Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Tak mi się w życiu ułożyło, że mam urodziny, a zaraz potem Mikołaja i na resztę roku zostają mi już tylko imieniny. Dlatego wszyscy starają się, żebym miał jak największą radość i dostaję prezentów co niemiara. Tym razem jest to wielki tom „Winnetou” w twardej okładce, super sanki oraz fura słodyczy i owoców. Skoro są banany, pomarańcze i mandarynki, to znaczy, że niebawem przyjdą święta. To jedyny czas, kiedy są dostępne, więc przez połowę grudnia zażeram się nimi do woli.
Święta to zarąbista sprawa. Żadnej szkoły, żadnych obowiązków ani trosk. Na kolację wigilijną albo chodzimy do cioci Izy, albo ona z wujkiem Piotrem przychodzą do nas. W tym roku padło na nas, więc mama dwoi się i troi, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik. Tylko te pierogi z grzybami nigdy jej nie wychodzą. Wypróbowała już chyba z tysiąc przepisów i nadal rozpadają się lub zbijają w masę podczas gotowania. Od dwóch dni karpie pływają w wannie, więc o umyciu się można zapomnieć. Mnie to pasuje, bo wodę to ja lubię, ale latem i w basenie albo nad zaporą w Wapienicy. Jak zwykle przyjdzie sąsiad, aby zabić ryby, a potem podzieli je u siebie na odpowiednie kawałki i przyniesie mamie. Stary ani ja nie mamy głowy do zabijania; jemu najlepiej wychodzi szukanie pracy i kombinowanie na wino, mnie aranżowanie scen bitewnych i włóczęga z chłopakami. Nie udaliśmy się mamie, lecz ja jeszcze ją zaskoczę.
Stary nie jest zaproszony na Wigilię. Musi iść do dziadka albo siedzieć w swojej kanciapie i winko zagryzać rybkami z puszki. Zupełnie mi go nie żal. Słyszałem, jak mama tłumaczyła komuś, że ani ja, ani ona nie dostaniemy nawet grosza ze spadku, który otrzymał z tytułu sprzedanego przez dziadka domu. Dopiero sąd może nałożyć na niego alimenty, ale on robi wszystko, żeby się tych pieniędzy pozbyć przed zapadnięciem wyroku. Niedoczekanie – pomyślałem wtedy i zacząłem kręcić się koło niego kręcić. Pytałem co słychać, jak się czuje, gdzie się wybiera i tak dalej. Był już nieźle wstawiony, więc szybko go zmęczyłem. Wyciągnął zwitek banknotów, po czym wręczył mi jeden i pogłaskał mnie po włosach, jakby to był jakiś naturalny gest. Ludzie! Pierwszy raz w życiu dostałem od niego pieniądze! Zadowolony, dałem mu trochę odetchnąć i zaatakowałem znowu. Czy mogę w czymś pomóc? Może trzeba wynieść, przynieść, pozamiatać, przetrzeć lub umyć? Gdyby chciał tam posprzątać, to by się chyba nie wypłacił, ale nie był zainteresowany. Przegonił mnie szorstko i poszedł się odlać. Skorzystałem z kilkunastosekundowej okazji, wparowałem do kanciapy i szybko przetrzepałem kieszenie jego marynarki. Co tam było kasy!!! W każdej były jakieś banknoty, co świadczyło, że szasta nimi na prawo i lewo, wcale nie dbając, ile ich ma i gdzie je traci. Ubrałem z każdej kupki po kilka i zwiałem do siebie. Wyłem ze śmiechu, czując, że znów mój spryt oraz sposób widzenia świata, wychodzą mi tylko na zdrowie. Należało mu się, gnojowi jednemu. Pół roku temu wujek z Austrii przysłał mi 100 szylingów na drobne wydatki, które pieczołowicie ukryłem pod szufladą kredensu w kuchni. Znikły dwa dni później i winnego oczywiście nie było. Oboje z mamą wiedzieliśmy, czyja to robota, lecz awantura na niewiele się