Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano



Na szczęście mój pobyt na kolonii trwał tylko dwa tygodnie. Jechało mi się nad morze bardzo ciężko. Podsłuchałem przypadkiem rozmowę mamy z Babi, że przynajmniej na 2 tygodnie kłopot z głowy. Nigdy nie myślałem o sobie jako o kłopocie. Przecież to ja, Jacuś, ukochany jedynak, za którym wszyscy przepadają od kołyski. Aż tu bęc. Przez całe 17 godzin jazdy zatłoczonym pociągiem obrażałem się na mamę za potraktowanie mnie w ten sposób. Już raz mi podpadła rok temu, kiedy wysłała mnie do sanatorium w Rabce i prawie wcale nie przyjeżdżała w odwiedziny. Te nędzne dwa razy to było dla mnie stanowczo za mało. Pokłóciłem się z pielęgniarką o bolesne kłucie w dupę, z kucharką o wstrętną zupę owocową na ciepło i jakąś doktorką o to, że basen do leczniczych kąpieli jest za płytki i nie nadaje się do pływania. Już po tygodniu miałem gotowy plan ucieczki, ale postanowiłem dać mamie ostatnią szansę. Wysłałem do niej kartkę, że już mam kumpla, z którym zwiejemy i stanie się to lada dzień, jeśli natychmiast nie przyjedzie i mnie stamtąd nie zabierze. Owszem, przyjechała, ale nie po to, żeby mnie zabrać. Udobruchała mnie kieszonkowym i super książkami oraz komiksami, których przytachała kilkanaście. Umówiliśmy się, że ten tydzień jeszcze wytrzymam, a jak będę grzeczny, to w domu będzie czekał na mnie magnetofon. Wobec takiej perswazji ustąpiłem od razu. Tak bardzo chciałem mieć sprzęt do słuchania muzyki, że wytrzymałbym gorsze tortury, niż kłucie w dupę, zupa owocowa i płytki basen.
Ale z tym kłopotem to przesadziła. Przez bite 17 godzin nie zamieniłem z nikim jednego słowa, choć sporo fajnych chłopaków jechało na kolonię, ciesząc się, że pogoda dobra, woda ciepła i święty spokój od rodziców. Kiedy zajechaliśmy na miejsce i zobaczyłem pierwszy raz w życiu morze, moje nerwy na mamę, zmieniły się w coś w rodzaju wdzięczności. Rozpakowaliśmy się prędko i wychowawca zarządził wizytę na plaży. Rany, to był widok! Szliśmy boso przez las po piaszczystej ścieżce i nagle, spomiędzy drzew, wyłonił się nieskończony błękit wody. Nigdy niczego takiego nie widziałem – to znaczy widziałem jako brzdąc, ale ni w ząb nie pamiętałem. Pierwszy rzuciłem się biegiem w dół skarpy i dopadłem przybijających do brzegu fal. Były ciepłe i słone. Walnąłem się w ubraniu na mokry piasek i machając ramionami nakreśliłem figurę orła z rozpostartymi skrzydłami. Cała banda wparowała do wody, pluskając się i rycząc ze śmiechu. Przypomniały mi się zdjęcia, które Stary zrobił lata temu, podczas rodzinnego wypadu do Jastrzębiej Góry. Ciągle na nich płaczę ze strachu przed ogromem morza, a on uparcie wysyła mnie w pontonie na spotkanie fal. Strasznie to dziwne, że bałem się wody. Teraz zdało mi się to zwykłą fanaberią mojego charakteru, oporem wobec narzuconego. Przecież parę lat później pojechaliśmy nad Sołę do Kęt i Stary wrzucił mnie prosto w prąd rzeki. W pierwszej chwili pomyślałem, że oszalał i chce mnie utopić u progu życia, ale prąd mnie porwał i musiałem ostro pracować kończynami. Nagle okazało się, że bez problemu utrzymuję się na powierzchni i odpowiednie balansowanie ciałem wystarcza, by nie utonąć. Regularną żabką dopłynąłem do filarów mostu. Uśmiechnięty Stary czekał w miejscu, gdzie bystry nurt rzeki przechodził w leniwe rozlewisko.
