Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Martę Kowalską spotkałem kilka dni później. W sobotę i niedzielę zazwyczaj nie wychodziłem z domu za dnia, ale tym razem zaplanowałem happening, którego nie byłem w stanie przeprowadzić wieczorem. Właściwie tylko, gdy miałem w planach jakąś blagę, łamałem w weekend swoje wampirze przyzwyczajenia. Dzień wcześniej stwierdziłem, że z altan działkowych, piwnic i kanałów wyszło na świat całe podziemne plemię meneli. Niespodziewanie zaroiło się od nich na Plantach, w parkach i podrzędnych ulicach. Obowiązkowo z reklamówkami w rękach, obowiązkowo nabuzowani mózgotrzepem albo tanim winem, zarośnięci i brudni. Od razu przyszła mi na myśl dawna obsesja Luisa. Wyobrażał sobie, że oni trzymają w tych reklamówkach ludzkie głowy, w końcu nakręcił nawet o tym etiudę filmową.
Przy okazji miasto obiegła wiadomość, że otworzono nową stołówkę dla bezdomnych i właśnie ma nastąpić uroczyste otwarcie. Ubrałem się więc w najlepszy garnitur i najbardziej elegancki krawat. Obowiązkowo zabrałem też telefon komórkowy. Tak wyposażony, wyruszyłem w miasto, lecz pod stołówkę się nie przedostałem. Po drodze zacząłem przedrzeźniać jakiegoś chłopca z żurnala, który przez kwadrans opowiadał komuś przez komórkę o nowej dyskotece, gdzie można wyrwać na motyw BMW fajne panienki. Ani się obejrzałem, jak dostałem w nos i straciłem okulary. Od tej pory widziałem jedynie nieprawdopodobnie wydłużone plamy i cienie, a przedmioty rozpoznawałem dopiero z odległości metra. W skupieniu obserwowałem dwa kawałki oprawek, gdy poczułem na ramieniu dłoń Marty.
- Ładnie zaczynasz dzień - powiedziała bez ironii, a ja od razu poznałem do kogo ten głos należy.
- Co masz na myśli? - spytałem zadziornie.
- Alkohol oczywiście.
- Jeszcze nie piłem - przymrużyłem oczy, by móc zajrzeć jej w twarz, ale tak do końca niczego nie widziałem - Jestem tylko ślepy - Pokazałem jej szczątki okularów i uśmiechnąłem się boleśnie - Minus cztery i pół.
- Nic mi to nie mówi - przyznała, zdejmując rękę z mojego ramienia.
- To dziękuj Opatrzności - mruknąłem - Zaprowadź mnie do najbliższego optyka, dobrze?
Obeszliśmy całe centrum, zanim znaleźliśmy kogoś, kto zajmował się lutowaniem oprawek. Wszyscy próbowali nam sprzedać nowe, żądając absurdalnych kwot. Pewien starszy pan zgodził się w końcu zrobić mi okulary na wieczór. Wpłaciłem zaliczkę i znów znalazłem się na gwarnej, pełnej ruchliwych cieni ulicy.
- Dlaczego nie masz zapasowych okularów? - napadła na mnie Marta.
- Sam się zastanawiam.
- Strasznie jesteś nieuporządkowany, wiesz? - zaśmiała się krótko - Z daleka widać, że nie masz kobiety.
Chciałem się obruszyć, ale ostatecznie zbyłem tę złośliwość machnięciem ręki. Szliśmy w jakimś kierunku, nie miałem pojęcia w jakim.
- Lubię chaos - wyjaśniłem po chwili - Lubię miejsca niedookreślone. Bałagan sprawia, że czuję geniusz w powietrzu. Gdzie mnie ciągniesz?
Powiedziałem to odruchowo i od razu pożałowałem. Powinienem powiedzieć: gdzie mnie ciągniesz, bestio? Tak mawiała Ola, cytując jedną ze swoich ulubionych bajek. Mówiła to słodkim, dziecięcym i bardzo nosowym głosem, kiedy prowadziłem ją do pokoju, by powoli ściągnąć z niej martensy i krótką sukienkę. Wygląd uczennicy i ton jej głosu sprawiał, że popadałem w amok.
