Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Anno, nigdy nie mam za złe Czytelnikowi, gdy podaje mi swoje uwagi... :) Nieraz zmieniam coś po czasie, lub "bronię" jakichś słów i odpowiadam, dlaczego tak.
Dziękuję za propozycję zapisu, wyjaśniam co nieco...
"starsze gniewne", dzieci, wiem, ale tak jakoś... czyta mi się odruchowo, starsi gniewni, a w tym domu, są młodzi...
W I- szej.. młodzi gniewni śledzą wychodzących.. wydaje mi się za bardzo urwane, kto tak naprawdę wychodzi.? chciałam to zaznaczyć.
Proponowane.. "niepotrzebnie".. szczerze, wolę opiekunów, bo dla młodych gniewnych może potrzebnie, chcą mieć pewność, że wyszli.
"w pracy".. raczej zbędne, słowa.. zostaje nocna zmiana.. mówią same za siebie, że w pracy, czyli, w tytułowym domu.
II- ga, na koniec dnia wszyscy ziewają.. niemal chóralne, zaprasza do odpoczynku wszystkich (w domyśle), ale myślnikiem odzieliłam tych najmłodszych, żeby dopisać puentę.
Stosuję nieraz skróty myślowe, żeby nie rozwklekać treści i w wersie...
.. niechętnie kładą głowy na poduszkach bez słyszalnego dobranoc wszystkim.. to tyle, co
.. niechętnie kładą głowy na poduszkach /jeżeli nie usłyszą/ dobranoc wszystkim.. bez słyszalnego (na mój rozum),
nie jest równoznaczne z.. niesłyszalnym.. Trudno mi to teraz wyważyć tak na gorąco, muszę to na spokojnie przemyśleć.
Anno, w puencie pominęłaś słowo.. pomiędzy.. nie zrezygnuję z niego, ono powinno sporo dopowiedzieć Czytelnikowi,
zależnie od wyobraźni. Rozgadałam się trochę, ale nie potrafię potraktować takiego postu powierzchownie.
Mam nadzieję, że w miarę logicznie wyszło. Dziękuję Ci za wizytę i wątpliwości.
Pozdrawiam.
  • Odpowiedzi 45
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Czarku, te słowa ucieszyły mnie najbardziej.. :) Odpowiedź na "podpinkę" doczytasz w odpowiedzi dla Ani.
Dziekuję za obecność.
Pozdrawiam.

no tak ... a chodzi mi wyłącznie ( z tą podpinką ) o " niemal " ...
Wszystko inne bez naruszania !!! - ja to widzę :-)
Opublikowano

A ja odebrałam, że ze wszystkim "podpinasz się" do wypowiedzi Ani.
No, z ziewaniem już tak jest, jak jeden zacznie, "zaraża" innych, dlatego zapisałam,
"niemal chóralne", wydało mi sie "ładniejsze" od.. prawie... choć to prawie to samo.
.. :) widzisz resztę.? ufff, super.

Opublikowano

Ścisnęłaś ni serce Nato, tym wierszem.
Dom powinien się kojarzyć z ciepłem, bezpieczeństwem i miłością. Miejscem do którego się chętnie wraca.
Żadnemu dziecku nie życzę mieszkania w domu z Twojego wiersza, choć wiem, że życie, to nie koncert życzeń.

Serdeczności.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Oxyvio, tytuł jest bardzo jednoznaczny i troszkę dziwi mnie drugie pytanie... poza tym, gdyby to było o internacie,
na pewno nie dałabym tytułu "dom" i raczej nie byłoby najmłodszych.
Internat, to głównie gimnazjaliści, szkoły średnie, czy zawodowe....
Niekoniecznie. Są też na przykład tygodniowe przedszkola, skąd rodzice zabierają dzieci tylko na weekend, a przez pozostałe noce maluchy mieszkają w internacie. Są szkoły podstawowe z internatami dla dzieci, które mieszkają gdzieś w zabitych wsiach i nie mają żadnej możliwości codziennego dojazdu do szkół. Są zespoły szkół prowadzonych przez zakony, gdzie dzieci od podstawówki po koniec gimnazjum mieszkają w zakonnych internatach, chyba też nawet jeszcze w szkole średniej.
Ale z Twojej odpowiedzi wynika, że chodzi o dom dziecka. Znam mnóstwo dzieci z różnych domów dziecka, uczyłam je w dwóch szkołach, jeździłam z nimi na kolonie (jako kolonistka, nie jako wychowawczyni). Od wychowawców i psychologa wiem, że jedną z zasad wychowawczych w takiej placówce jest nieprzywiązywanie do siebie wychowanków - brak zaangażowania osobistego, zarówno z jednej strony, jak i z drugiej. Bo wychowawcy czasem zmieniają pracę, mają poza tym własne rodziny i nie mogą łudzić wychowanków, że są zastępczymi mamami-ciociami-wujkami itd. W ten sposób mogliby bardzo skrzywdzić te dzieci.
Kiedyś jedna z wychowawczyń powiedziała do mnie: "Więcej tam jest niedorozwiniętych jak normalnych dzieci." Opowiadała też, jak kiedyś jeden z chłopców nie chciał iść do szkoły, więc jesienią wyszedł w nocy na taras w piżamie, a ona udając, że go nie zauważyła, zamknęła drzwi tarasu na klucz i trzymała go tam kilka godzin; powiedziała mi potem: "Wkurzył mnie! Jak taki głupi, to niech se choruje, niech nawet się i przekręci na zaplenie płuc, na własne życzenie!" Nie wiem, co się dalej stało z tym dzieckiem, mam nadzieję, że przeżyło tę noc i ten "dom".
Bardzo trudno jest wyśrodkować uczucia tak, żeby nie przywiązywać do siebie dzieci i nie sprawiać wrażenia, że się jest ich przyszywaną rodziną, a jednocześnie lubić dzieci i rozumieć je, i być opiekuńczymi wychowawcami dla nich. Ale taką samą umiejętność muszą posiąść wszyscy psychiatrzy i psychoterapeuci. Jest to niezmiernie trudne.
Opublikowano

