Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

***
na czarnym niebie widzę gwiazdy
a wzrok mój dalej już nie sięga
gdzie jest początek
gdzie jest koniec ?
wiem że odpowiedzi nie ma

a jednak drążę szukam dalej
i prawda znowu się wymyka
w książki zapiszę to co ludzkie
boską posiądę tajemnicę?

Pan Bóg się patrzy
i głową kiwa
tajemna siła niepojęta

prorok się złości zębami zgrzyta
wciąż szuka prawdy dla człowieka
gdzie był początek
gdzie jest koniec?

wie że odpowiedzi nie ma

Opublikowano

Onegdaj będąc

na nieba firmamencie

ujrzałam zmierzch

ludzkości odejście

szybkie bez cech

sadyzmu błyskawiczne cięcie

Boga pośpiech

coby zebrał gorejące

owieczek krocie zagubionych

aby mu w podzięce

duszyczek poświęconych

było jak najwięcej


Onegdaj będąc

na nieba firmamencie

ujrzałam zmierzch

a może to świt dopiero będzie...

Opublikowano

***
Koniec świata
W moich snach rozbłyska,
Przybiera postać kata,
Wypala zła siedliska.
Fałszywe bożki kruszy,
Strąca z głów korony,
Rozbije środek zgniłej duszy
Strach w tobie uwięziony.

Królu, Tyś wygnany
Z umiłowanej ziemi,
Tysiące lat temu ukrzyżowany
Wracasz do swych korzeni.
Cesarzu, okaż łaskę,
Dobroć Twa nieskończona,
Odrzuć gniewu maskę,
Rozłóż Swe ramiona.

Świat nasz racjonalny,
Skończyć tak nie może.
Działać trzeba w sposób humanitarny
Wszechmogący Boże.
Apokalipsy strasznej scenariusz
Z czasów dawnych wypływa,
Czarno-białego świata depozytariusz
Miłości odcienie ukrywa.

Nie wiem, czy cały świat się skończy,
Wiem, że czasu ubywa.
Dusza z ciałem się rozłączy,
Zostanie pamięć o nas żywa.
Bo tyle światów, ilu ludzi,
Wszystkie mają swój kres,
Każdy kiedyś się obudzi,
I wróci do Domu bez łez.

Opublikowano

Koniec sprawiedliwych


Czy jak przyjdzie koniec
i śmierć zapuka do twych dzwi
czy będziesz czuł że prawo dano ci
by właśnie teraz otworzyć jej dzwi
czy będziesz czuł się pewien
że wszystko zrobiłeś godnie
i należycie wykonałeś swoją misję
a może swoje życie oddałeś trwodze
zapomniałeś czym były twoje sny
i tylko z koszmarów czerpałeś łzy
udawałeś że stoisz obok
jak na niebie kolejny obłok
bo nie czułeś potrzeby
by ręke podać teraz im
wolałeś jak szczur przemykać
swoimi tunelami
i niczego nie pozostawić dobru
które było u twych dzwi
A jednak teraz się budzisz!
jak zbity pies skąmlesz
teraz czujesz że nie jesteś Bogiem
że nie powinieneś być obojętny
i wiesz że popełniłeś życiowe błędy
jednak na wiele rzeczy jest już za późno
pozostaniesz z nimi sam
bo wiesz że to wszystko już na próżno
na próżno szukasz czasu i nadzieji
spłoniesz w swoich myślach
nie znjadziesz w nich idei
a tylko swój własny jad
który z tobą całe życie przetrwał
otrułeś ludzi a teraz
on sam otruje ciebie
na własne życzenie
spadasz w otchłań
myśli piekieł...

