Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Profesor siedział za mahoniowym biurkiem, na którego środku stała butelka z płynem w kolorze herbacianym. Troska, z jaką patrzył na butelkę, pogłębiła tylko bruzdy na jego czole, dodając mu jednocześnie uroku. Za siwą, elegancko przystrzyżoną brodą, którą podpierał dłonią, chronił ściśnięte usta, od czasu do czasu patrzył z nadzieją w rozbiegane oczy studentki z niedopiętym guzikiem białej koszuli.
-Opakowanie owszem, owszem, ale w środku...pustka.
Studentka spuściła głowę, poczerwieniała, profesor spostrzegł, że popełnił gafę.
-Nie, ja nie o pani, ja o butelce, chodzi mi o whisky, a właśnie, czy pani mogłaby mi powiedzieć coś o roku 1934?
-1934?
-Tak.
-No więc. Rok 1934. W Niemczech „Noc długich noży”. Krwawa czystka wobec kierownictwa SA. W Chinach komuniści rozpoczęli „Długi marsz”, naziści zamordowali kanclerza Austrii Dollfussa.

Spojrzał na niedopięty guzik białej koszuli, wyjrzał za okno, jakby sprawdzając stan pogody i znów wrócił do rozpalonej z emocji twarzy studentki.
-Przerwę pani, chodzi mi o rok 1934. Niech mi pani odpowie na jedno pytanie...
Z oczu profesora wyzierało zniechęcenie i beznadzieja.
-Dlaczego ten rok był taki fatalny?
-Fatalny? No więc mówię naziści zamordowali kanclerza, długi marsz Mao.
-Nie, nie, nie.
Poczerwieniał. Wstał gwałtownie i wyciągając spod biurka dwie szklanki nalał do nich whisky.
-Rok był fatalny. Najpierw krótka zima, potem mokra, dżdżysta wiosna, a lato, ech szkoda gadać. Proszę, niech pani tego spróbuje.
Studentka nie zastanawiając się przechyliła swoją szklankę.
No i co? Czy teraz rozumie pani...
Spojrzał w nieco spokojniejsze oczy dziewczyny.
-Nie całkiem.
-Nie całkiem? Czy nie czuje pani tego roku? Przecież ta whisky jest przesiąknięta tym fatalnym trzydziestym czwartym. Jest ohydna. Nie zauważyła pani, który to rocznik? Właśnie trzydziesty czwarty. Siedemdziesięcioletnia whisky a smakuje jak tygodniowy bimber. Nie zdała pani. Dwója. Jako przyszły historyk powinna pani zwracać uwagę na daty...aha jeszcze jedno może pani zapiąć ten guzik ja też mam siedemdziesiąt lat.

Profesor zwyczajny, Jan Wysoczyński, specjalista od historii dwudziestolecia międzywojennego, niestrudzony badacz przeszłości, niezastąpiony erudyta, pedagog zwyczajnie kłamał. Mimo siedemdziesięciu lat (skończonych przed kilkoma tygodniami) rozpięte guziki pięknych studentek interesowały go nie mniej niż naziści i maoiści. Interesowały go bardziej, ale wobec tego, co miało się wydarzyć w najbliższą sobotę traciły swoje znaczenie.