Bardzo często emocjonalność nie służy wierszowi. Bo bywa zbyt "nachalna".
Jednak w tym wypadku jest inaczej. Moim skromnym zdaniem zachowano odpowiednie proporcje.
Wiersz zatrzymuje, bo trudno nie zatrzymać się nad takim obrazem.

Co do formy - czytam minimalnie inaczej. :)
Np.
[indent]Wydaje mi się, że w 4 wersie bez dnia bo zaraz potem jest ziewanie i dobranoc, które "dopełniają" obraz.[/indent]
Pozdrawiam

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Nic nie szkodzi, że wypowiedź długawa.. :) to "taki liścik" do treści.
Może nie aż brutalne, "znam" dom dziecka z opowieści koleżanki, która tam pracuje.
Gliwic nie znam, w ogóle. Roklinie, cieszę się, że zatrzymałeś się w moim "domu".
Dziekuję za refleksję.
Pozdrawiam.

Całe życie mieszkam w Gliwicach :)
A w DD pracuję od 5 lat, przyznam, że dystans wobec - niewątpliwie bardzo zdolnych - dzieci jest dla mnie pewnym problemem, za bardzo w to wsiąkłem, a ja zawsze angażuję się całym sercem...
Nie ukrywam przy tym, że pracuję z dziećmi z tzw. filii (dawny rodzinny DD), które - generalnie - są "łatwiejszymi" przypadkami.

Zdecydowanie nie zgadzam się z poglądem, że dzieci te są gorsze czy niedorozwinięte. Ich głównym problemem są niezaspokojone potrzeby uczuciowe, co za tym idzie, obniżona samoocena, mniejsza siła przebicia... Ech, dużo trzeba włożyć, a efekty są co najmniej różne... Ale zawsze starałem się ich traktować jako tzw. "normalnych". Oni bardzo nie lubią, kiedy robi się inaczej, są zbyt wrażliwi, by to znieść (jedną osobę w ten sposób pożegnaliśmy, było ostro jak po zjedzeniu kilku papryczek chili).

Kończąc ten wywód, podkreślę, że... "dobranoc wszystkim
to jakby nikomu" - ten wers jest genialny!
Pozdrawiam ciepło :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Alicjo, wierzę, że są i takie, do których dzieci chętnie wracają po szkole, bo czują się w nich
lepiej, niż we własnym rodzinnym.. ale to już inny temat. Tak, życie to nie koncert zyczeń.!
Dziekuję za wizytę, pozdrawiam serdecznie.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