Opublikowano

Nawet Bóg nie chrapie bez powodu

o Ręce wszechspałe

pociąg z warg wyjeżdżał śmiale
tańcząc wskazującym palcem

para buch
słońce w ruch
tęczą sie skończyło

palec skakał tory zmieniał
i bezwładnie w ziemię strzelał

strącił nawet dom dla lalek
dzisiejszą barbi

Opublikowano

***

Na umownym końcu wszystkiego
grzecznie ustawiłam się w kolejce

Dokładnie nie wiedziałam, po co
ale stałam
za dużą blondynką
która co rusz poprawiała włosy
i wydymała uszminkowane usta

Ktoś mi deptał po piętach

W końcu
wyszłam z kolejki
bo ona z tymi włosami
i ten tam się pcha

Usiadłam na kamieniu przy drodze

O rany
Setki, tysiące może takich jak oni i ja
rozgardiasz i przepychanki
Ktoś śniadanie rozłożył
Jak za komuny w kolejkach

Zbyt tłumnie
Za głośno
Nie dla mnie

Nim oni dojdą tam gdzieś
gdzie to nie wiem
zdążę przeżyć życie raz jeszcze
od początku

Opublikowano

Jak to u nas ludzi

Jak to u nas ludzi
Każdy na tym świecie się trudzi
Raz chwila radości
Raz chwila słabości
Czasem przeżywamy melancholie
To są z życia kategorie
Każdy z nas jest w pełnej gotowości by dążyć do celu
W marzeniach unosimy się ja pod wpływem helu
Powiedziane jest: Carpe diem
Lecz jedno wiem
Po co chwytać zły dzień, złe wspomnienia
Niech odpłyną one w stan wiecznego zapomnienia
A niech pozostaną piękne marzenia
Bo każdy je ma o tak, od niechcenia
Czasem wszystko jest w czarnym kolorze
Pozostaje tylko ludzkich pragnień morze
Jak to mówią świat się zmienia
Czy na dobre czy na złe
Pozostawiam wam pytanie te

Opublikowano

Anioł Mistrza

Kiedy staliśmy w śmiertelnie długiej kolejce
Powstałej w wyniku godzin szczytu
Staraliśmy się odkryć
istotę życia

Zgiełk utrudniał w naszej sytuacji
tę błahą rozmowę
ślepych na wszystkie aksjomaty
wnikliwych obserwatorów nieistniejącego świata

Skupieni na sobie nie dostrzegaliśmy
pielgrzymek płynących
z różnych czasów i przestrzeni
niepodobnych do naszej

Sprawy przeciągały się w nieskończoność
Za dużo było mów obrońców
Kulawy cesarz celnie punktował
Nieprzygotowanych i znudzonych oskarżycieli

Wtedy podszedł do nas wcześniej niewidoczny
wielokrotnie karany
Szemkel
z propozycją ubicia interesu

Znaliśmy go z historii Mistrza
Czarny Przemytnik
Był jednym z siedmiu
Spoglądał na nas z nadzieją

Wnikliwie słuchał wątpliwości
Potem zamyślony mruczący pod nosem
z pomarszczonym czołem szepnął -
chodźcie za mną

Opublikowano

Słowa Adama



Ciemność. Światłość. Początek przez gwiazdy tylko widziany
Stwórca wypowiada zdania.
Rąbka Swej mocy odsłania
Nasz los tylko przez Niego znany.

Tchnie w nas życie Swoje
Daję wolną wolę
Sam na Ziemii stoję

Zjawia się kobieta, w rośliny odziana
Jest taka jak ja. Jak Bóg taka sama.

Kusi owocami, z uśmiechem mnie woła
Nie złamię Jego prawa. Namówić mnie nie zdoła

Zapatrzona w me oczy, nadal namawia
Po kryjomu coś knuje, z wężem rozmawia.

Przełamuję się i zgadzam
Na drzewo ją podsadzam

Wąż się skrycie śmieje
My owoce jemy
Niebo wnet ciemnieje
W krzakach się kryjemy

Sumienie mnie męczy
W błędzie uświadamia
Dusza moja jęczy
ból ją wciąż pochłania

Pojmuję moje błędy
wiem skąd wynikają
Ciekawość, kłamstwo. jak cierniste pędy
Sumienie oplatają

Znam już losy świata
Zginie z z naszej ręki
Bóg miał nas za brata
Teraz cierpi męki

Miłość swą powierzył
W złe ręce trafiła
Zaniedbana zgniła ...