- Chodźmy gdzieś usiąść - zaproponowała Marta, wydzierając mnie ze świata marzeń - Znam fajny ogródek.
Nie bardzo podobał mi się ten pomysł.
- W centrum z reguły przemrażają piwo - marudziłem - A powinno być tylko schłodzone.
- O, jaki z ciebie znawca.
Gdybym mógł jej spojrzeć w oczy, mój wzrok słałby gromy. Spotkać kogoś równie, a może nawet bardziej złośliwego, niż ja, to była wyjątkowa sztuka.
- Zawsze jesteś taka złośliwa? Czy tylko przy mnie się zgrywasz? Uważaj, też opanowałem tę sztukę.
- Dziwnie się nie boję - roześmiała się i skręciliśmy w jakąś bramę.
Niewiele widziałem, za to doskonale rozpoznawałem zapachy. Na powitanie w moje nozdrza wdarł się odór zwietrzałego piwa, zaraz jednak zastąpił go przyjemny aromat herbaty z hibiskusa. Zostałem posadzony przy stoliku w rogu ogródka i Marta na chwilę znikła. Niedługo potem poczułem zapach świeżej kawy i równie świeżego piwa.
- Żywiec? - spytałem niespokojnie.
- Sam się przekonaj.
Wiedziałem już, że ją polubię, że będziemy się spotykać co jakiś czas i prawić sobie drobne złośliwości. Z bolesnym uśmiechem namacałem oszronioną szklankę i upiłem spory łyk. Pokiwałem z uznaniem głową. Mało, że był to najczystszej próby Żywiec, to jeszcze pochodził z niedawno zmienionej beczki. Cmoknąłem z uznaniem, ale celowo przemilczałem wnioski.
- I co? - nie wytrzymała w końcu Marta.
- Z czym? - udałem głupiego.
- Dobrze wiesz!
- Aaa, z piwem. To najgorszy Heveliusz z dna beczki, jakiego w życiu smakowałem.
- Bzdura! To Żywiec. Pamiętam, co piłeś wtedy w „Trzy osiem”.
Tym razem ja zaśmiałem się złośliwie, pokazując jej koniec języka.
- Złośliwi ludzie z reguły reagują gwałtownie, kiedy jad nieoczekiwanie zwraca się w ich stronę - rzekłem rozbawiony - Pewnie, że to Żywiec. I to doskonały. Dziękuję.



Po prawej jakaś parka gderała po japońsku. Od razu stanęły mi przed oczami lekko skośne oczy Oli. Pojąłem, że to dlatego tak lubię surfować po azjatyckich stronach erotycznych. Po nikłej intensywności dialogu poznałem, że prowadzą luźną pogawędkę o pogodzie, udach kelnerki albo smaku deseru. Uprzejma powolność i brak jakichkolwiek emocji świadczyły, że nie mogą mówić o niczym ważnym. Przelotnie zastanowiłem się, ile słów każdego dnia marnują ludzie na całym świecie, gadając o rzeczach oczywistych i zbędnych. Na poczekaniu wymyśliłem bajkę o gadule - akwizytorze albo komentatorze telewizyjnym, któremu czarownik pozostawił tylko 1000 słów i kazał opisać historię świata. Tylko pod tym warunkiem obiecał zwrócić mu jego rozdęty idiolekt. Gdyby nie było obok mnie Marty, już bym to napisał albo chociaż nagrał na dyktafon. Przestraszyłem się. Naprawdę się przestraszyłem, że wraca mi wena i znów będę przeżywał katusze nadziei na cud nieśmiertelności.
- Bez okularów wyglądasz bardzo bezbronnie - odezwała się Marta, głosem, który nie wróżył dla mnie nic dobrego - Masz takie niewinne oczy. Aż nachodzi mnie ochota, żeby cię przytulić.