Studenci zaliczali go do elitarnego grona profesorów, których pamięta się jeszcze długo po egzaminach, i to niezależnie od uzyskanej oceny. „Ekscentryk i dziwak” - mawiali ci, których indeksy wyleciały przez okno. „Człowiek renesansu, równiacha, swojak” – mówili inni. Któregoś razu, student I roku podczas sesji egzaminacyjnej wdał się w spór na temat Piłsudskiego. Wyszedł, a raczej wytoczył się po pięciu godzinach, prowadzony przez równie nietrzeźwego profesora, wykrzykując: „Niech żyje Marszałek! Niech żyje nasz wódz!” A potem jeszcze: „Na Kowno!” i „Bij Bolszewika!”.
Opowieści o profesorze i jego niekonwencjonalnym zachowaniu wrosły w mury szacownej uczelni, stając się jej nieodzowną częścią. Z czasem obrosły legendami, a sam „profesor Jaś”, (jak mówiono o nim pieszczotliwie) stał się legendą chodzącą, żywą i namacalną, uniwersytecką gwiazdą pierwszej wielkości. Przy czym gwiazdorstwo dotyczyło tylko kontaktów ze studentami. Dla nich był kimś, oryginałem, niemal idolem. Z drugiej strony kadra naukowa traktowała profesora z przymrużeniem oka, trochę jak niegroźnego wariata. Dokonania naukowe, publikacje, zauważano, ale się nad nimi nie rozczulano. Dla kolegów, a przede wszystkim dziekana i Jego Magnificencji Wysoczński był nieobliczalny. Przede wszystkim przez nie. Kobiety.

Profesor miał w swoim życiu dużo szczęścia. Gdy zaczynał pracę, można było swobodnie uszczypnąć sekretarkę, bez narażania się na zarzut molestowania. Nie znano jeszcze tego słowa. Nikt na to nie zwracał uwagi, no, bo jakie to miało znaczenie, że młody asystent, zaczynający pracę naukową wymierza soczystego klapsa starszej o kilka lat sekretarce. Może tylko takie, że ją zabolało, a tak naprawdę była zadowolona. Czuła, że mu się podoba. Miała rację. Romans z Bożenką, był librettem do całej opery, której tytuł mógłby brzmieć: „Przygody miłosne Jasia W”. Bożenka była mężatką, on w trakcie pierwszego rozwodu. Pokochali się miłością, czystą i prawdziwą, lecz krótką. Mąż sekretarki, okazał się wrednym typem, z pod ciemnej gwiazdy, który nie zna się na tych sprawach. Bożenka wyjechała z mężem do innego miasta, a biedny Jaś znalazł pocieszenie w ramionach koleżanki od Nauk Pomocniczych Historii. Koleżanka miała na imię Hania i była zwyczajnie brzydka. Chuda, o niezdrowej cerze i małych piersiach. Do tego ciągle mówiła, nawet w łóżku. Między kolejnymi przyjaciółkami, pojawiały się kolejne żony. Już wówczas zwykł mawiać, że nie miesza pracy z domem. Praca to praca, a dom to dom. Każde z tych miejsc, miało swoje prawa i swoje obowiązki. Najważniejsze żeby potrafić się w tym wszystkim odnaleźć. Zaspokoić kobiety z pracy i te z domu, a w dodatku ciągle się rozwijać, przeć do przodu, awansować. Kobiety mogły w karierze naukowej zaszkodzić, ale mogły pomóc, trzeba było wiedzieć, z kim rozmawiać, kogo zaprosić na kolację, a z kim iść do łóżka. Doktorat u profesor Danuty Trzcinieckiej pisali wspólnie, w jej wielkim łożu z baldachimem. Ileż nieprzespanych nocy ich to kosztowało, ile godzin spędzonych na gorących dyskusjach i nie tylko. Potem habilitacja u Mariańskiej. Było ciężko, ale dotarli się. I tak dalej i tak dalej. Można by mnożyć kolejne historie, ale nie warto. Profesor Wysoczyński postanowił napisać autobiografię. Rozpowiadał o tym na wszystkie strony, budząc strach wśród niemałej ilości kobiet. Całkiem nie potrzebnie, przecież profesor Jaś, jest dżentelmenem. W każdym calu. Ma już nawet tytuł dla swoich wspomnień. „Kolekcjoner”. Doskonale oddający przewidywaną treść. Życie profesora to ciągłe, maniakalne łowy. Poszukiwania bez końca. Poszukiwania unikalnych przedmiotów, których nikt nie ma. Gromadzenie i katalogowanie. Na półkach i szufladach, według nazwisk, urody, inteligencji, według charakteru, smaku i zapachu. Z każdym dniem, wciąż nowe obiekty, nowe twarze, biusty i nosy. Potrafił dostrzec, coś, czego szukał w tłumie, jakiś nadzwyczajny rys twarzy, czasem widoczną niedoskonałość, którą potrzebował do zbiorów. Na przykład Aneta, którą poznał na początku lat osiemdziesiątych. Ruda studentka, z haczykowatym nosem i piegami. Całkiem niezwykła. Niepodobna do tych wszystkich damulek z żurnali. Dostrzegł w niej niezwykłość. Śmiech. Śmiała się, jak żadna inna. Za ten śmiech mógł pójść za nią na koniec świata. Nie poszedł, bo dostrzegł na spacerze zęby. Zęby, których właścicielkę spotykał wyprowadzając psa. Któregoś razu odezwała się. Zobaczył je. Zęby unikalnej wartości, jakich nie potrafiłby zrobić nikt poza Bogiem. Boskie kły. Przez chwilę żałował, że nie został dentystą. Z jaką rozkoszą mógłby bezkarnie ich dotykać, obejmować je, głaskać, niczym najdroższy skarb.
Kolekcjoner potrafi być bezwzględny. Gdy znajdzie nowy unikat, żeby zrobić dla niego miejsce, stary potrafi zniszczyć, wyrzucić na śmieci. Czasem powodowało to drobne kłopoty. Dorota, bibliotekarka, u której odnalazł pra uszy, posunęła się do szantażu. Uszy zeszły na plan drugi, wobec groźby podpalenia się ich właścicielki, w akcie desperacji spaleniu ulec miała cała biblioteka. W takich sytuacjach profesor wybuchał. Nigdy nie pozwalał, żeby ktoś decydował, za niego. Robił się czerwony i zaczynał przemawiać jak nie przystało na dżentelmena. (za którego się cały czas uważał). Sypał najohydniejszymi przekleństwami, groził i krzyczał. Zazwyczaj pomagało. Kobiety bały się go, w końcu czym jest eksponat wobec swego właściciela. Przedmiotem. I nie powinien o tym zapominać, tak łatwo można się stłuc.


