Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Było już po wieczerzy wigilijnej. Babka Wiktoria znalazła wreszcie swoja przystań za stołem. Zmęczona niewiele mówiła, tylko wodziła po nas swoim roześmianym wzrokiem, dumna, że wszystko się udało. Po kolacji domowników zaczynało ogarniać zmęczenie – i to podróżne po przejechanych kilometrach, i to po niedospanych przedświątecznych nocach, i to po całodziennej krzątaninie w domu i obejściu gospodarczym. Nawet dzieci jakby przycichły, szukając przytulnych miejsc, w których zstępuje sen. Na stole paliły się jeszcze świece - wysokie i białe, wetknięte w szklanki pełne owsa. Babka pamięta od zawsze, że właśnie tak muszą wyglądać wigilijne świece. Choinka żarzyła się kolorowymi lampkami, wypełniając resztę pokoju magicznym blaskiem.
Dziadek Walenty zniknął gdzieś na dłużej. A kiedy wrócił, na stole pojawił się gąsiorek swojskiego wina o smaku zawieszonym gdzieś między maliną a czarną porzeczką. W środku zimy zapachniało nagle skwarnym latem. Jedną kolędę, jedyną, jaką wydawało się, że znamy, przemruczeliśmy, bo zaraz po pierwszej zwrotce pogubiliśmy resztę słów, aż naszą kompromitującą muzykalność przerwał rozmarzonym głosem dziadek.
- A pamiętasz, Wikcia, jak szóstego grudnia zbieraliśmy grzyby? – i zaczął uśmiechać się sam do siebie. – No pewnie, że nie teraz. Dokładnie to była niedziela, w pięćdziesiątym roku, pamiętasz? Ciepło było do późnej jesieni. Specjalne wycieczki przyjeżdżały z Lublina w nasze strony. Niektóre prawdziwki miały czapy jak ten talerz. Po godzinie zbierania mieliśmy trzy pełne koszyki. Jeszcze chciałem iść dalej w stronę Tarnawy, ale ty miałaś dość. A w poniedziałek, następnego dnia spadł śnieg.
Widać było jak babka WIktoria odpływa od nas w okoliczne lasy, rozrzucone po roztoczańskich wzgórzach, jak jej oczy młodnieją o pół wieku.
- A jaki ty byłeś szalej, Walek, oj jaki szalej! Że też ja głupia dałam się włóczyć na mikołajki po lasach. A jak się wilków bałam, mój Boże, jak się bałam. Jeszcze od wojny podchodziły nocami pod okoliczne wsie. Ludzie opowiadali, że w Gródkach i Otroczu napadały na jadące sanie i pogryzły konie. Podobno przychodziły hen od Bieszczad. Ile ja nocy nie przespałam, bo słyszałam, jak te bestie wyją głodne.
Wiedzieliśmy, że dziadek Walenty uraczy nas za chwilę jedną z tych swoich historyjek, które to mogły się zdarzyć, albo i nie, a w które on sam święcie wierzy i zna ze szczegółami.
- To były nasze pierwsze Godnie Święta. I to pod znakiem wilków. Pamiętasz, Wikta, ten pogryziony świerk, przywleczony pod nasz dom?. To była nasz pierwsza choinka. Ale zacznę po kolei.
Babka Wiktoria założyła ręce na piersi. Dziadek polał jeszcze do szklaneczek pachnącego wina i zaczął opowieść.
- Wracałem przed świętami do domu z drzewem z Tarnawskiego Lasu. Zeszło mi do ciemnej nocy. Wcześniej upatrzyłem sobie na skraju zagajnika dwa świerki. Były jak wyrysowane. W sam raz jeden na choinkę – pomyślałem. Wracam i przypomniałem sobie o nich. Wyjąłem spod siedzenia toporek, zatrzymałem konia i poszedłem. Miejscami zapadałem w zaspy po pas, ale opłaciło się. Drzewko było cudne. Noc przyszła z kurzawą; dobrze, że znałem drogę. Oho, słyszę, że wyją, ale gdzieś daleko. Rzuciłem świerk na wierzch sań i ruszyłem.
- Dałbyś spokój, Walek. Straszysz dzieci przy święcie – ocknęła się babka. – Chcesz, żeby do rana na dwór nie wyszli, do kościoła nie poszli?
- Mówię jak było, a tu nie ma się czego bać – wysapał dziadek i dalej ciągnął swoją opowieść.