- Nie podrywaj mnie - zaatakowałem od razu - Jestem za ciężki.
- Wcale cię nie podrywam. Mówię tylko jak jest.
Dopiłem piwo i sięgnąłem do kieszeni.
- O nie - powstrzymała mnie - Dzisiaj ja stawiam.
Zamówiła mi piwo, a sobie Campari. Kelnerka się guzdrała, więc poprosiłem Martę, żeby opowiedziała mi, co się wydarzyło tamtego wieczoru.
Jak przypuszczałem, sprawa była prosta. Lubiła tańczyć, toteż przynajmniej raz w tygodniu wybierała się na balety. Przeważnie zabierała ze sobą którąś z koleżanek, ale akurat wtedy żadna nie mogła z nią pójść. Usiadła przy barze - gdzie i ja się usadowiłem - popijała drinki i od czasu do czasu wpadała na parkiet. Pech chciał, że w „38” znalazł się jej były, który nie do końca umiał pogodzić się z faktem, że odeszła. Większość facetów nie radzi sobie w takiej sytuacji, więc przez jakiś czas byłem po jego stronie. Dopiero, kiedy Marta wyjaśniła, dlaczego go zostawiła, raptownie zmieniłem front. Był tępym brutalem, który podczas randek udawał baranka. Mr Hyde wychodził z niego dopiero w łóżku. Próbowałem dopytać o szczegóły, lecz nie chciała nic powiedzieć. Przeprosiłem od razu, tłumacząc, że taki już jestem: najpierw walę kwestię, potem myślę dlaczego. Zbyła to i więcej do tematu nie wróciliśmy.
Po jej odejściu, czuł się mocno niedoceniany. Dlatego walczył, lecz na pewno jej nie kochał. To nie była miłość, raczej źle pojęta ambicja. W „38” musiał wypić kilka piw, żeby nabrać śmiałości i do niej podejść. Czysty oszołom, ale silniejszy ode mnie. Zlał mnie okrutnie i zostawił na asfalcie. Na szczęście, przy okazji Marcie też dał spokój, choć przez cały wieczór popisywał się przed kumplami, że potraktuje ją jak szmatę. Pewnie przeszedłbym obojętnie, gdyby nie fakt, że cisnął nią o ścianę, niczym workiem pierza. Miałem do siebie pretensje, że od razu go nie zdzieliłem koszem na śmieci, tylko bawiłem się w dyplomatę.
- Teraz łazi za mną najemnik z Legii Cudzoziemskiej - pochwaliła się, jak gdyby chciała, żebym był zazdrosny.
- Musisz się dobrze czuć w towarzystwie tych osiłków - odciąłem się.
- Lubię męskich facetów, ale nie brutalnych - odparła poważnie - Powinni znać granice.
- A ten zna?
- Jeszcze nie wiem.
Korciło mnie, żeby zapytać, czy ja nie wydaję się jej odrobinę androgyniczny, ale nie chciałem zmieniać naszej pogaduchy we flirt. Chyba wyczuła moje rozterki, bo sama nawiązała do tematu.
- Ciebie lubię, bo jesteś inny.
- Przecież mnie nie znasz - wzruszyłem ramionami.
- Bardzo szybko wyczuwam człowieka. Pozostawmy to mojej intuicji.
Roześmiałem się, strasząc kelnerkę, która wreszcie przyniosła nam napitek. Podskoczyła lekko, omal nie upuszczając tacy. Nie zdołała jednak przerwać nici, która zaczynała snuć się między nami.
- Jak dotychczas słabo się ta twoja intuicja spisywała - mruknąłem kpiąco - A co jeśli okażę się sadystą poszukującym łatwej ofiary?
Tym razem jedynie westchnęła lekko.
Przesiedzieliśmy w tym ogródku trzy godziny. Piwo sprawiło, że życie stało się dla mnie piękniejsze. Wyluzowany i radosny, plotłem, co mi ślina niosła na język, a Marta cierpliwie słuchała. To mi się nawet spodobało. W czasach, kiedy wszyscy wokoło bajdurzą bez opamiętania, trafiłem na osobę, która lubi słuchać.