W sobotę lało od samego rana. Jakby tam na górze, ktoś złośliwy brał prysznic i zapomniał zakręcić wodę. Profesor był w cudownym nastroju. Do śniadania, ulubiona whisky, ulubiony dwudziesty drugi rocznik, lekka kawa i poczuł, że jest młodym greckim herosem, który jeśli zechce może przebiec maraton bez zadyszki.
-Ojciec, co wy, z tym hotelem wymyślacie – mało wam miejsca w domu, świntuchy! – Anna, najstarsza córka z pierwszego małżeństwa, otyła i rubaszna dziewczyna lubiła żartować. Nadawali z ojcem na tych samych falach. Porozumiewali się gestami i półsłowami, teraz wystarczyło jej za odpowiedź rubaszne mrugnięcie oka.
-Znając ciebie, nie doczekałeś do ślubu...
-Córuś!
-Ojczuś! Jestem po prostu ciekawa.
-To wsadź nos do kawa.
-Wcale się nie rymuje.
-Wiesz, że nie mam przed tobą żadnych tajemnic, nawet takich. Owszem wytrzymałem do ślubu. A wiesz dlaczego?
-No nie ma pojęcia.
-Bo chcę zobaczyć jak to jest. Mieć żonę pierwszy raz, dopiero po ślubie.
-A co nie wiesz?
-Niestety do tej pory mi się nie udawało. Mimo najszczerszych chęci. Z Zosią, twoją mamą, to zaraz, no tak. Na pierwszej randce, jak to się mówi. Lato było, jakoś tak, nie krępująco, coś piliśmy, tańce i tak dalej. Potem z Marysią, też się nie udało, ale przysięgam, to nie moja wina, nalegała, a co może biedny mężczyzna, kiedy kobieta chce.
-Stary świntuch.
-Tylko nie stary. Wypraszam sobie, tylko nie stary. Dokończę ci. Z Jadzią myślałem wytrzymam. Taka była pobożna, wręcz bogobojna. Ciągle o grzechu coś mówiła. I wiesz, gdzie zgrzeszyła? W Częstochowie, na wycieczce, na dodatek żadnych wyrzutów sumienia, żadnych!
-Oho dzwonek. Pewnie panna Natalia?