- Do domu było jeszcze ze dwa kilometry i żadnych ludzi w pobliżu. Ale, nic to, jadę. Kożuch miałem długi, postawiłem kołnierz; jakby trochę kurzyć przestało, chwycił większy mróz. Księżyc raz za chmurami, raz świeci. Wyjechałem już z lasu. Nawet widno było od śniegu. Z daleka widzę już pierwsze światła Olszanki. Prądu jeszcze nie było, lampami naftowymi świecono. A co i raz słyszę od lasu, że wyją. Nagle, koń mi się płoszy, parska i nie chce iść dalej. Patrzę, siedzi. Na samym środku drogi, w wąwozie, jak wyrzeźbiony, jakby czekał na mnie. Nogi przednie ma naprężone, a ślepia jak reflektory. Ja tylko z siekierą i batem – żadnej broni. I co tu robić? – myślę.
Dziadek Walenty zawiesił głos i przeniósł wzrok na twarze słuchaczy, jakby od ich decyzji zależało jego dalsze życie. Dzieci kręciły się niespokojnie. Po chwili dziadek wrócił do opowieści.
- Stanąłem na chwilę – a on siedzi bez ruchu. Jedną taktykę znałem na wilka, co to opowiadali jeszcze starzy ludzie. Tylko się nie odwracać do niego plecami i spokojnie. Wilk lubi, kiedy strach bierze górę nad człowiekiem. Zaczynasz uciekać, a on jednym susem skacze ci na plecy i po tobie, bracie. Dobrze o tym pamiętałem. Zaparłem się nogami w to drzewo co wiozłem. Podciąłem batem konia i z krzykiem oraz kopytami ruszyliśmy na niego. Odskoczył w pole, zatoczył koło i znów przysiadł na drodze daleko za saniami. Pędziliśmy do wsi prawie galopem. Wpadłem między pierwsze budynki, tłukę do drzwi domu i krzyczę, że wilk blisko. Poznali mnie po głosie. Wybiegł gospodarz i trzech synów. Każdy wziął co tam mógł: jakieś widły, kosisko i kije. Idziemy ostrożnie drogą w stronę lasu. Widzimy – siedzi basior. Czernieje się na tle skarpy. A my tak stopa po stopie, posuwamy się jeden obok drugiego. Ja szepcę, że dam mu przez łeb siekierą. Powolutku, powolutku – tak, że jesteśmy już ze dwa metry od bestii. A on siedzi nadal z tymi swoimi ślepiami. Kiedy do tego pyszczyska mogliśmy już sięgnąć widłami, wtedy się zerwał. Tylko śniegiem bryznęło nam w twarze. Jakie on miał szalone odbicie! Odskoczył ze cztery metry, opadł na skarpę i przepadł w krzakach.
Odetchnęliśmy z ulgą, że wszyscy przeżyli, aż tu dziadek ciągnie dalej.
- Myśleliście, że koniec? Wcale nie! Wilki dalej wyły gdzieś na horyzoncie. Słyszeliśmy je dobrze, ale nie widzieliśmy już żadnego. Koń był nieco spłoszony i szybko dojechałem do domu. Wtedy dopiero zauważyłem, że zgubiłem gdzieś ten piękny świerk, co miał być na choinkę,
- Gębę ci wtedy zamurowało. Nie zdradziłeś się słówkiem, że coś ci się przytrafiło – wyskoczyła znienacka babka Wiktoria. – A ja i tak nie mogłam zasnąć. Martwiłam się, bo następnego dnia już wigilia, a my bez choinki i myślałam, jakie też będą te nasze pierwsze święta? No i wtedy się zaczęło. Pamiętam jakby to było wczoraj.
Dziadek zrobił tajemniczą minę i wyręczył babcię Wiktorię z obowiązku kończenia tej opowieści.
- Prawie zasypiałem. Nagle słyszę, jakby ktoś pukał do okna. Wstaję, wyglądam i pytam – kto tam? Cisza. Posłuchałem chwilkę i idę do łóżka. Znowu pukanie. Patrzę – znów nikogo. Wracam do łóżka – znowu pukanie, ale jakby ktoś skrobał o ścianę. Ubrałem się, wziąłem latarkę i wychodzę powoli. Patrzę – siedzi za domem. Ten sam basior, a przed nim leży mój świerk. Popatrzyliśmy na siebie i wróciłem uspokajać żonę. Rano już go nie było. Przyniosłem drzewko do domu. Na jego delikatnej korze znać było ostre zęby wilka. Niektóre gałęzie pogubiły igły od wleczenia po śniegu. Wikta sprzeciwiała się, nie chciała tej wilczej choinki. Mogłem jeszcze pojechać i przywieźć inną. Wtedy przypomniałem sobie, że w wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem. Może ten wilk chciał mi wtedy coś powiedzieć? Tylko nie wiedział jak i w zamian przyniósł nam tę naszą pierwszą choinkę? – i dziadek roześmiał się serdecznie.
Dzieciom kleiły się już oczy do snu. Starsi rozleniwieni trochę dziadkowym winem zaczęli powoli otrząsać się z opowieści i wybierać na Pasterkę. Noc była księżycowa, skrzypiał mróz. Tak samo jak pięćdziesiąt lat temu. Tylko zamiast wilków wyły silniki aut, które mijały nas po drodze.