- Wiesz - zagaiłem tuż przed wyjściem - Ja nawet nie wiem, jak ty wyglądasz. Tamtej nocy byłem zbyt pijany i obity, teraz nie mam okularów. To fantastyczne doświadczenie. Mogę dorobić ci dowolne cechy wyglądu, uważać na przykład, że jesteś Sophie Marceau albo Meg Ryan. Wyobraźnia to najlepsza rzecz, jaką posiada człowiek. Właściwie to w tej chwili cieszę się, że prawie nie widzę. Mógłby ci się przyjrzeć z odległości kilkunastu centymetrów, ale jakoś nie chcę.
- Moglibyśmy się kochać, a potem nie poznałbyś mnie na ulicy - powiedziała zalotnie.
- Chyba boję się, że coś stracę - kontynuowałem swój wątek - Że okażesz się kimś innym niż sądzę.
- Nie jestem taka brzydka - obruszyła się - Zresztą możesz zawiązać mi oczy.
Uznałem, że dość tych manewrów. Poprosiłem, żeby mnie odprowadziła do tego optyka, a potem sobie poszła. Wydawała się rozczarowana, lecz w żaden sposób nie skomentowała mojego zachowania. Mogła przecież powiedzieć, że łatwo sobie wyobrażę wspomniane aktorki i dzięki niej przeżyję coś magicznego. Gdyby tak się stało, pewnie wyobrażałbym sobie, że jest Olą. Na swoje szczęście uniosła się dumą i więcej nie nalegała.
Okulary były gotowe. Przekornie nie założyłem ich od razu. Chciałem, żeby to trwało jak najdłużej, żeby pozostał między nami rąbek tajemnicy. Pocałowałem ją lekko w policzek, obiecałem zadzwonić i poszedłem swoją drogą. Widzieć - to była prawdziwa rozkosz. Kiedyś Luis miał projekt, by zrobić film o ślepcu, który chodzi po ulicach, a widz musi wczuwać się w jego sytuację za pośrednictwem dźwięków. Dopiero po powrocie do mrocznej piwnicy, gdzie mieszka, odzyskuje wzrok i widz może patrzeć jego oczami. Obaj mieliśmy problemy ze wzrokiem, toteż postanowiliśmy zrobić to razem, ale jakoś rozeszło się po kościach. Idąc ciemną ulicą, poczułem nagle dumę, że znam kogoś takiego, jak on. Fajnie byłoby, gdyby po latach okazało się, że tworzyliśmy paczkę przyszłych artystów, jak niegdyś Bunuel, Dali, Lorca... Tyle, że ja się zaprzedałem, zwątpiłem, popadłem w heretyzm.



Na najbliższej stacji benzynowej dokupiłem sobie piwa, by utrzymać przyjemną ociężałość. Zaskakując samego siebie, nie skręciłem do żadnej knajpy, tylko powlokłem się w stronę domu. Widocznie te kilka godzin w towarzystwie Marty wypłukało mnie z całej energii. W „Piraciku” wypożyczyłem sobie kilka kaset, w całodobowym profilaktycznie kupiłem jeszcze kilka piw. Stan mojej kieszeni (portfela nigdy nie miałem) był opłakany, jednak w tym momencie niewiele mnie to obchodziło. Włączyłem najpierw „Masz wiadomość” Nory Ephron. Szybko popadłem w pijackie wzruszenie i łzy prostego człowieka pociekły mi po policzkach. Wyłączyłem w połowie. Za bardzo bolało, za bardzo poruszało struny, które daremnie starałem się urwać. Piękna miłość w hollywoodzkim filmie nakazywała marzyć, a ja cholernie marzyć nie chciałem. Za to „Dzieci Triady” Joha Woo od razy poprawiły mi humor. Balet przemocy, tańce z pistoletami, w których nigdy nie kończą się naboje, totalna rozpierducha - to było to, czego naprawdę potrzebowałem. Zdarzały się dni, że nie zawahałbym się ani chwili, gdyby ktoś wręczył mi mechanizm uruchamiający bombę, założoną u podstaw świata. Zasnąłem, kiedy jeden z głównych bohaterów z dziecinną łatwością rozprawiał się z kilkoma osiłkami.