Wszystko załatwiała Natalia. Lokal. Cygańską kapelę. Gości a nawet hotel. To ostatnie było ślubnym prezentem dla Jasia. Najdroższy hotel w mieście. Apartament prezydencki, chociaż żaden prezydent w nim jeszcze nie mieszkał. Dwudziestotrzyletnia blondynka, o wyzywającej urodzie, pełna wigoru, entuzjazmu i uśmiechu. Od najmłodszych lat wyobrażała sobie jak większość dziewczynek swój ślub, widziała przystojnego bruneta, mężczyznę obdarzonego siłą mięśni i charakteru. Takiego jak Jaś, czterdzieści lat wcześniej, gdyby nie gnuśniał w tych swoich książkach, zakurzonych archiwach i bibliotekach, gdyby regularnie ćwiczył i chodził na solarium. Nie musiał długo ją prosić o rękę, wystarczyło, że szepnął jej na ucho jedno słowo. Krótkie, zaledwie trzyliterowe. D jak Dorota. O jak Olga. M jak Monika. DOM. Ktoś mógł pomyśleć, że ją kupił. Mógłby, gdyby wiedział. Transakcja została przeprowadzona w pełnej dyskrecji. Profesor nie chciał psuć humoru dzieciom. Jakby to wyglądało, takie święto, a one naburmuszone, złe. To nie fair wobec nich. Postanowił, że powie im trochę później. Za jakiś czas, jak wszyscy ochłoną. Dom, właściwie willa położona na obrzeżach miasta, w eleganckiej dzielnicy należał do rodziny Wysoczyńskich od lat, był utrzymany w doskonałym stanie i nie trudno było się domyśleć, że wart był majątek. Dokładnie tyle, ile jedno „tak”, Natalii.

Natalia miała być ukoronowaniem kolekcji. Diademem, którego blask przyćmiłby wszystkie dotychczasowe eksponaty. Figura modelki, uroda z gatunku zjawiskowych, wszystko co kobieta powinna mieć w najlepszym gatunku u niej było o trzy klasy lepsze. Wśród tych cudów, były one. To właśnie one sprawiły, że profesor zdecydował się zapisać dom. Czymże był ten budynek, jeśli nie zwykłą kupa gruzu, połączonego zaprawą, cementem. Zbiorowiskiem okien, drzwi, klamek i podłóg. Kawałkiem powietrza zamkniętego między ścianami. A one były zjawiskiem, stworzeniem w samym sobie. Jak bliźniaczki udekorowane w identyczne buciki, rajstopki poruszały się płynąc. Nogi Natalii miały dar przekonywania, potrafiły mówić lepiej i mądrzej niż ich właścicielka, potrafiły jeszcze więcej, ale to wymagało poświęceń. Dom przy ulicy Słowackiego stał się ich ofiarą.

