Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

ranne krwawe światło zza kotary
kapie oknem na twardą podłogę
znowu budzę się do koszmaru
nie chcę patrzeć i już dłużej nie mogę

spoza prętów rzęs obserwuję
ciemne bóle po wszystkich kątach
wrzask budzika kraje mnie i truje
piąta w powietrzu piąta już piąta

jarzeniowa chłodna biel dzienna
wdziera mi się w oczy i piecze
nie chcę wstać na świat znów sama jedna
z samotności przecież nikt nie wyleczy

w całym domu w sprzętach pamiątek się kryje
okłamuje w niby swojską przytulność
w słońcu dzidami promieni zabija
dźga i kłuje z twarzą bezchmurną

nie ucieknę przed nią – jest we wszystkim
czai się i zewsząd mnie otoczy
na ulicy w pracy u przyjaciół bliskich
w tysiącach zamarzniętych zimnych oczu

nie chcę wstać nie powinnam w samotność
nie mam sensu dla nikogo tak boleć
zakołdrzam się w całun nie patrzę na okno
i umieram z zimna
ciężko
powoli

Opublikowano

Inny niż ostatni, dla mnie znacznie lepszy, bardzo ciekawe metafory. Ostatnia wersy kapitalne.
ps. nie gniewaj się na mnie za mój ostatni, może zbyt dosadny komentarz, nie miałem na celu cię urazić.

Opublikowano

Bardzo depresyjnie zaczęłam dzień czytaniem Twojego wiersza. "Zakołdrzanie" się nie może być jedną, najlepszą radą na bolączki. Kiedyś, w którejś baśni wyczytałam takie mądre słowa: "Ranek jest mądrzejszy niż wieczór". Zawsze , kiedy tylko można, wyłazić trzeba z łoża. Nooo, chyba, że pozostaje się w nim w zupełnie innych celach.....! :))))) Wtedy - długo. Przyznam, że nie jestem amatorką Twoich wierszy o takiej tematyce, bo mi pasujesz do radosnego wizerunku. Jakoś mi brzmi nienaturalnie. Ale to może tylko moje wyobrażenia. Uściski. Elka.

Opublikowano

Imperare sibi maximum est imperium /Seneka/, smutek przeradza się w depresję, gdy człowiek "potrafi oddychać, ale nie potrafi żyć. " Szczęście i depresja mają wiele wspólnego. Jedno i drugie to skrajność ludzkich uczuć. Czasem depresja nie jest dołem. Czasem jest górą, tylko nie tą, na którą tak pragnęliśmy wejść...
"zakołdrzanie"- super ; sugestywnie napisane, mam nadzieję Oxyvio, że to twoje refleksje "na temat", a nie odczucia własne, słonka życzę i radości, pozdrawiam :))

Opublikowano

Witajcie, Dziewczyny! Piszę do Was obydwu.
Elu, wiem, że wiersz jest ponury. Sorki, że Cię "zdepresjonowałam".
Emm, depresja jest cechą osobowości, nie jest nieumiejętnością życia. Czasem pojawia się z powodu wielokrotnych niepowodzeń, np. odpychania przez rodziców, odmawiania pracy, kłopotów w sferze małżeńskiej itp. A czasem z powodu jednej, ale bardzo silnej tragedii, np. utraty kogoś najbliższego (nie daj Boże dziecka). I nikt nie ma na nią wpływu, depresja wymaga leczenia chemicznego. Najczęściej jest zresztą nieuleczalna, można ją tylko łagodzić tabletkami.
Pewnie, że "zakołdrzanie się" nie jest radą na nic, podobnie jak np. alkohol, narkotyki czy wręcz samobójstwo - żadne ucieczki od życia nie są sposobem na życie. Ale depresja nie jest szukaniem sposobu - jest przekonaniem o tym, że wszystkie sposoby zawiodły.
Jestem raczej pogodna, Elu, masz rację, dużo się śmieję, jestem towarzyska, otwarta, lubię ludzi. Ale i depresyjna też. Czasami nachodzą mnie takie doły, że nie mogę się z tego wygrzebać miesiącami. Nie potrafię żyć sama dla siebie, niepotrzebna nikomu i nigdzie. A tak właśnie się czuję od urodzenia.
Ale na szczęście mam córkę, dla której żyję - i to jest dla mnie absolutnie najważniejsze. Stąd cała moja radość życia, której też mam w sobie bardzo dużo. :-)
Dystymia to właśnie huśtawka skrajnych nastrojów: do euforii po kompletne doły - i znów w euforię. Taka cholerna osobowość. :-)
Uściski, Dziewczęta. :-)