Los Nasz już spisany
Od początku wiadomy
Świat na zagładę skazany
Mieszkańcami skażony

Myślą że władcami całego globu
Myślą że w ręce ich powierzony
Sądzą że nie są nic winni Bogu
Dla tego tak szybko zostanie niszczony

Zalany ich juchą,
Utopiony w złości
Zostawią go swym duchom
Zostawią też swe kości

Spłonie w ich gniewie zniszczony wojnami
Zapomni o empatii. Zostaniemy sami

Do ostatniej krwi zabijać się będziemy
Do ostatnich słów wojny wypowiemy
Od swoich bliskich na zawsze odwróceni
rodzice przez swe dzieci zdeptani. Zgnieceni

Cmentarz na cmentarzu, grób na grobie stoi
Stwórca nas powołał, więc niech teraz wyzwoli
Zabijemy się sami. Zabijemy z własnej woli
Bóg na to patrzy. Sam na to pozwolił.

Stworzył na podobieństwo.
Wolną wolę powierzył
Nie wiedział że człowiek bestią.
Od początku źle zamierzył

Myślał żeśmy jak On. W końcu od Niego pochodzimy
Wierzył i nadal wierzy że się jeszcze zmienimy
Od początku zabijamy. Własną drogą chodzimy
Taką mamy naturę. Się nie pogodzimy

Spłoniemy w ogniu przez nas wznieconym
Spłoniemy wszyscy. W świecie już spalonym
Do śmierci pielęgnować złość i nienawiść
Do śmierci do innych żywiąc tylko zawiść

Ogarnęła mnie trwoga
Świat zapomniany przez Boga

Niewidoczny
Bo we wszechświecie tylko pyłkiem
Zniszczony
Bo człowiek od zawsze człowiekowi wilkiem

Opublikowano

bez znaczenia


przyglądam się latimeriom swoich palców
kiedyś wszyscy popłyniemy pod światło


a z cywilizacją to będzie tak;
w przyszłości nauczymy się obywać bez ognia
następnie zrezygnujemy z wynalazku koła
idąc o krok dalej
wyzbędziemy się własnych delikatnych ciał
dla lokum umysłu w syntetycznych nośnikach
być może nawet zapanujemy
nad nieuchronnością śmierci
i równo tykającym mechanizmem czasu

chyba że w międzyczasie pierdolnie
jakiś kosmiczny paproch albo
co jest o wiele bardziej prawdopodobne
ja zabiję ciebie
ty zabijesz mnie

przyglądam się latimeriom swoich palców

Opublikowano

"Osiem minut"

Gdy chory Bóg kichnie, raz pierwszy i ostatni,
Przestaną tykać mechaniczne zegary,
Alkoholik ostatnią wypije szklankę,
Literę, gdzieś, ktoś napisze,
Kończąc zabawę w pisanie słów.
Matka uśmiechem obdaruje syna,
Nie będzie już kolejek po świeże pieczywo,
Ostatni sex uprawiać będzie para,
A strudzona lwica dusić będzie woła,
Lecz nie zdąży go zjeść.
Uda się komuś zabić jeszcze kogoś
I niejedno dziecię narodzi się płacząc,
Niechcący prawidłowo reagując na sytuację.
Nie obudzi się już ktoś,
Na zawsze zatrzymany w śnie.
Ostatni kurs wykona autobus,
Na który ktoś ostatni raz się spieszył.

Przyzwyczajeni do jutra
Zapomnieliśmy, że ono może nie nadejść,
A bez niego i my będziemy zapomniani.
Lecz, bez niego nikogo nie będzie,
Kto mógłby zapomnieć i być zapomnianym.

Ale będzie też i pierwsza osoba, która zrozumie,
Tylko, że na chwilkę,
Że od początku, wszystko było
Tylko tyle, ile zostało do końca.

