewam i nie słucham ludzi, rozmyślam nad istotą świata, sensem bytu, filozofią życia, potęgą śmierci. Ciekawsze rzeczy zapisuję w wielkim zeszycie, który trzymam pod ladą. Może kiedyś powstanie moje Sto lat samotności albo moje Wspomnienia z domu umarłych. Nie czuję się pisarzem, nie czuję się twórcą w ogóle, ale jakiś nieznany impuls popycha mnie do uwieczniania myśli.
Zazwyczaj knajpy to miejsca spotkań towarzyskich, często jedyne piastunki społecznych interakcji. To świątynie rozrywki, świętowania, zapomnienia. Cafe Melancholia jest natomiast miejscem oczyszczania się i cierpienia. Ludzie nie potrafiący w samotności znosić tego, co zgotował los, zachodzą tu i już zostają. Tworzymy grupę samotników współistniejących tylko w obrębie tego miejsca i nawzajem afektujemy się naszą dolą. Tak się jakoś złożyło, że każdy z nas jest potencjalnym samobójcą, żyjącym na krawędzi, bez pewności jutra, bez ochoty na przyszłość. Uważam to za wielki sukces, że mam tu takich a nie innych ludzi. To dla nich powstała Melancholia. Bez nich byłaby pustą norą na węgiel lub ziemniaki.
Siedzimy razem, a sala tonie w niepokojącym półmroku, rozrzedzanym jedynie przez płonące gdzieniegdzie świeczki. Tylko przy barze jest nieco jaśniej, by ćmy mogły łatwiej do niego trafić. Żelazne stoliki i krzesła są czarne, posadzka ciemnoszara. Na jednej ze ścian wisi wielka reprodukcja dürerowskiej Melancholii – niekwestionowany symbol knajpy i moja wielka duma. To mroczna, wiodąca nocne życie skrzydlata kobieta. Siedzi w pozycji Hioba z romańskich kapiteli, z mocno zaciśniętą lewą pięścią, którą podpiera w zadumie głowę. Zamiast kądzieli i wrzeciona trzyma księgę i cyrkiel. Uosabia wszelkiej maści myślicieli i artystów obdarzonych melancholijną naturą. Pasuje tu jak ulał. Pozostałe ściany zdobią zdjęcia kobiet, w których nieszczęśliwie kochali się bywalcy Melancholii oraz obrazy, grafiki i wiersze ich autorstwa.
Nad barem, na specjalnej półce stoi duży telewizor podłączony do magnetowidu, schowanego pod ladą. Puszczam na nim czasem filmy, opery czy spektakle teatralne. Mam wielką kolekcję dzieł poświęconych cierpieniu, samotności, beznadziei.
Ale dość już o tym. Nadchodzi ktoś nowy. Średniego wzrostu mężczyzna w płaszczu narzuconym niedbale na elegancki garnitur. Od razu rzuca mi się w oczy dokładnie wyprasowana koszula i perfekcyjnie zawiązany krawat. Biznesmen? Prawnik? Ekonomista? Wygląda bardzo efektownie, lecz to jedynie szata. Z twarzy bije mu ponura bezsilność, w oczach czai się z trudem skrywana desperacja. Rozgląda się za wolnym stolikiem i z wahaniem podchodzi do baru.
- Dobry wieczór – mówi, a ja dostrzegam, że ma spocone skronie i tłuste włosy – Mogę dostać kawy?
- Pewnie.
Z bliska wygląda jeszcze gorzej. Zmęczoną twarz pokrywają blizny po urazach, jakich doznał w przeszłości. Miał kilkakrotnie złamany nos i rozcięte wargi. Szrama na brodzie też swoje mówi. Jak wszyscy tutaj, początkowo jest zdezorientowany, zagubiony, wyciszony. Może za jakiś czas dołączy do ogólnego gwaru rozmów, a może usiądzie samotnie i nakreśli parę słów na serwetce. Nie wiem który to już. Przecież ich nie liczę. Przychodzą, odchodzą. Twarze. Mnóstwo twarzy. I słów. Ściany są aż ciężkie od ich nadmiaru.
- Jak pan tu trafił? – zadaję obowiązkowe pytanie.
Patrzy na mnie błędnym wzrokiem. Treść pytania dociera do niego dopiero po dłuższej chwili. Uśmiecha się blado.
- Nie mogłem spać. Szedłem długą, ciemną ulicą, no i zobaczyłem szyld. Od razu mi się spodobał. Poza tym, to chyba jedyna knajpa na tej ulicy. Przepraszam za swoje zachowanie. Jestem trochę rozkojarzony, bo obudziłem się, choć nie chciałem się budzić. To bardzo dziwne uczucie.
Zapach kawy najwyraźniej dobrze mu robi, oczy zaczynają lekko błyszczeć, wargi stają się wilgotne. Z przyjemnością topi usta w filiżance i kiwa z uznaniem głową.
- Może coś mocniejszego?
- Wie pan, jestem alkoholikiem. Nieustannie trzeźwiejącym i nie trzeźwiejącym nigdy. Właściwie, zgodnie z logiką nałogu, powinienem się napić, ale wcale nie mam ochoty.
Kiwam ze zrozumieniem głową. Wydaje mi się, że wiem co czuje. Tyle razy w przeszłości zdarzało mi się uciekać w niebyt uwolnionych endorfin. Ilekroć spotkało mnie coś niedobrego, moje myśli nieuchronnie zmierzały w kierunku kieliszka lub kufla, a kiedy to nie pomagało – ku rzeczom bardziej ostatecznym. I teraz, gdy chcę mu o tym opowiedzieć, okazuje się, że wcale tego nie pamiętam. Moje wspomnienia są blade, kształty w nich majaczą, ale nie dają się sprecyzować, ubrać w słowa. Dlatego milczę, uśmiechając się głupio, a w głębi duszy czuję narastającą złość. Mój gość za to przygląda mi się spokojnie i popija świeżą kawę.
- Lubi pan tę pracę? – zagaduje.
Przełykam panicznie ślinę i rozglądam się, szukając ratunku. Nie wiem co odpowiedzieć. Uświadamiam sobie, że nikt od dawna o nic mnie nie pytał.