- Umiesz pływać, synku! – stwierdził tylko i poszliśmy do pobliskiego baru „Kaskada” na piwo i oranżadę.
Rzecz jasna, Stary pił piwo, mnie została oranżada i korek jajeczny jako obowiązkowa przekąska. Po piątym zjedzonym przeze mnie korku Stary już trochę bełkotał, ale ignorowałem go. Zauważyłem przy okazji, że bywam jego nieodrodnym synem, jeżeli w czymś się sprawdzam. Dobre wyniki w szkole, umiejętność posługiwania się podstawowym angielskim, znajomość trudnych słów, wyniki w sporcie przynosiły mi same pochwały. Dla niego liczyła się wyłącznie rywalizacja i zwyciężanie. Dlatego nie cierpiał moich kumpli. Widział w nich szarą, bezimienną masę chłopsko-robotniczą, nie zdolną do niczego poza żarciem, sraniem i spaniem.
- Masz za kumpli samych debili – wściekał się kiedyś, doprowadzając mnie do szału.
Nigdy nie myślałem o nich w ten sposób. Fakt, prawie każdy lądował w Hilfie (szkole specjalnej), ale mnie to nie przeszkadzało. Nasze wyniki w szkole nie miały nic do rzeczy podczas życia na ulicy, w którym liczył się charakter, honor, poczucie humoru, czy siła fizyczna. Nie potrzebowałem ich inteligencji, tylko towarzystwa. Tomek świetnie grał w piłkę, Adi i Tyki chętnie przystawali na moje zwariowane pomysły i spędzali ze mną czas, a z Kolombem często chodziłem do kina.
- Nie możesz sobie poszukać normalnych kolegów? – dodała mama – Takich, od których możesz się czegoś nauczyć?
Poczułem, że dwoje dorosłych na jednego dzieciaka, to stanowczo za dużo i wkurzyłem się nie na żarty. O ile wiecznie nie mogli się pogodzić ze sobą, to, kiedy chodziło o mnie, zwierali szyki, stawiając mnie na przegranej pozycji. Miałem sposoby na jedno lub drugie, lecz gdy działali razem, byłem bez szans.
Teraz, nad morzem, poczułem niesamowitą dumę, że umiem pokonać nadciągające fale i mogę płynąć bez końca. Minąłem czerwoną boję i spróbowałem kraula. Nigdy nie wychodził mi zbyt płynnie, ale prułem wodę, niczym jakiś statek. Prułbym ją tak bez końca, gdyby czyjaś włochata łapa nie złapała mnie za kark i brutalnie nie zaciągnęła na brzeg. Zachłyśnięty słoną wodą, ujrzałem przekrwione oczy wychowawcy, który coś wrzeszczał, że wypływać za boję nie wolno, bo to pewna śmierć. Wytarmosił mnie po piasku i zostawił w spokoju. W sumie byłem mu wdzięczny, że odpuścił ciąganie za uszy. Polubiłem go za to. On też mnie zapamiętał i przez cały czas byliśmy dla siebie mili. Tak jak mój Stary, cenił sprawność, a ja byłem zawsze pierwszy do porannych ćwiczeń na ścieżce zdrowia, wycieczek na plażę i zawodów sportowych. Był to jeden z niewielu przypadków, kiedy miałem dobre stosunki z pedagogiem płci męskiej. Takie same miałem jeszcze tylko z księdzem od katechezy i czasami ze swoim Starym. Z resztą darliśmy koty, bo nie chciałem dać się im podporządkować lub zwyczajnie ich nie lubiłem. Z kobietami było o niebo lepiej, bo mój zestaw niewinnych min, uśmiechów i mądrych słów działał na nie rozbrajająco.
W sumie byłem z tej kolonii bardzo zadowolony. Znalazłem chwilowych kolegów i świetnie się bawiłem. Mama dodatkowo podkreślała zbawienne działanie jodu, którego nie wiedzieć czemu potrzebowałem i cieszyła się z dyplomów za slalom z piłką, bieg przełajowy oraz rzucanie do kosza. Ale i tak najbardziej liczyło się dla mnie to, że mogłem wrócić do kumpli z ulicy.