Uroczystość zaślubin przebiegała spokojnie, znanym, utartym szlakiem dla takich wydarzeń. Młodzi zabawiali gości, zapraszając do suto zastawionego stołu, do wódeczki i do tańców. Spoceni cygańscy grajkowie, nie dawali odpocząć, ani sobie, ani bawiącym się. Od czasu do czasu wzmacniali się szklaneczką i grali z jeszcze większą werwą, aż mi się trzęsły czarne, gęste grzywy.
Profesor nie pił. Chciał być trzeźwy. Może dlatego wieczór trochę mu się dłużył, a może tylko tak mu się wydawało. Natalia była wszędzie. Roześmiana, od ucha do ucha bawiła się jak nastolatka. Obserwował ją ukradkiem, gdy ktoś nagłym szarpnięciem porywał ją na parkiet, z błogością myślał, że już za kilka godzin będzie tylko jego. Nikt nie będzie mógł na nią spojrzeć, nie mówiąc o dotykaniu. Po południu pojechał do hotelu, żeby jeszcze raz obejrzeć apartament. Przypomniał obsłudze o różach, szampanie i whisky. Natalia od kilku godzin siedziała u fryzjerki, miał czas by się przygotować. Jak zwykle przed pierwszym pójściem do łóżka wyobraźnia pracowała z potrójną mocą. Próbował przestać, ale obrazy same się pojawiały. Natalia zdejmująca sukienkę. Natalia rozpuszczająca włosy i prosząca o odpięcie łańcuszka. Potem szum wody pod prysznicem i przeżycie największe. Wejście. On z cygarem i szklaneczką w łóżku, ona rozpina jedwabny szlafrok i staje przed nim w bieliźnie. Sam wybrał w katalogu odpowiedni model. W tej dziedzinie nie lubił niespodzianek. Musiała być czerwona, z wstawkami koronkowymi i pasem do pończoch.
-Jasieńku, dlaczego się nie bawisz? – Natalia z wypiekami na twarzy podeszła z wyciągniętą ręką. Pocałował ją w policzek, delikatnie, jak dziecko.
-Lubię patrzeć. Obserwować jak jesteś szczęśliwa.
-Chodź trochę poskaczesz, nie masz przecież jeszcze osiemdziesiątki.
-Muszę oszczędzać energię na wieczór. Przekonasz się, że naprawdę nie mam osiemdziesiątki.
-Ach ty mój tygrysku, ty ciągle o jednym. Pewnie nie możesz się doczekać...
-A ty?
-Ja też. To co może im uciekniemy, sami się pobawią. Weźmiemy taksówkę i za godzinkę wrócimy nikt nie zauważy.
-Doskonały pomysł. Jesteś genialna, moja myszko. Niech nas szukają.

Rozparł się wygodnie. Pogładził dłonią materiał poduszki. Była idealnie gładka. Zresztą tego wieczoru wszystko zdawało się być bliskie ideału. Nawet pogoda. Przestało padać, zza uchylonego okna zaglądały gwiazdy, trochę z zazdrości, trochę z ciekawości. Szum wody w łazience był jak najdroższa sercu muzyka, aria oczekiwania, preludium spełnienia. Wyobrażał sobie, że jest jedną z tych kropli, które teraz radośnie pływają po jej ciele. Był mydłem, gładzącym jej skórę. Szamponem. Czymkolwiek byle wreszcie być przy niej, w niej, na niej.
Nagle metaliczny dźwięk odkładanego prysznica obwieścił koniec. Wyszła. W poświacie nocnej lampki, w nikłym świetle księżyca zastukały obcasy. Profesor poczuł, że krew uderza mu do głowy szeroką, potężną falą. Przed oczami przebiegły mu zastępy czarnych mrówek, miliony, miliardy. Gdzieś w oddali majaczył czerwony punkt rajstop Natalii, skrywających jej boskie nogi.
-Natal, Nat... – zacharczał i z nieludzkim skowytem upadł na dywan.
Natalia nie patrząc na leżącego podeszła do szafki. Nalała sobie whisky. Zdecydowanym, ale spokojnym gestem wyciągnęła długiego papierosa. Zapaliła.
-Za dużo wrażeń, staruszku. Pompka nie wytrzymała. Nawet sobie nie podymasz, głupi kutasie. Hej, żyjesz jeszcze? Myślisz, że zadzwonić po pogotowie? E, nic ci nie będzie. To tylko serce. Przecież ty nie miałeś serca, łajdaku.
Natalia nachyliła się nad profesorem i przez chwilę nasłuchiwała.
-Jeszcze dychasz? Już nie długo. Zażyłeś trochę viagry na pobudzenie. Jakieś dziesięć sztuk. No masz popij.
Przechyliła butelkę i nie wyciągając z ust papierosa wlała aż pokazało się dno. Profesor po kilku początkowych skurczach przestał się poruszać.
-Pamiętasz Basię. Pewnie, że nie pamiętasz. Była twoją studentką, dawno, dawno temu. Miała takie cudne warkoczyki. Całe życie na ciebie czekała, na list, ale ty nie miałeś czasu. Miałeś ważniejsze sprawy. Nie obchodziła ci jakaś tam głupiutka dziewczynka, która się w tobie zakochała. Nie wiedziałeś, że ludzie się zakochują? Wiem, tobie się to raczej nie zdarzało. Ty wyrywałeś kobiety jak jakieś roślinki. Myślałeś, że tak trzeba, że tak lubią. Wyrwać i rzucić, niech zdycha. Tak mi przykro tatusiu. Musiałam to zrobić, musiałam cię zabić. Mama byłaby szczęśliwa. Nawet nie wiesz jak cię znienawidziła. A ja, wiesz, ja chyba cię nawet lubię. Byłeś bardzo miłym, starszym panem. No i ten domek. Sympatyczny gest z twojej strony, Jasiu. Chyba muszę już iść, na pewno nas szukają. Oj, Jasiu, Jasiu, zgubiły cię kobiety.