Opublikowano

Już miałam iść spać, jak sobie przypomniałam, że mi tu smaczny kąsek zostawiłeś :)
Teraz wchodzę i co? Rzeczywiście dla mnie! Dzięki wielkie :*
już czytam..

Średniego wzrostu mężczyzna płaszczu = w

zadałję obowiązkowe pytanie = :) chyba jednak ję

........

pycha!
będzie więcej części?
czytało się świetnie, opisy masz naprawdę niezłe i cieszę się, że wpadł klient :)
swoją drogą dobry pomysł z taką knajpką... naprawdę dobry.

Opublikowano

Przeczytałem część pierwszą i drugą.
Podoba mi się Cafe Melancholia. Pisze Pan bardzo zgrabnie - też zgrabnie się to czyta, bez zgrzytów. W pierwszej części podobał mi się motyw dachu - wieżowca bodajże? - i telefonu w ostatniej chwili. Niby wygląda to naiwnie... Ale jeśli taka ma być naiwność, to ja chce być naiwny.
Ogólnie wrażenia szczerze pozytywne.
Będę czekać na następne części.
Pozdrawiam serdecznie, Jędrzej

Opublikowano

Dziękuję za odwiedziny. Prawdę mówiąc, po raz pierwszy odkąd tutaj działam, nie mam ciągu dalszego, a jedynie strzepy notatek. Ale dzięki Wam ostro się wezmę :) Mam w końcu jeszcze 3 doby...

Opublikowano

Nie nadużywaj, Basiu, Mistrza już mamy, tylko mało go jakoś. Ja chcę pozostać pismakiem-nieborakiem i bardzo się będę starał nadązyć. Chciałbym w tym 10-leciu skończyć 6 powieści i 4 zbiory opowiadań... :)))) Z pomocą Forumowiczów oczywiście.

Opublikowano

Poprzedni fragment tekstu - bardzo dobry! Szkoda tylko, że nie rozwinąłeś bardziej motywu ze zmarłym wujkiem, więcej tajemnic, niedopowiedzenia, to mógłby byc fajny leitmotiw opowiadania. Ale to przecież twój tekst:)
Drugi fragment - też dobry, za długa mi się wydawała pierwsza jego część, taka nazbyt opisowa. Fajniej by było, gdyby to, jacy są klienci baru bardziej wynikało ze zdarzeń, z akcji, nie z opisów. Bo potem teskt sprawia wrażenie takiego "podzielonego" na dwie części: refleksyjno-opisową, i normalną akcję.
Poza tym to, w jaki sposób bohater przejął knajpę wydaje mi się zrobione po łebkach: barman po prostu zniknął i bohater zabrał sie do roboty. A wujek Fred? Przecież podobno mu pomagał? Jak? A sprawa spadkowa itp? Wiem, że to opowiadanie w pewnym sensie nadealistyczne, ale trochę takich realistycznych szczegółów całość uwiarygodni.
Test ma jednak klimat i to jest najważniejsze. Jak sam mówisz, jest to na razie coś w rodzaju szkicu, więc możesz nad tym jeszcze popracować:) Powodzenia, bo warto.
Pozdrawiam i gratuluję 2 miejsca w konkursie! (pozbawiona netu dopiero teraz ujrzałam wyniki).
Poza tym szkoda, że taka knajpka nie istnieje...

Opublikowano

Dzięks, Paniom za przeczytanie i analizę. Wampirko, muszisz mi zaufać, że ta zarysowość to celowy zabieg. Pogadamy po ukończeniu, dobrze? Wtedy się okaże, czy trzeba poprawiać.
Po prostu chcę bardzo odrealnionego świata, a nie jest łatwo to zrobić. Mało, będę go chciał odrealnić jeszcze bardziej. Figura wujka Freda chyba Cię jeszcze zaskoczy :)))

Opublikowano

No!

A ciutkę się bałem, że skończy się happy endem :) Ale finałowa sentencja i strzępki informacji, których udzieliłeś w wywiadzie powyżej sprawły, iż bardzo czekam. Hmmm... Wujek Fred? Nie pamiętam, żeby któryś z Serafinów nosił takie imię... A może sam On? ech.. czekania mi trzeba na rozwinięcie :D

Pozdrawiam
Wuren

Opublikowano

Wszystkich Czytelników tego tworu przepraszam. Mam dużo do dopisania na temat ciągu dalszego, ale do dziś nie znalazłem łączenia. Dlatego nie wrzucam ciągu dalszego. Nie chcę powtórek z Sezonu, gdy wrzucałem na chybił trafil i tak naprawdę nikt nie wiedział o co chodzi. Już niedługo... obiecuję...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
    • @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
    • @sisy89   bardzo mi się podoba :)))
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...