Opublikowano

W ROZDROBNIENIU

Pierwszy otrzymał nasienie dla odbudowy.
Siał i zbierał plon, a za jego przykładem
potoczyło się koło, gdy następcy podjęli zadanie
i przechodziło poprzez różne etapy czasu.
Rosło drzewo, a każda gałąź wydawała kolejne pędy,
które zależnie od wpływów rosły, lub marniały
i trwał wciąż zabieg wokół drzewa,
dzięki któremu pragnął powrócić do ogrodu.

Od pierwszego momentu łączyło ich coś wielkiego, coś czego wcześniej nie zaznał. Mimo, że wciąż narastało i wypełniało go szczęście, jednak to, co obudziło się w nim, gdy ona pojawiła się u jego boku, było zupełnie nowym doświadczeniem. I chociaż różnili się, on postawnej postury, ona filigranowa, to byli ściśle z sobą związani, tak silnie, że ich serca biły wspólnym rytmem, a uczucie, które żywił do niej było mu bliskie jak własne serce. Wszystko co wniosła z sobą, było mu bardzo bliskie i przenikało do głębi. Każdy kontakt z nią wywierał na nim wrażenie, jakiego dotychczas nie zaznał, a serce rosło mu w piersi i bilo niczym wulkan, wypełniając szczęściem. Kochał wszystko, co go otaczało, ale ona była mu bardzo bliska, była drugą połową jego serca i wypełniała je całe. Wiedział dlaczego tak jest i nie dziwiło go to wcale, po prostu kochał ją i czuł tę miłość całym sobą i dzięki temu był jeszcze bardziej szczęśliwy, a te uczucie wciąż w nim narastało i grało w rytm wspólnego szczęścia, bo i ona go kochała. Kochała cały ogród, jednak to on był jej najbliżej, a jego miłość obejmowała i otulała ją ciepłem, które oddawała z nawiązką, sprawiać mu różne przyjemności. Specjalnie dla niego wybierała najpiękniejsze owoce i obdarowywała nimi, zachęcając by spróbował, a on z uśmiechem przyjmował każdy owoc z jej drobnych dłoni i takie spotkania zbliżały ich jeszcze bardziej do siebie. Ta idylla trwałaby bez końca, gdyby nie podstęp, który zakradł się do ogrodu i zburzył ją bez skrupułów.

Nigdy jej nie odmawiał i wtedy, gdy podała mu owoc również nie odmówił , nie potrafił, chociaż wiedział, że nie powinien go przyjąć. Jednak zachęcony jej prośbą i własną ciekawością - spróbował. Gdy tylko uszczknął niewielki kęs, zapadła ciemność jakiej nigdy nie było w ogrodzie, stanęła mu przed oczyma i zasnuła je gęstą zasłoną. Zrozumiał co zrobił i dlaczego stracił wzrok, zrozumiał, że stracił wszystko co kochał tak bardzo, a mimo to odrzucił, zapragnąwszy jeszcze więcej. Skazał się sam, nie dowierzając dość Miłości, która panowała w ogrodzie i darzyła ich oboje szczęściem, oraz otaczała opieką. Mimo to przeciwstawił się jej i zrobił to świadomie, a teraz musiał ponieść konsekwencje . Zrozumiał, że tym sposobem uczynił krok, którym przekroczył bramy ogrodu, zostawiając to, co miał najpiękniejsze, na korzyść tego, co było krańcowo odmienne i czym oboje zostali przeniknięci, poczym zdominowani. W jednej chwili poznał całą prawdę o nowej rzeczywistości, która ich ogarnęła. Zrozumiał jaka jest różnica między pełnią miłości, a brakiem jej, lub jakąś jej cząstką. Poczuł jak smakuje to, co w zamian jej wybrał i gorzki smak tego wyboru, którego dotychczas nigdy nie zaznał dotarł do niego z całą świadomością.