Opublikowano

to dopiero istny wisielczo i samobójczy wynalazek... ;-) Cóż . te cholernie podłe stany potrafią
przytłoczyć , a jak już im dać pole do popisu ... Tego Tobie nie życzę , ale pod wierszem podpisuję się z uznaniem , bo trafnie w nim oddajesz zgonostan , a i słowa uroczo dobrane . Ale przepędź - i to szybko !!!
Pozdrawiam , C :-)

Opublikowano

Zauważyłam, że w swoich wierszach coraz
bardziej skłaniasz się do rozmieniania codzienności na drobne,
i przyznaję, że robisz to baaaardzo umiejętnie:)
Z przyjemnością przeczytałam, ale nie zatrać w tym wszystkim
pogody ducha jaką chyba masz od urodzenia:)))
Pozdrawiam i odezwę się jeszcze:))) Pa. E.K.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Czarek, dzięki Ci za poetycki i trafny komentarz - zgonostan! Tak, to dużo lepsza nazwa niż ta medyczna! :-)
Nie, nie daję się, nie tak łatwo diabłu ze mną! ;-)
Dziękuję za zrozumienie i życzę Ci tego samego, czego Ty mnie życzysz.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Kosie, nie bardzo rozumiem, co nazywasz rozmienianiem na drobne, ale dziękuję Ci za stwierdzenie, że robię to "baaaardzo umiejętnie". :-)
Nie zatracam pogody ducha, tak jak i Ty chyba nie zatracasz?
Odzywaj się, odzywaj, koniecznie!
Pozdrawiam gorąco.
Opublikowano

"Z samotności przecież nikt nie wyleczy"- to brzmi jak założenie a priori, a to tylko Twoja prawda, bardzo smutna i paskudnie nieprawdziwa chyba , że tego namiętnie chcemy , co w depresji wcale nie jest takie rzadkie, bo czasem bardzo "kochamy takie stany". Ja też je miewam , nawet miałam silną depresję i wiesz co wtedy sobie pomyślałam , złapałam się na tej myśli- że jeśli kiedyś ten permanentny smutek by minął , to chyba by mi go brakowało. Oczywiście temat jest szeroki.
Pozdrawiam Kredens

Opublikowano

Temat ciężki, stan - nieobcy, stąd wiem, że poradziłaś sobie z nim doskonale.

"w całym domu w sprzętach pamiątek się kryje" - tu czegoś nie rozumiem, czy nie powinno być "pamiątkach"?
Właśnie nie wiem, czy to są sprzęty pamiątek, czy wyliczanie - gdzie się kryje: w całym domu, w sprzętach, pamiątkach...
Wybacz moim szarym komórkom wścibskość :))

Podoba mi się "budzę do koszmaru" - wtedy zaiste lepiej nie otwierać oczu i śnić własne koszmary z ulgą, że to tylko sen, a to... ucieczka w sen.

Zakołdrzanie - fajnie, bo jakby z dystansem do własnej choroby peelki, beznadziejny przypadek takiego słowa by raczej nie użył i umierania też nie odbieram dosłownie, określa stan ducha w danej chwili. Zimno może być dosłowne i przenośni, w odniesieniu do otoczenia; tylko naprawdę ktoś bliski potrafi dostrzec problem, a zazwyczaj o takich ludziach mówi się: odludek, on już taki jest... ect
Brawo, Oxy! Mam ciary.
Pozdrawiam serdecznie, Grażyna.
:)

edit: literówka, sorki :)