Obudziłem się późnym popołudniem z myślą: mam 12 złotych i 10 groszy i nie będę żył wiecznie. Życie zdało mi się strasznie pokręcone, a natura ludzka jeszcze głupsza. Kiedyś nie miałem nic, lecz byłem panem samego siebie. Ledwie jednak zacząłem dobrze zarabiać, od razu straciłem kontrolę. Zacząłem czuć się, jak król świata, który wszystko może i uwierzyłem, że ten stan będzie trwał wiecznie. Brak forsy zawsze mnie motywował do działania, potem jej obecność osłabiła ten instynkt. Kupowałem sobie, co tylko chciałem, nie umiejąc zapanować na dziecinnymi zachciankami i w ten sposób zarżnąłem się finansowo na jakiś czas. Pocieszałem się, że lada dzień firma przeleje na moje konto kolejną soczystą sumę i będę mógł zacząć od nowa. Ta myśl tak pozytywnie mnie nakręciła, że wyskoczyłem z łóżka, niczym zawodowy akrobata.
Miało się już ku wieczorowi, lecz dla mnie wciąż było zbyt jasno. Dotarło do mnie, że tego dnia również nie zdążę pod świetlicę dla bezdomnych, więc postanowiłem na ten cel poświęcić trochę czasu w poniedziałek.
Jak co niedzielę przyrządziłem sobie jajecznicę z 8 jajek i obficie zapiłem ją kakao. W trakcie trawienia zrobiłem łagodnego skręta i następny kwadrans spędziłem na pykaniu i wpatrywaniu się w sufit. Zastanawiało mnie, dlaczego ludzie patrzą właśnie w górę, czy jest to kwestia konstrukcji somatycznej, czy też kognitywne umodelowanie psychiki. Nurtowało mnie też, ilu ludzi może w ciągu doby wykonywać tę właśnie czynność w tej samej chwili.
- Don Juan de La Mancha!!! - krzyknąłem nagle i zrozumiałem, że się wprowadziłem.
Roześmiałem się i przyniosłem sobie piwo. To było bardzo ekonomiczne: parę sztachnięć i dwa, trzy piwa - tyle wystarczało, by zrelaksować ciało i umysł. Chciałem włączyć coś z muzyki poważnej i wtedy, nie wiadomo czemu, pomyślałem o nieodżałowanym Charlesie Bukowskim.
- Kiedy znika treść, pojawia się forma... Nie! Kiedy znika forma, pojawia się luka. A w lukę można wrazić palec i zamerdać... Ooo!
Znów się roześmiałem. Bukowski słuchał Beethovena, Brahmsa lub Mahlera i pisał. I chlał, rzecz jasna. Ja tymczasem nic nie tworzyłem, więc pozostawało mi pasożytnicze picie i słuchanie 6 symfy Beethovena.
- W życiu obowiązuje treść, a w sztuce forma. Żeby się nie ograniczać, należy nie żyć i nie tworzyć. Ani jedno, ani drugie, niestety się nie przydarza. Zatem jestem niewolnikiem, jak wszyscy. Wszelkie wysiłki należy anulować i wystawić czek za stek....
Piwo skończyło się w mig, więc skoczyłem po następne. Nie wiedzieć czemu zacząłem z zaciekawieniem oglądać puszkę ze wszystkich stron. Dziwnie ładna była. Gość w stroju ludowym obtańcowywał śliczną panienkę, a między nimi tkwił w herb w koronie z napisem 1856. Mój szklisty wzrok natrafił na numer infolinii 0800... Tego mi było trzeba. Sięgnąłem po telefon. Julia Jakaśtam odezwała się od razu z pytaniem w czym może mi pomóc.
