Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Duchota w pomieszczeniu aż zapierała dech. Okna pootwierane, a mimo to nie było czym oddychać. W oddali majaczyły oświetlone, jak jakaś wieża startowa Bajkonuru, biurowce Elany. Kilka komputerów w szeregu na długim blacie puszczało czerwone oczka do siedzącego w rozklekotanym fotelu informatyka. Wydawało się, że Radek - bo takie imię widniało na wiszącej na szyi karcie magnetycznej - śpi, było to jednak złudzenie, gdyż co jakiś czas stukał od niechcenia w klawiaturę jednego z pecetów. Widać było, że to zajęcie bardzo go nudzi. Rozciągnięty sweter cały był w okruszkach po chrupkach. Dżinsy dawno nie wpadły z odwiedzinami do pralki, a długie włosy domagały się interwencji fryzjera.

Na ekranie wciąż przesuwał się jakiś niebieski pasek. Co jakiś czas coś przeraźliwie piszczało. W całym biurze poza chłopakiem nie było nikogo, co potęgowało jeszcze bardziej atmosferę wszechobecnego lenistwa. Obok klawiatury stało kilka kubków z resztkami kawy w różnym stadium rozkładu. Popielniczka zapełniła się już dawno temu; niedopałki piętrzyły się wokół niej, tworząc coś na kształt rzeźby z “Bliskich spotkań trzeciego stopnia”.

Radek otworzył “Moje dokumenty”, przewinął długaśną listę i znalazł katalog “grafomania”. Dwa kliknięcia myszką, potem prawym klawiszem “Nowy dokument tekstowy”. Pojawiło się okienko Notatnika. Bez chwili zwłoki zaczął przelewać na dysk swoje myśli.

siedzę i gapię się w monitor - robi się archiwum - a ja wlepiam wzrok w literki biegające po ekranie jak jakiś kretyn - jestem elektrycznym pastuchem pilnującym, żeby się bajty nie porozbiegały - jakie odpowiedzialne zajęcie - cały czas odpowiadam “Tak, na wszystkie”

zmierzcha? Nie, zdawało mi się, to tylko wygaszacz duszy się włączył

już zrobiłem dziurę w enterze, czas na lewy klawisz myszy, niech ma choć namiastkę sera

regularnie co siedem sekund pika mi router o konflikcie w sieci - nie wiem, czy zbrojnym, nie zaglądałem, boję się konsolę otworzyć - może mu przejdzie - mam jeszcze ze sobą upsarin, nie wiem, komu zaaplikować - jemu, czy sobie na ból głowy - jeszcze jakieś piętnaście papierosów i można będzie iść na autobus - coś się we mnie przelewa, krew, czy kropla, która przepełnia?

jestem panem mikroświata - jeden mój ruch a przestanie płynąć posoka danych osobowych - mięso na plastikowych kościach pamięci umrze - stalowe serca dysków przestaną wirować -ja - powiedzą - veni destructor - i w następnym geście wspaniałomyślności mogę ożywić wszystko - i nikt nie będzie miał pretensji - nie będzie się do mnie modlić sztuczna inteligencja z wdzięczności za elektronową krew

a może napiszę ci dedykację do książki - tylko dwa słowa - te dwa słowa, których brak boli, jak nieistnienie ogrodu Luizy, a myśl o ich powiedzeniu spłaszcza wszystkie perspektywy - jak je powiedzieć, napisać, żeby zatkać tę dziurę białej płaszczyzny na pierwszej kartce

napływają jak szalone - transfer w palcach zbyt wolny - gubię większość danych po drodze na interfejsach nerwów - jak zlepić te litery - obrazy głosek - żeby znów nie wyszedł bezsensowny zapis EKG - litery pulsują czarno - nabrzmiewają i pękają - jedna po drugiej, najpierw k potem się pomieszało i wyszła C - za nią inne - wszystkie naraz - między jednym zaciągnięciem się a drugim - i zamiast czegoś świętego znów powstała szara góra znaczków - rozmyła się i spłaszczyła - już nie taka wzniosła, nie ma w niej nic z gotyku ani balkonu julii - jak skompresowany sen idioty