zdała. Poprzysiągłem mu srogą zemstę, kiedy wypierał się, patrząc mi bezczelnie w oczy. On dorosły, samodzielny facet, miał czelność okraść bezbronnego dwunastolatka. To nie mieściło mi się głowie. Kiedy na zmianę wynosiliśmy antyczne książki mamy na targowisko, to co innego, ale między sobą!? O ile dotychczas, stary wkurzał mnie jedynie, gdy próbował przed mamą odgrywać rolę odpowiedzialnego rodziciela i lał mnie od progu za wagarowanie i inne głupoty, o tyle przez tę kradzież, zabił resztki szacunku, jakie do niego miałem.
- Co tato? Gdzie na Wigilię? – pytam, gdy wraca z kibla.
- Jeszcze nie wiem...
Mija mnie i znika w kanciapie. Uśmiecham się z wyższością, czując, że już niedługo będzie miał w domu coś do powiedzenia. Mama woła, żebym pomógł nakrywać do stołu, więc ochoczo biegnę do kuchni. Zawsze lubiłem jej pomagać przy ważnych przyjęciach. Potrafiłem z niesamowitym poświęceniem biegać po zakupy, rozkładać obrusy, serwety i nakrycia. W wigilijne wieczory moją dodatkową specjalnością było wypatrywanie pierwszej gwiazdki. Właściwie niepotrzebnie, ponieważ kolację zawsze jedliśmy dużo później, niż ona pojawiała się na niebie.
Przy kolacji solidarnie jemy z mamą filety z mintaja. Nie podzielamy gustów reszty świata, która w ten wieczór wydłubuje ości z karpia. Barszcz jest super, tylko te pierogi... Ale nikt się nie przejmuje. Ciocia Iza żartuje, że mama posiadła po przodkach umiejętność psucia jednej z wigilijnych potraw. Podobno mojej prababci nie wychodziła nigdy kapusta z grzybami, a babci makowiec. Po kolacji starsi śpiewają kolędy, ja jedynie poruszam ustami. Później kończy się dla mnie czas świątecznego lenistwa. Odkąd pierwszy raz wygrzebaliśmy z chłopakami z szaf w moim domu stare płaszcze, kurtki i peruki prababć oraz pracioć, co roku pieczołowicie malujemy twarze, wyciągamy straganową szopkę i idziemy zarobić trochę grosza. Trzon stanowimy ja, Adi i Tyki, czasem dołącza ktoś jeszcze, lecz niechętnie dzielimy się zyskiem. W zeszłym roku trochę kolędował z nami Lenin, trochę Kodżak lub Kolombo. Pomysł jest prosty. Od drzwi do drzwi, trzy razy po jednej zwrotce najbardziej znanych kolęd i kasowanie. Ostatnio odpuściliśmy po paru dniach, gdyż zima była naprawdę sroga. Tym razem wszystko ma działać na naszą korzyść – i pogoda, i wewnętrzne przekonanie, że na tym da się zarobić, i zwrotka „Lulajże”, której nauczyłem chłopaków. Moją ulubioną kolędą jest „Nie było miejsca na ziemi”, lecz wolę jej słuchać, niż wykonywać. Na zarobek jest zresztą za mało dynamiczna.

Opublikowano

Tylko mi smaka zrobiłeś - ja chcę całość :) Jak domniemywam, to powieść :) Przemailuję adres i będę czekać :) heh

Jedno, co mnie zabolało, to potrójny wykrzyknik - ale rozumiem, konwencja niedorostka, to i zachwyt ogromniasty!!! :D

Pozdrawiam
Wuren

Opublikowano

Fajnie, że Ci się widzi. Podeślę więcej, jeśli chcesz. Spory fragment jest gdzieś w początkujących. Kliknij na mój profil, to znajdziesz :) To powieść i to dosć obszerna. Żebyś nie żałował, że chciałeś :)))

Opublikowano

Areno, musisz mi podesłać emaile. A poza tym, skoro temat zaskoczył, zajmę się nim na poważnie i co 4 dzionki coś z Sezonu będę dorzucał. Dzięki za zachętę do pracy!

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...