Opublikowano

Oxyvio Droga!, jak zwał tak zwał- dystymia czy depresja, jedna cholera. najgorzej, że nas czasem dopada. wszyscy łapiemy doły, najważniejsze znaleźć bodziec w sobie, a jeszcze lepiej obok siebie, który da pomocną dłoń. sam wiersz "przecudnej urody" :), tyle, że w minorowym nastroju, dlatego życzę Ci na co dzień słonka na buzi, radości i zawsze tylko dobrego jutra.
ściskam mocno.:)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Kredensie, dzięki za wizytę i odniesienie wiersza do własnych doświadczeń. Widzę, że nie jestem odosobniona wśród depresantów na naszym Forum. :-)
Wiesz, ja nie lubię tego smutku, on jest tak silny, że boli mnie fizycznie, zupełnie dosłownie, paraliżuje mnie i nie mogę się ruszać z bólu. Świat wtedy jest beznadziejny, życie pozbawione sensu, wszyscy ludzie są obcy i oddzieleni ode mnie barierą nie do pokonania (stąd słowa: "z samotności nikt nie wyleczy"). Wtedy wiem tylko jedno: że muszę to przeczekać, przetrzymać, że to tylko chemia, cholerna choroba, że chociaż widzę wyraźnie, jaki świat jest bezsensowny, to jednak w końcu zobaczę go w innych odcieniach, nawet, jeśli w depresji wydaje się to nieprawdopodobne. Tylko ta świadomość trzyma mnie wówczas przy życiu.
Ale się rozgadałam!
Nie mniej nie jestem ponurakiem. Przeciwnie, raczej jestem pogodna i wesoła, a życie jest dla mnie piękne i bardzo cenne. Rzadko miewam doły, o których jest ten wiersz.
Pozdrawiam i życzę samych uśmiechniętych chwil. :-)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Grażyno, dziękuję Ci za pełen zrozumienia, ciepły i wspaniały komentarz! I przepraszam za "ciary" (ale to dla mnie bardzo cenne). :-)
Ten wers: "w całym domu w sprzętach pamiątek się kryje" jest rzeczywiście dość pokrętnie napisany. Możliwe, że lepiej byłoby napisać tak, jak mówisz. Ale mnie chodziło o to, że ten smutek kryje się we wszystkich sprzętach, które w ten sposób stają się bolesnymi pamiątkami - bo w depresji wszystko, co człowiek pamięta, budzi w nim coraz większy ból, a każdy sprzęt wyzwala jakieś nowe, bolesne wspomnienia.
No właśnie, masz rację - człowiek w takim stanie jest odosobniony ze swoim bólem, który dla innych jest niezrozumiały. Niestety. to nie pomaga wyjść z deprechy. Trzeba sobie radzić samemu ze sobą, a to jest bardzo, bardzo trudne.
Jednak depresjoniści to niekoniecznie wieczni ponuracy. Czasami to ludzie bardzo pogodni i towarzyscy przez większość życia. Przecież i Ty taka jesteś. :-) Nie jesteśmy więc przypadkami beznadziejnymi. ;-)))

Pozdrawiam ciepło i życzę wiecznej wesołości. :-)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Simon Tracy Tekst uderza od pierwszych akapitów, to niezwykła dbałość o ton i rytm narracji. słowa są rozpisane jakby leciały „jednym oddechem” tworząc wyznanie człowieka, który żegna się ze światem. Każde zdanie, nawet dłuższe, posiada melodię spowiedzi. Jest to umiejętny balans pomiędzy poetyckim nasyceniem a narracyjnym powidokiem. Na końcu wrażenie jest takie, jakbyśmy czytali poetycką nowelę napisaną w stanie granicznym między jawą a snem.
    • Niestety to próżność i bylejakość zdobywa dziś poklask a kunszt i talent biedują w odmętach skrytych szuflad czy zeszytów. 
    • Urzekł mnie styl opisów miasta. I ten przygnębiający ton wypowiedzi podmiotu. Tak piękny w odbiorze choć nie dający nadziei.
    • Wyszedłem, na odchodne rzucając  do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu  na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej  przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli  swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce  na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał  mógł w pierwszym wrażeniu  podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie  w towarzystwie papierosa wystającego  z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami.     Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi.      Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę,  nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną  lecz tak samo cyniczną melodię      Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić  bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi.  Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie.   Noc mimo wrześniowej pory,  była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd  jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew  ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych,  dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form  za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem  poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo.  Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich.   Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem  siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki  do źródła ognia i odczytałem godzinę  Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila.   Rozpalone żarem dnia szyny,  stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy  by słyszeć ten dźwięk.  Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą  osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic  rozrzuconych wśród kęp młodych traw.     Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo,  pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał  ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci.   Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne  czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei,  zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem  a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów  załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia.   Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie.     Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko.  Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać  stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około  dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni  bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej.     Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł  z pobliskiego wiaduktu  usytuowanego zaraz za łukiem szyn  za moimi plecami  w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym.  Wspomnienie, które żyło w szynach  i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę  palacza i maszynisty.  Wysoki brunet, ogolony na gładko,  nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie  unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków.     Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi  na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się  miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny  do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie  o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale.     Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz  przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny,  żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk  i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt.     Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta,  zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli  zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia  ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło.   Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.      
    • Człowiek kiedyś, obawiał się - omówienia, potem opisania, a teraz pokazania –   siebie.   Nazwania-utrwalenia-zobrazowania. Suma człowieczeństwa po nowemu   Choć lustro ego pożąda pamięci i sławy, jak łakoci.   Na pokaz eksponując eksponaty próżności, karmiąc ciekawość cudzych oczu i skrupulatność szklanych kartotek.   Pętla ulotności w łożysku istnienia i dzwon, co budzi i usypia.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...