Opublikowano

znalazła wreszcie swoja = ą

Było już po wieczerzy (...) Po kolacji domowników = można by chyba uniknąć tego powtórzenia

i to podróżne po przejechanych kilometrach, i to po niedospanych przedświątecznych nocach, i to po całodziennej krzątaninie w domu i obejściu = i to i to i to....samo "i" nie wystarczy?

Jedną kolędę, jedyną, jaką wydawało się, że znamy, przemruczeliśmy, bo zaraz po pierwszej zwrotce pogubiliśmy resztę słów, aż naszą kompromitującą muzykalność przerwał rozmarzonym głosem dziadek. = bdb fragment, ale czy konieczne jest na siłę tworzenie z niego jednego zdania?

Widać było jak babka WIktoria = Wik..

Podobno przychodziły hen od Bieszczad = jakieś przecinki by się przydały :)

sam święcie wierzy i zna ze szczegółami. = z tymi szczegółami nie bardzo mi to pasuje, albo szczegółowo opowiada, albo zna, chociaż to też jakoś nie tak...hmm, nei wiem, do przemyślenia to zdanie zostawiam

To były nasze pierwsze Godnie Święta = pierwsze Godnie Święta? tzn?

To była nasz pierwsza = nasza

Wracam i przypomniałem sobie o nich = czas... wracam - teraz, przypomniałem- wtedy, :)

Miejscami zapadałem w zaspy po pas = się, się, się mi brak

Straszysz dzieci przy święcie (..) na dwór nie wyszli, do kościoła nie poszli? = skoro mowa o dzieciach, to "wyszły", "poszły"

Ale, nic to, jadę = Ale nic to, jadę.

Księżyc raz za chmurami, raz świeci = och jej.... o Księżycu tak brzydko, to jakby napisał: Jabłko raz czerwone, raz z sadu. No ni przypiął ni załatał. Świeci- to czynność, a "za chmurami" położenie, nei można tego porównywać, czy też wymieniać z użyciem "raz", przynajmniej w moim odczuciu.

parska i nie chce iść dalej. Patrzę, siedzi. = to brzmi jakby koń siedział

Ja tylko z siekierą i batem – żadnej broni= ?! a siekiera i bat to co to niby?! zabawki? nie no to żadnej broni wyciąć! nie chcę tego widzieć nawet.

I co tu robić? – myślę. = wiadomo, że myśli, nei trzeba tego pisać, tzn nie musiał o tym mówić dziadek, nie sądzę by to powiedział, chyba że jako osobne zdanie. Albo " myślałem co tu zrobić?"

z krzykiem oraz kopytami ruszyliśmy = no i znów brak logiki, z krzykiem i kopytami? mieszasz czynności z przymiotami, tak nie można :)

ze dwa metry od bestii = ech no i wyszła fantazja dziadka :) dwa metry, heh

wyręczył babcię Wiktorię z obowiązku kończenia tej opowieści= przecież dziadek zaczął, to o jakim obowiązku mowa?

wziąłem latarkę i wychodzę powoli. = czas lamp naftowych i .....latarek? :)
...............................................................

uff :)
Damianie, sporo pracy Cię czeka. Szczególnie nad budową zdań. Chcesz w nich mieścić za dużo naraz. Można napisać, że "Samochód jest czerwony i jedzie". Ale nie, że "Samochód raz jechał, raz był czarny". To bez sensu.
Opowiadanko ma śliczne zakończenie. W ogóle pomysł z tą choinką udany, ale potykałam się o to i owo.