Ogród znikł i gdy już odzyskał wzrok, ujrzał obcą ziemię, a w dali rozpościerającą się po horyzont wodę. Oboje znaleźli się w miejscu, którego nigdy wcześnie nie widział, lub tylko w jego oczach i sercu zmieniło ono swój wygląd. Podobnie jak jego towarzyszka, w niej również nie odnalazł tej, którą tak bardzo kochał. Poczuł ogromny smutek, żal i niepokój o to, co z nimi będzie. Zdał sobie sprawę, że oboje zostali odmienieni poprzez skażenie, które podstępnie ich opanowało i dopóki nie zmyją, nie usuną go z każdej komórki swego organizmu, nie będą mogli wrócić do dziewiczego ogrodu. Świat na którym się znaleźli był mizernym odbiciem ogrodu, niczym oglądany przez zamazaną i zaciemnioną szybę. Przeszył go zimny dreszcz i chłód tego miejsca, były to jedne z pierwszych uczuć, które odnalazł na ziemi. Poczuł ogromną tęsknotę w sercu i ból za tym, co tak pochopnie stracił, gdy świadomie dokonał wyboru, który był pierwszym i zarazem tak znamiennym w skutkach. Następnie ogarnął go głód, którego nigdy wcześniej nie zaznał. Odczuł go tak silnie, że zrobiło mu się słabo, poczuł go całym sobą, co okazało się niesamowitą pustką i stratą. Był on nie tyle fizyczny, co ogarnął duszę, serce, umysł, całą jego osobowość. W tym samym czasie i ona musiała poczuć głód, bo przyniosła owoce, a on nawet nie zauważył kiedy odeszła, by je nazrywać. Dopiero gdy podała mu jeden z nich, przypomniał sobie o niej i łzy, których nigdy wcześniej nie doświadczył, popłynęły mu z oczu. Pokręcił tylko głową i nie przyjął owocu. Pierwszy raz jej odmówił, lecz mimo, że był bardzo głodny nie mógłby przełknąć nawet kęsa. Ona, nie zważając więcej na niego zajęła się sobą.

Już samo ich zachowanie świadczyło jak bardzo zmalała ich miłość, która była tak wielka, a znikła niczym zdmuchnięty płomień świecy i został tylko żarzący się ogarek. Na jej miejsce obudziło się nieustające pragnienie i ciągła potrzeba zaspakajania go, podobnie jak głodu, również pragnienie dotyku, dzięki któremu mogliby nawzajem się ogrzać i poczuć na nowo przypływ miłości. Mimo ochłodzenia uczuć, zrozumiał, że powinien kochać ją nadal oddaną miłością , ale jego miłość okazała się zupełnie różna od tej, którą odczuwał wcześniej . I chociaż dotkliwie odczuwał jej głód, nie potrafił zedrzeć zasłony, która go od niej oddaliła, bo przede wszystkim przyczyna tkwiła w nim samym i w tym co ją spowodowało. Jednak podświadomość, która w nim się rozbudziła, jako znak pomocy i nieustającej opieki czuwającej wciąż nad nimi, podpowiadała mu, że tylko dzięki szczerej, wzajemnej miłość mogą oboje wrócić do ogrodu, a to nastąpi poprzez uwolnienie się spod dominacji tego, co zdusiło w nich prawdziwy jej płomień . Gdy rozbudzą ją na nowo w sobie, wówczas przy jej pomocy odzyskają to, co utracili również w stosunku do siebie. Gdy zrozumiał cały sens i sposób postępowania, zapragnął, by jak najszybciej to się stało, zapragnął oczyścić każdą komórkę, każdą cząstkę organizmu, by na nowo wypełniła je swobodna jej fala, która wpierw wezbrałaby w ich sercach, a następnie rozrosła się na cały organizm i obmyła go w powracającym strumieniu miłości. Uświadomił sobie, że stanie się to za pomocą rozdrobnienia, które dokona się wraz z jej przypływem we wspólnym działaniu, gdy połączonymi siłami rozpoczną odbudowę, by powrócić do pierwotnej struktury.