To przyjazne słowa dla treści, miło mi. Ania Myszkin też pominęła "dnia"... ciągle myślę.
Uwagi zapisuję, wracam do nich w wolniejszej chwili i czasami wprowadzam korektę.
Zgadzam się z Tobą, że ziewanie i dobranoc.. są dopełnieniem, pomyslę, cięcia nie obiecuję.. :)
Duksie, dziękuję za wizytę. Pozdrawiam.
Opublikowano
Oxyvia....
"Niekoniecznie. Są też na przykład tygodniowe przedszkola, skąd rodzice zabierają dzieci tylko na weekend, a przez pozostałe noce maluchy mieszkają w internacie. Są szkoły podstawowe z internatami dla dzieci, które mieszkają gdzieś w zabitych wsiach i nie mają żadnej możliwości codziennego dojazdu do szkół. Są zespoły szkół prowadzonych przez zakony, gdzie dzieci od podstawówki po koniec gimnazjum mieszkają w zakonnych internatach, chyba też nawet jeszcze w szkole średniej.
Ale z Twojej odpowiedzi wynika, że chodzi o dom dziecka. Znam mnóstwo dzieci z różnych domów dziecka, uczyłam je w dwóch szkołach, jeździłam z nimi na kolonie (jako kolonistka, nie jako wychowawczyni). Od wychowawców i psychologa wiem, że jedną z zasad wychowawczych w takiej placówce jest nieprzywiązywanie do siebie wychowanków - brak zaangażowania osobistego, zarówno z jednej strony, jak i z drugiej. Bo wychowawcy czasem zmieniają pracę, mają poza tym własne rodziny i nie mogą łudzić wychowanków, że są zastępczymi mamami-ciociami-wujkami itd. W ten sposób mogliby bardzo skrzywdzić te dzieci.
Kiedyś jedna z wychowawczyń powiedziała do mnie: "Więcej tam jest niedorozwiniętych jak normalnych dzieci." Opowiadała też, jak kiedyś jeden z chłopców nie chciał iść do szkoły, więc jesienią wyszedł w nocy na taras w piżamie, a ona udając, że go nie zauważyła, zamknęła drzwi tarasu na klucz i trzymała go tam kilka godzin; powiedziała mi potem: "Wkurzył mnie! Jak taki głupi, to niech se choruje, niech nawet się i przekręci na zaplenie płuc, na własne życzenie!" Nie wiem, co się dalej stało z tym dzieckiem, mam nadzieję, że przeżyło tę noc i ten "dom".
Bardzo trudno jest wyśrodkować uczucia tak, żeby nie przywiązywać do siebie dzieci i nie sprawiać wrażenia, że się jest ich przyszywaną rodziną, a jednocześnie lubić dzieci i rozumieć je, i być opiekuńczymi wychowawcami dla nich. Ale taką samą umiejętność muszą posiąść wszyscy psychiatrzy i psychoterapeuci. Jest to niezmiernie trudne."

Oxyvio, o tygodniowych przedszkolach czytam teraz, nie słyszłam nigdy, podobnie o szkołach podstawowych z internatem.
Wiem, że na wsiach organizują przejazy dzieci i są one odwożone do miejsc zamieszkania. Co do zakonnych internatów, nie neguję,
na pewno gdzieś istnieją. Wiem od małego, że były, są i pewnie zawsze będą domy dziecka i taki właśnie chciałam do kompletu.
Wychowawcy, którzy mają własne rodziny, mają tym samym większe doświadczenie, postrzegam to jako plus w ich pracy.
Dobre, zdrowe relcje wychowawca/wychowanek, mogą zaowocować "przyjaźnią", chęcią utrzymania kontaktu w przyszłości,
nawet po opuszczeniu domu dziecka. Samo zaangażowanie w pracy jest różne, tak jak różne są chartery ludzkie, ogólnie.
Dzieci, to także paleta "osobowości", są te, z patologicznych rodzin, niektóre z nich na pewno lgną do "nowego domu",
ale są i takie, które przenoszą toksyczne zachowania, ect. Dodam jeszcze, że na dobry klimat w każdym domu, ma wpływ szereg
czynników. To dłuuugi temat.! Pomijam wychowawców, którzy są "wypaczeni"... bo tacy też się trafiają.



Roklin...
"A w DD pracuję od 5 lat, przyznam, że dystans wobec - niewątpliwie bardzo zdolnych - dzieci jest dla mnie pewnym problemem, za bardzo w to wsiąkłem, a ja zawsze angażuję się całym sercem. Nie ukrywam przy tym, że pracuję z dziećmi z tzw. filii (dawny rodzinny DD), które - generalnie - są "łatwiejszymi" przypadkami.
Zdecydowanie nie zgadzam się z poglądem, że dzieci te są gorsze czy niedorozwinięte. Ich głównym problemem są niezaspokojone potrzeby uczuciowe, co za tym idzie, obniżona samoocena, mniejsza siła przebicia... Ech, dużo trzeba włożyć, a efekty są co najmniej różne... Ale zawsze starałem się ich traktować jako tzw. "normalnych". Oni bardzo nie lubią, kiedy robi się inaczej, są zbyt wrażliwi, by to znieść (jedną osobę w ten sposób pożegnaliśmy, było ostro jak po zjedzeniu kilku papryczek chili). (..)"

No proszę, dowiadujemy się czegos o Tobie. Cieszą słowa, że angazujesz się całym sercem.
Dla mnie to także całkiem normalne dzieci, które potrzebują dużo ciepła. Efekty pracy są różne, bo nie każde z nich,
pozwala do siebie dotrzeć, są zamknięte w sobie, często przez złośliwości rónieśników. To i tak bardzo powierzchowna refleksja.

Oxyvio, Roklinie, dziękuję Wam za ponowny wgląd i wymianę myśli... :)
Serdecznie pozdrawiam.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...