- Skończyło mi się piwo – powiedziałem żałosnym głosem.
- Proszę iść do sklepu i kupić.
- Ale już zamknięty. Może pani podesłać skrzyneczkę? Już podaję adresik...
- Proszę pana, to jest infolinia konsumenta, a nie teletaxi.
- A jak ładnie poproszę. Przecież do Żywca dzwonię.
- Rozłączam się...
- To ja już nie kupię Żywca!
- Do widzenia.
Roześmiałem się radośnie. A na cholerę są te wszystkie infolinie proszków do prania, płynów do naczyń, jogurtów, napojów? Żeby im kadzić i gratulować. Wynalazek całkiem do dupy.
Stanąłem na środku pokoju i przyłożyłem palec do skroni.
- W którym filmie Spielberga zagrał znany reżyser? Hm... W „Parku Jurajskim”. To był Richard... Aaatenburak... Brawooo! Wygrał pan folię do kanapek. Gramy dalej? Pewnie... Który impresjonista namalował obraz „Plamy na asfalcie”? Hmmmm.... Rozpędzony tir. Tak, doskonała odpowiedź! Wygrał pan zestaw do lewatywy...
Zakręciłem się wokół własnej osi i klasnąłem w dłonie. Nagle ktoś zapukał. Odczułem to jako wyjątkową przykrość. Muzyka zdradzała, że jestem w domu, ale mimo to nie zareagowałem.
- Kto to może być? - zastanawiałem się na głos - Pierwsza możliwość... „Pierwsza możliwość” to był taki film z Hong-Kongu... Druga możliwość: to ktoś, komu jestem coś winien. Może pieniądze, może wyjaśnienie. Jak to mówią w księgowości: winien, to ma. Trzecia możliwość: czeka mnie wielka niespodzianka...



Drzwi otwarły się same. W pomroce korytarza ktoś stał, ale nie widziałem dobrze. Nie biła od niego żadna wroga emanacja. Dworskim gestem zaprosiłem tego kogoś do środka.
Marta nieśmiało przekroczyła próg. Miała na sobie obcisłe dżinsy i wydekoltowaną bluzeczkę od Trolla. Dla każdego normalnego faceta wyglądałaby apetycznie, jednak po joincie mnie wydawała mi się postacią z filmu animowanego.
- Zapraszam, zapraszam - mruczałem - Kogo moje kaprawe oczy widzą?
Pieczołowicie zamknęła drzwi i stanęła na środku przedpokoju. Rozglądała się zaciekawiona. Zapytałem, czy chce piwa, ale lekko pokręciła głową. Nie miałem nic, czym mógłbym ugościć kobietę. Te, które mnie odwiedzały, znikały z samego rana, nie dbając o makijaż i śniadanie. Kiedy bywałem w domach, gdzie czuło się obecność kobiety, zawsze były tam soki, mleko, capuccino, czekolada na gorąco, jogurty, jakieś słodycze. U mnie była tylko kawa, piwo i niedokończona butelczyna Beherovki. I jajka, bo kochałem je jeść na sto rozmaitych sposobów. Rzuciłem się na łóżko i z tępym uśmiechem przyglądałem Marcie robiącej obchód po moim pokoju. Długo oglądała zasób książek, kaset wideo i płyt kompaktowych, musnęła wzrokiem sprzęt elektroniczny i komputer, który kupiłem na raty, kiedy tylko szef podpisał ze mną umowę na czas nieokreślony, potem zabrała się za szczegóły. Zajrzała na moje pamiątkowe bileloty, zapiski na blacie biurka i zatrzymała się na słowach Kofty, które nasmarowałem sprayem na jednej ze ścian. Żył raz frajer. Wierzył w bajer. Potem umarł. Napisałem to, kiedy postanowiłem zdradzić moją artystyczną naturę i zostałem pospolitym urzędniczyną. Te słowa świeciły mi teraz w najgłębszym mroku.
- Straszny tu bałagan - stwierdziła w końcu Marta.