Wiedział, że może to potrwać, więc rozpoczął od przygotowania miejsca na czas ich pobytu , które stało się zaczątkiem, glebą dla pierwszego nasienia, które zasiał dla odbudowy i oczyszczenia. Wyrosły z niego plony, poczym następne, a pole ich działania wciąż się poszerzało. Czas upływał w ciągłym wyczekiwaniu, a upragniony powrót nie następował . Rosło pokolenie, a rozrastając się oddalało od siebie nawzajem. Podobnie jak kiedyś oni nie posłuchali głosu Miłości i stracili jej pełną ochronę, tak też ich następcy nie zawsze zważali i słuchali głosu ojca, który nawoływał do wspólnoty i miłości . Poszukiwali jej we własnym zakresie, co w rezultacie tworzyło odwrotny skutek, gdy poprzez rozluźnienie więzów dostawali się pod przeróżne wpływy i wynikłe z tego sytuacje . Z biegiem czasu wyrastały nowe pokolenia, zaludniając coraz większe połacie ziemi i w coraz większym oddaleniu stawały się bardziej podatne różnym oddziaływaniom, które niosły i tworzyły ich historię, oraz różne jej aspekty, w tym pogłębiały ogólny rozłam, gdy następowały podziały, które dominowały w jej tworzeniu.

Wraz z upływem czasu narastały pragnienia, a z braku możności pełnego ich zaspokojenia, pociągały za sobą różne następstwa . Podobnie jak kiedyś oni opuścili ogród, a następnie rozpoczęli wędrówkę, by wrócić do jego bram i rozsunąć zasłonę, kontynuowano ją nadal. Jednak przy narastających potrzebach, postępowała ona w szeroko rozgałęziających się kierunkach i nie zawsze pięły się one w tym, co przemyśliwał ojciec już na samym początku, lecz często rozchodziły płasko, osiadały pasmami i postępowały po ziemi długimi koleinami, zakrywając ją coraz gęstszym labiryntem wymagających spraw, które nawarstwiając się w czasie, tworzyły korki różnej wielkości i wynikające z nich konsekwencje. A zasłona rozciągała się nadal, zaciemniając coraz szczelniej obraz ogrodu i oczekiwała na kogoś, kto uchyli jej rąbka. Stało się to za przyczyną Miłości, która sama przyszła na świat, by okazać swą pomoc, przypominać o sobie, że jest i wciąż kocha. Przyszła, by wesprzeć w dalszej wspinaczce na najwyższy szczyt drzewa.
-
Jesteś ogrodem wyśnionych marzeń, uosobieniem ogrodu,
światłem, co go spowija i wypełnia po brzegi, a w nim,
niczym kropla w oceanie świat stoi i płynie na nim.
Ogród jego podłożem, na nim rośnie i w nim powstaje,
podąża wśród fal czasu i krąży z nim do społu.

Coraz wolniej jednak, stopniowo przystaję, by podnieść się,
wyprostować schylone plecy, pod własnym ciężarem.
A gdy je już wyprostuje, uniesie głowę, to ujrzy jaki jest mały
i jaki wielki zarazem w sercu i w oczach Twoich,
jaki jest ważny dla Ciebie, chociaż tak mały..

Gdy wstanie, wyciągnie dłonie, odchyli zasłonę, która mu spada na oczy,ujrzy słońce i zrozumie jak ono naprawdę świeci.
Ujrzy obraz cały przed sobąi oniemieje z zachwytu,
rozkocha swe serce, otworzy na oścież, gdy zobaczy..
Zerwie zasłonę całą, co noc zaciemnia, dzień chmurami pokrywa,
by już widzieć wszystko dokładnie, bez odrobiny mroku.