Opublikowano

och... chyba nie ten dział?!
Piotrze no pięknie! ani zgrzytnięcia, ani szarpnięcia, ani pomijania nudnych słów, no nic! bardzo przyjemnie się czytało :) jestem pod dużym wrażeniem, jak chyba zazwyczaj po przeczytaniu czegoś Twego? podoba mi się to jak i o czym piszesz

Serdecznie pozdrawiam
Natalia

Opublikowano

Jakby to skomentować... Najpierw nauczyć się, co się pisze razem, a co oddzielnie. Co do merytoryki tekstu, niestety, nie mogę tego pominąć, jest tak prawdopodobna, że aż prawdziwa. Tekst napisany z werwą, bardzo poprawnie, autor ma niewątpliwy dar literacki. Tekst czytało się z przyjemnością. Gdyby to był mój tekst, zadbałabym, żeby nadać mu wyróżniającą spośród innych manierę, własny, niepowtarzalny styl, bo chwilowo "ginie" w powodzi pozostałych. Pozdrawiam serdecznie.

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

Nie mam zwyczaju tu zaglądać, z ciekawości kliknęłam na ten tekst, dlaczego ten, przypadek… a może ktoś mnie prowadził…tytuł ?
Nie żałuję – nie bardzo wiem, jak ustosunkować się do formy (tekstu prozaicznego) ale jako zwykła czytelniczka powiem – czyta się świetnie i poza drobnymi usterkami ortograficznymi (np. z pod) wciąga i temat, i narracja, wielki plus za samo zakończenie. Myślę, że będę tu częściej zaglądała, a do Pana tekstów na pewno. Pozdrawiam Arena

  • 1 rok później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @huzarc, @Berenika97, @Simon Tracy, @Kwiatuszek, @FaLcorN, @Poezja to życie dziękuję za wasze odwiedziny i pozostawienie śladu. @viola arvensis  jeżeli inaczej i wyjątkowo, to strzał w dziesiątkę. Cieszę się