Serdecznie pozdrawiam
Natalia

Opublikowano

Jak zwykle wyłapujesz Natalio każdy, najdrobniejszy błąd, ale zdarza Ci się niekiedy zagalopować. To że we wsi świecono lampaminaftowymi, nie oznacza, że nie dziadek nie mógł używać latarki. Do tego nie potrzeba słupów i przewodów elektrycznych. Zaś Godnie Święta, to jak przypuszczam regionalizm. Zważ, że akcja opowiadania toczy się na lubelszczyźnie.

Opublikowano

Może się wytłumaczę. Ten tekst powiedziałbym, że jest już niejako sprawdzony. Jeśli uda mi sie napisać coś przed zakończeniem terminu to wolę wystartować z czymś nowym, jeśli jednak nie podołam zadaniu to zrobię tak, jak radzisz.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.





Dziekuję Natalio za wnikliwą korektę. Niczego jednak nie zmienię oprócz formy osobowej dzieci, bo to mial być regionalizm, ale daleko idący. Zmieniam również literówki, ale nie rozumiesz Natalio elipsy w wypowiedzi artystycznej, pewnego skrótu; chcialabyś aby wszystko napisać i opisać. Czynisz nieuprawnione analogie /ksiezyc/samochod! Podobnie z tym koniem. To nie proza XIX-wieczna! Latarki były w powszechnym użyciu w wojsku podczas II wojny św. Ludność na wsiach bez prądu znakomicie poslugiwłla sie długo latarkami na baterie kupowane w sklepach. Co do "Godnich Swiąt"- regionalizm, ale uprawniony=staropolszczyzna- God to rok!-świeta na koniec roku, noworoczne. Pozostalość w polsczyznie to m.in., gody! świeto!.
Z tym zpadaniem w sniegu, wystarczy zajrzeć do słownika j,polskiego, forma zwrotna nie jest wymagana: zapadać i zapadać sie ! obie formy są uprawnione w zależności od konetekstu i znaczenia jaki chcemy nadać.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Ależ Damianie, czy ja Ci gdzieś kazałam coś zmieniać? Te wypisane szczegóły to tylko forma mojego komentarza. Nie musisz się z nimi zgadzać. Piszę, co według mnie lepiej by brzmiało, czy wyglądało.
Dziękuję za wyjaśnienie świąt godnych. Latarek też już się nie czepiam.

Czynię nieuprawnione analogie? To ja muszę mieć prawo do nich? Coś mi się skojarzyło i to napisałam, mam tego pod Twoimi tekstami nie robić? Proszę bardzo, każdy woli inną krytykę.
Równie dobrze mogłam napisać tylko: "Opowiadanko ma śliczne zakończenie. W ogóle pomysł z tą choinką udany, ale potykałam się o to i owo." Wystarczyłoby Ci?
Opublikowano

Nie :). Pewnie, że by nie wystarczyło. Nie odbieraj mojej odpowiedz negatywnie. Uwarzam, ze Twoje komentarze są jednymi z najlepszych w tym serwisie, dlatego zapraszam do następnych moich tekstów. Chciałem poprostu wyrazić swoje zdanie. Pozdrawiam gorąco- do "przeczytania" :)

Opublikowano

Cześć - no fajnie się takie bajeczki czyta. Pewnie trochę zmyślone, trochę osadzone w realiach, a ten wilk calkiem oswojony! Może uciekł z zoo albo cyrku ??:) Podoba mi sie potoczystość narracji . Podniosłeś chłopie poziom konkursowy - choć to przecież zabawa - a ileż nauki warsztatowej przy okazji wymiany na forum. Odtąd będę tu częściej zaglądać. Może też dam coś swojego pod osąd? Ale ja piszę ostatnio o wiele dłuższe "bajki". Wiadomo - coś sie już przeżyło na tym świecie .:)) i poczytało. Historyjka z "wilczą choinką" całkiem mnie zrelaksowała,a na wierzchołku pogryzionego świerka powinna jeszcze dyndać przynajmniej jedna bombka! , Dawaj bracie to na konkurs - będzie wesoło! Przecież to wesołe świeta!. Pozdrawiam.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...