Opublikowano

Dobrze się czytało i szkoda, że takie krótkie. Kęty, moje rodzinne strony, od razu mi się przypomniało jak jako dzeciak kąpałam się w Sole:)
Tylko jedno... "wytrzymałbym gorsze tortury, niż kłucie w dupę, zupa owocowa" chyba zupę.

Pozdrawiam,
Marion

Opublikowano

Witam! Sądzę, ze ten uciekający wątek to "odcinkowość" tego, co wklejasz tutaj… bo jest to jednak pewna ciągłość i sztuczne ucięcie (ze względu na długość tekstu) daje takie wrażenie.
Czytam również jednym tchem – opowieść bardzo dynamiczna, pomimo niewielu dialogów. Podobają mi się te „wycieczki w bok”, odbicia od głównego wątku (w tym fragmencie kolonia) – nie przeciągasz ich w nieskończoność, a obrysowują one grubą kreską portret bohatera i jego środowisko. Pozdrawiam Arena

Opublikowano

raczej nie Areno, mi chodzi o zgubienie wątku w takim sensie, że jest bardzo duża nagonka na tę złość, kiedy to mały słyszy, że jest kłopotem. Ten wątek jest wypiętrzony, a potem ginie (tonie :)). Albo zbyt silne jest jego wprowadzenie (ukazanie emocji chłopca, jego zagniewanie w pociągu), albo za szybkie zakończenie tematu (brak pociągnięcia go, ucięcie nagłe i pozostawione samemu sobie). Autor daje początkowo odczuć czytelnikowi, że ta obraza będzie czymś ważnym, pewnym pionem rozdziału, tymczasem wątek umiera na zawał chyba, bo w zakończeniu o nim ani słowa.
Pewnie, że samo dzielenie na części może powodować takie niedokończenia, no ale chyba powinno się epizod rozpoczęty dokończyć w serwowanej cząstce?
Także osobiście czuję zachwianie w kompozycji tego fragmentu.

a owe dygresje, masz rację, świetnie wcięte, wyważone, kreślą bohatera, aż miło :)

Opublikowano

Zaszło małe nieporozumienie :)

Wątek kłopotu jest marginalny i potraktowany jako dowcip. Może zbyt dużo go...
W końcu po to rodzice wysyłają dzieci na kolonie,
żeby od nich odpocząć.
Urażony dzieciak zapomina o tym natychmiast,gdy widzi morze
i świetnie się bawi. Ot i wszystko...

Zupa owocowa jako tortura. W mianowniku też jest moim zdaniem dobrze.

Co lepiej brzmi?

Gorsze tortury niż zupa owocowa.

Gorsze tortury niż zupę owocową.

Opublikowano

oj się cytowaną zupą dałam zasugerować.....łue pewnie że zupa, przepraszam za mieszanie

mówisz, że kłopot marginalny i dziecko szybko o nim zapomniało widząc morze? wytłumaczenie ładne, hmmm, może kupię, pomyślę

Opublikowano

I tu właśnie jest problem zbyt małych fragmentów.
Obiecuję w miarę szybką poprawę.
Nie wiem,jak to powiedzieć, ale to dzieciak inny niż większość. Ten kłopot go nie uraził
- chciałem przez to dać tylko sygnał o jego egoiźmie (nie cierpieniu, czy czymś takim - to powieść o innych sprawach) i poczuciu wyższości, co się wkrótce zmieni w demoralizację, na skutek rozkładu rodziny i tego, że wychowuje się właściwie na ulicy.
Będę wrzucał większe partie, może to coś pomoże.... Miłej nocki, Nata.

Opublikowano

No dla mnie - wreszcie ciąg dalszy :)

Jak zwykle smakowicie mi się tę Twoją nostalgiczną wyprawę w czasie czytało..
A fragment o kłuciu - w kontekście całości jest właściwie dobrany; źle może brzmieć, gdy ktoś czyta część trzecią jako samodzielny utwór :)

Pozdrawiam bardzo.
Wuren

Opublikowano

Oj, Leszek. To poczekasz. Podstawiony dopiero pojechal do drukarni... Pod koniec tygodnia będzie wysyłka :) Ale dzięki za umocnienie w niedoli (wszystkim dzięki), bo pisanie o gówniarzach to jednak okropna męka.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...