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        @RomaBardzo mi miło. Dziękuję za dobre słowa. Pozdrawiam.
    • Gdy widziałem Cię po raz pierwszy, zbiegałeś ze wzgórza  Dookoła szumiał wielkopolski las Oczy miałeś smutne, nos zaczerwieniony  Lśniące bordowe serce zdobiło Twój pas I sam nie wiedziałem, dlaczego na Cię patrzę Tak natrętnie, pytałem się sam Bo czułem, jakbym miał Cię już wcześniej i zawsze Tak czułem, kiedy ujrzałem Cię tam Ktoś śpiewał: „Złote Piaski, ach, Złote Piaski!  Kto był w nich choć przez chwilę, temu przyśnią się nie jeden raz.” Spojrzałeś na mnie, a oczu Twych zieleń Odbiciem była przyjeziornych traw Sarna w biegu zatrzymana, młody jeleń Letni anioł, niepomny ludzkich spraw I nie wiedziałem, dlaczego na mnie patrzysz Co we mnie widzisz, pytałem się sam Czy na Twojej twarzy widzę wzruszenie? Dałeś mi uniesienie, lecz co ja ci dam? I wciąż ktoś śpiewał: „Złote Piaski, ach, Złote Piaski!  Kto był w nich choć przez chwilę, temu przyśnią się nie jeden raz.” Wtem sięgnąłeś drżącą ręką, mój mały Do mej ręki, aby tkliwy dać mi znak Uściskiem czułym Ci odpowiedziałem I ujrzałem twoje usta, uśmiechnięte w wielkie „tak” Tak jak wtedy żeśmy na tym wzgórzu stali Tak ja nadal stoję z Tobą w moich snach Choć niewiele nam wspólnego czasu dali Tak ja nadal jestem z Tobą w moich snach I sam śpiewam: „Złote Piaski, ach, Złote Piaski!  Kto był w nich choć przez chwilę, temu przyśnią się nie jeden raz.”
    • @Waldemar_Talar_Talar Po Targach w Krakowie ustalimy poetycką''wymianę myśli''.Jestem z moim Wydawnictwem i niby powinno być łatwiej bo to drugie ''wyjście'' a trochę ''zatrzymuje ''w biegu codziennych spraw...Dziękuję raz jeszcze.
    • @Waldemar_Talar_Talar Waldemarze, dziękuję za pamięć, jest kontakt prywatny do każdego, serdeczności :)
    • Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs  i kierowca nie zamierzał nawet udawać,  że nie chcę spędzać na postojach  więcej czasu niż wymagała tego  absolutna konieczność,  polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych  siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji.  Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów  czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi  upadku swego człowieczeństwa.     Traf a może i przeznaczenie  wskazało tego wieczoru,  że pośród tych wyrzutków  można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem  nie pasował tam wcale  ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic.  Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to,  że myśli nad czymś natrętnie  lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie,  zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne  i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie,  że pasażer wyglądał jak duch  nawiedzający kabinę pojazdu.     Wnioskować by tak można po tym,  że odziany był w długi, sięgający kostek  dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny  jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem  na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem  i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu  o uciętym ledwie widocznym daszku.     Autobus ruszył w stronę  kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki  jak i odwiedzających nekropolię żałobników.     Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń  nie miała śmiałości  naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie  nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w  niekoszonych od dawna trawach  i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry  przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne.  Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem  zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym  na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci.   Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby,  chcieć wysiadać na nim  o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód  to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych  w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie  jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem  we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi  bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku.  Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi.   Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną  i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż  zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić  a od jutrzejszego poranka,  po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz.     Jaki to wstyd,  że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski,  które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną.  Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy.     Z zadumy wyrwał mnie autobus,  ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi  bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu.  Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką  i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie  i wiedząc, że to zjazdowy kurs  ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie  były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie  i wydawało mi się,  że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej,  wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki.     Z narożnika wiaty wychynęła  postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni  natrafieniem na siebie  o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak  i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy.  Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust  I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się  ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie.     Minął wiatę i skierował się  ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim  Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił  Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem.  Bałem się Drogi Panie  życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy.  Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...