Działanie jointa powoli ustawało. Nie chciało mi się odzywać. Przypatrywałem się jej tylko, jakbym był w kinie. Wreszcie widziałem jak naprawdę wygląda. Blond włosy, jasna karnacja, duże błękitne oczy. Mogła być gwiazdką telenoweli albo hostessą w Mac Donaldsie. Wąskie ramiona, proporcjonalne piersi, ładny układ bioder. Nigdy nie lubiłem klasycznych ideałów kobiety, więc pod tym względem czasy współczesne były zupełnie w porządku. Obserwowało się coraz więcej kruchych, delikatnych kobiet, wyposażonych jednak w odpowiedni biust i tyłek. Takie lubiłem najbardziej. Mógłbym siedzieć cały dzień na Plantach, byle tylko wyłowić z tłumu kilka takich rasowych okazów. Patrząc na Martę, rozmyślałem, że pewnie pachnie miodem, lecz szybko skarciłem się za uleganie stereotypom. Jeżeli panienki o jasnej karnacji czuć było miodem, to brunetki o karnacji ciemnej, jakie lubię, powinny pachnieć kakao albo czekoladą, a takiej jeszcze nie spotkałem.
- Nie pytasz skąd wiem, gdzie mieszkasz, więc sama ci powiem. Coś mi kazało iść wczoraj za tobą. Chciałam zobaczyć, jak się zachowujesz sam ze sobą. Prawdę mówiąc, spodziewałam się większych rewelacji.
Nie przestawałem się uśmiechać, choć powoli docierało do mnie, że coś w tym wszystkim jest nie tak. Dlaczego za mną łaziła? Parę razy słyszałem, że kobiety wybierały mężczyzn ze względu na to coś, lecz nie uważałem, abym to coś posiadał.
- Dlaczego milczysz? - zapytała zaniepokojona Marta.
- Faktycznie, jesteś ładna...
Uśmiechnęła się i dygnęła grzecznie, parodiując panienkę z dobrego domu. Moje słowa ustanowiły pomost pomiędzy tym, co było wczoraj, a dniem dzisiejszym i doznałem dziwacznego wrażenia, że przez cały czas byliśmy razem. Ściszyłem muzykę i poprawiłem się na łóżku. Pewnie byłem niekulturalny, że się tak bezczelnie wylegiwałem, nie zamierzałem jednak zbytnio dbać o konwenanse.
- Dlaczego za mną chodzisz? - zapytałem poważnie.
- Jeszcze nie wiem - odparła - Dowiesz się pierwszy.
Powoli podeszła do łóżka i usiadła na skraju.
- Opowiedz mi coś o sobie - poprosiła miękkim głosem.
Napiłem się piwa. Zapaliłem papierosa. Patrzyła na mnie bez mrugnięcia powieką. Jej powaga zbijała mnie z obranej drogi, a mimo to próbowałem się bronić.
- Zawsze żyłem bardzo szybko - zacząłem, patrząc gdzieś w bok - Zawsze się gdzieś spieszyłem. Mama odwróciła się tylko na moment, ale tyle wystarczyło, bym wygramolił się z wózka i upadł głową w dół. Podejrzewam, że od tego czasu mi się wszystko poprzestawiało. Jako siedmiolatek zapaliłem pierwszego papierosa. Nie smakował, ale presja kumpli była silniejsza. Rok później wypiłem pierwszy kieliszek. W wieku 12 lat przespałem się z dziewczyną: nie ma o czym mówić. Rok później napisałem powieść o dalekich podróżach i zaciętych bitwach. Wszystko za wcześnie, wszystko niedbale i po wierzchu. Jakaś siła gnała mnie do pośpiesznego doświadczania, jakbym przeczuwał, że czas to wartość największa. Umarłem na zawał w wieku 30 lat. Pytanie brzmi, czy było warto?
Oczy zasłuchanej Marty nagle otworzyły się szerzej. Nie spodziewała się ciosu, więc kompletnie ją zaskoczyłem. Ale nie pozostała mi dłużna. Zerwała się i z rozmachem runęła na mnie, rozlewając resztę piwa.