może jeszcze raz - to jak DNA - kolejność ważna, forma i zakręcenie - ważna treść przekazu - k jak Kosmos, universum wypełnione jednym uczuciem, wirująca lewoskrętnie galaktyka - o jak olśnienie objawienie onieśmielenie wszystko naraz - c jak całować ul, już to widzę usta pełne jadu czy miodu ciekawe też na c, c jak ciekawość - h jak krzesło, gdy siadasz, podwijając jedną nogę, a wtedy biodra ci się wyginają, tworząc niedoścignioną lemniskatę - a jak albatros watersa, wiszący nieruchomo nad labiryntem koralowych raf - m jak marzenie o poznaniu warunków brzegowych, jak myśl, że można być szybszym od światła, jak milczenie, gdy w samotności kapie niedokręcony kran - c jak cyferki, które zjadają nas żywcem, wyżerają nam rozumy, zapychając dziury zerojedynkowymi namiastkami szczęścia - i jak ignorancja debila wmawiającego, że jego twórczość jest wielka - ę jak ? no to chyba telomer, odpadł przy próbie replikacji przekazu - nic z tego nie będzie

może inaczej - może nie co, a jak? - jak?

jak kawę o świcie, gdy masz jeszcze przymknięte powieki
jak Twoje włosy, które przeoczyły, że już dzień i w nieładzie śpią na poduszce
jak zapach porannych pieszczot, który skrzętnie zabierasz przy rozstaniu
jak godzinę, gdy mijam białą tablicę z czarnymi domkami
jak pusty bak, gdy dojeżdżam do domu
jak chwilę, gdy naciskasz “OK” na swojej komórce, a na ekranie jest mój numer
jak c.n.d. pod Wielkim Twierdzeniem Fermata
jak to jak?
jak nothing like the sun


Zamarł, wyrwany z transu, z rękoma uniesionymi nad klawiaturą. Mijały sekundy. Wreszcie wskazał myszką na znak x w prawym, górnym rogu. Komputer uprzejmie spytał “Tekst w pliku C:\Moje Dokumenty\grafomania\Bez nazwy.txt się zmienił. Czy chcesz zapisać zmiany?” Znów nieskończenie długi namysł. Nacisnął właściwy guzik.

Inowrocław, 2003

Opublikowano

Ciekawa, trochę zaskakująca cyberliryka. Spodobało mi się. Ale nie spodobało mi się to, że Radek miał, iść "na autobus". Mam także zastrzeżeniedo zwrotu "veni destructor" (przybądź niszczycielu?)- chyba należałoby nieco zmienić konstrukcję tego zdania?

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Veni destructor - zmieniłem kontekst - mam nadzieję, że lepiej. W oryginale było nieskładnie ze względu na chęć podkreślenia, że Radek nie jest zbyt biegły w łacinie i nie za bardzo wie, w którym kościele dzwoni, a chce - w ramach podbudowywania ego - dowartościować się znajomoscią sentencji, ale pewnie nie wyszło ;)

"na autobus" - zostaje, kolokwializm, częsty błąd, a Radek nie jest purystą językowym, a jedynie informatykiem - a im, jak powszechnie wiadomo - niezbyt zależy na czystości języka. ;) (autoironia? To mi nie zależy? hmm... hehe)

Cieszę się, jeśli zaciekawiło. :)

Pozdrawiam
Wuren
Opublikowano

c jak ciekawe opowiadanie :)
na wstępnie, przy opisie Radka i jego okolicy uśmiałam się szczerze :) potem jego przemyślenia od błahych, przez badziej interesujące, po nagłe kocham cię, do nothing like the sun. Śliczne zakończenie, lubię takie końcowe zawieszenie, bo dopowiadanie wszystkiego do ostatniej literki bywa nużące.

a czego się uczepię?

na wiszącej na szyi = na na na na hej!

to tyle :)

Opublikowano

Rewelka! Cyberpoetyczna proza czy cuś jakby :) Ostatnio ciągle słyszę, że teraz pisze się dla wybranych, co potrafią zrozumieć, a reszta niech se słownik kupi albo sio na informatykę. No coś w tym jest. Ale będzie zakręcony ten Twój zbiór, jak już wyjdzie. Ja się piszę, jakby co... A co do Freneya, to jednak obrzydliwy plagiat, zwany również kolokwialnie zapożyczeniem! :)))

Opublikowano

To się nie nazywa plagiat tylko intertekstualność :P

Doktorze, cóż ja mam powiedzieć mądrego; poskładałeś ciekawą rzecz z kawałków, które gdzieś już były - divide et impera tym razem przed ekranem admina ;) nie powaliły mnie skojarzenia Radka, ale wnioskując z Twojej uwagi o ironii wobec Radosława ;) - nie popełniłem w ten sposób ciężkiego grzechu.

Nie wiem jak wyglądała sprawa veni destructor w pierwszej wersji, w tej chwili nie budzi żadnych zastrzeżeń. Koniec rzeczywiście zawieszony, poczułem się podrażniony w swej czytelniczości ;)

Sprawne i fajne.

Czołem :D

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...