Wstaje stopniowo przy Twej pomocy, by dłużej już nie garbić się,
nie słaniać, nie chodzić strudzonym wokół,
nie cierpieć pod jarzmem swym. A gdy już powstanie,
podniesie głowę, ujrzy ramię wyciągnięte,
które dźwignie go wysoko i poprowadzi do Ojczyzny Świętej.
Opublikowano

***
Księżyc jest tylko halucynacją
mówisz pijąc łapczywie whisky z moich ust

Jestem tylko halucynacją
Potokiem rozdwojonych w Tobie słów
kroplą
rozszczepioną na końcu
Języka

Odbijam się od dna kieliszka
i myślą samobójczą wprost w rozchylone Twe usta

wpadam

jak śliwka w kompot
w obieg krwi, który pulsuje tak głośno, że
aż muszę
wyjść

Jeśli Pana nie wpuszczą drzwiami to proszę wejść oknem

Stoję kością niezgody w gardle Twym
jest gorycz
między nami
odbijam się pięścią

w chłodzie Twych oczu
pod powieką
wiszę
głową w dół

Wypuść mnie z siebie i wpuść mnie do środka

Odcinam się od Ciebie
grubą kreską
Słów

by wywołać w sobie
Twój nagły koniec świata

Życie jest tylko halucynacją

Księżyc, z którego wyciekły
wszystkie krople mej krwi
zawisł nagle
na dnie
Twej źrenicy

Opublikowano

miałkie są nasze rozważania
wobec potęgi wszechbytu
wobec wszechwiedzy stwórcy

język splątany w wieży Babel
zamknięty
samotny
kaleki

myśl ni początku ni końca
nie uchwyci
trzymana na uwięzi
bytu

wyginiemy
chyba że
zawsze z nami będą
wiara
nadzieja
i miłość

Opublikowano

skrócona historia ciągle powstającego świata



noce obliczeń i powstał wielki wybuch
tak prawdopodobny że prawie prawdziwy
wielu jednak myśli że widział to i spisał jakiś starszy Jan Długosz
albo pan w okularach zasiadł za sterami ufo
może kiedyś do sali naukowców wstawią większe okna
a umysły porażone światłem mądrzej to wszystko obmyślą
albo ułożą całkiem inny wybuch

długie oczekiwanie i oto bakterie
miliony podziałów i lata mutacji
powstały nibynóżki nibyrozum i nibymiłość
a potem przyszedł człowiek i zepsuł porządek
ściął drzewa i wyszył niewidzialne sieci
i tylko trochę się zdziwił gdy pszczoły przestały wracać ula
był jak poprzednicy ale bez przedrostków
nosił jeszcze w sobie rozprężone echo
wokoło i wszędzie miękkie strzępki historii
kamienne tablice na dwieście pięć znaków
i wreszcie mały dysk jak cała kopalnia

kiedyś kreacjonizm
kiedyś ewolucja
kiedyś...kiedyś...
bo skąd mam wiedzieć jaki u ciebie jest wiek

jedni wierzą w boskie tchnienie
inni w miliardy przypadków
i w teorię wieży Eiffela powstającej pod natchnieniem trąby powietrznej
przechodzącej przez szare złomowisko
a pozostałych to nie zastanawia
dlaczego ciągle mamy niezmienne ciśnienie
gdy na słońcu trwa śmiertelne lato
tlenu jakby ktoś nastawił pokrętło
bez przerwy oddychamy a lasy nie płoną
bo jest go tyle ile dokładnie ma być

rozpędzamy fabryki
czarny dym zatrzymują filtry piątej generacji
czasem nawet ale nie za często
oddzielamy plastik od szkła by rzeki płynęły najczystsze

naiwnie wierzę w kolejny początek świata
w popołudniowe oświecenie po zimnym południu
ateistka i katolik umieją tam rozmawiać
politycy szczerze podają sobie ręce
pan pod sklepem wypija trzecią oranżadę
i zwraca uwagę chłopcom przeklinającym w drodze ze szkoły

drodzy naukowcy
cokolwiek odkryjecie
w niedzielę i tak będzie niedziela
a trawa pozostanie trawą
każdy może być tak mądry jak wy
i spytać a co było przed

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...