- Och, ty - wycedziła, mrużąc oczy - Pożałujesz...
Zgłupiałem. Miałem blisko siebie zupełnie obcą kobietę, do której wcale nie czułem pociągu. I raptem zostałem zmuszony do kontaktu z nią. Pocałowała mnie lekko, a ja odruchowo odpowiedziałem. Nadal jednak czułem się dziwnie, jak ktoś znienacka zaczepiony na ulicy. Marta odwróciła się na plecy i podłożyła ręce pod głowę. Przez jakiś czas leżeliśmy w milczeniu, a w tle dogasała bombastyczna muzyka Beethovena. Serce mi waliło, niczym u podnieconego nastolatka, ale nie kierowało mną podniecenie, tylko lęk. Nie chciałem, by tu była, nie chciałem jej bliskości, niczego od niej nie chciałem.
- Nie podobam ci się? - zapytała po chwili.
- To nie kwestia urody - burknąłem - Może ja lubię chłopców?
- A te zdjęcia na półce? Brunetka i ruda?
- To moje kuzynki.


Przekręciła się i podparła na łokciu. Uśmiechała się kpiąco, ale czułem, że korci ją, by poważnie porozmawiać. Trzeźwiałem. Wstałem i nastawiłem bardziej rozrywkową muzykę. Na wszelki wypadek przyniosłem dwa piwa i nie pomyliłem się. Wzięła swoje i od razu otwarła. Zrozumiała widać, że nie zdoła narzucić mi własnych reguł gry i postanowiła zaakceptować moje. Tym mnie ujęła.
- Dziadek opowiedział mi kiedyś anegdotę - usiadłem u jej stóp, nerwowo pieszcząc puszkę - Dotyczyła człowieka, który wiódł jasny, prosty żywot. Po śmierci stanął przed obliczem Boga, a Bóg zapytał: Człowieku, coś porabiał? Gdzieżeś bywał? Cóżeś przeżył? Coś zobaczył? A człowiek na to: No, Panie Boże. Nic nie przeżyłem, bo założyłem rodzinę i dużo siedziałem w domu. Nie mam się czym chwalić. Na to Bóg pokręcił głową i zagrzmiał: To ja ci po to życie dawałem, żebyś nic nie przeżył?! Głupi jesteś i taka gratka już ci się nie zdarzy... Dziadek przeżył dziewięćdziesiąt lat, trzy żony i dwójkę dzieci. O mały włos przeżyłby także wnuka. Zawsze żył intensywnie, aż którejś nocy zasnął na wieki. Podobno uśmiechał się przez sen jak niemowlę. Rodzina nie otwierała trumny, żeby tym uśmiechem nie obrażać żałobników. Dziadek ustawił moje życie...
- Był optymistą? - spytała Marta.
- Wielkim - przyznałem, wspominając jego poczucie humoru i energiczność - Do samego końca piastował kilka honorowych stanowisk, udzielał się, walczył. Mamy podobne metody, tylko ja widzę czarno. Chodzi o to, by drwić. Drwina jest lekarstwem na całe przekleństwo życia. Zakpić z życia to tak, jakby uzyskać pewien stopień nieśmiertelności. Powaga i zgryzota zabijają szybciej niż dżuma.
- Łatwiej być pesymistą?
- Kiedyś spisałem kilka aforyzmów - popatrzyłem jej głęboko w oczy i zobaczyłem bezdenne zaufanie - Między innymi taki: Optymista jest jak żagiel łódki pozbawionej steru. Albo: Optymista jest optymistą, ponieważ mylnie ocenia sytuację. Pesymizm wcale nie musi oznaczać pasywności. To sposób na życie, jak każdy inny.
- Dlatego tak dużo pijesz?
- Kiedy życie robi się zbyt intensywne, trzeba je rozcieńczać - wymądrzałem się i strasznie mnie to rajcowało.
- Ale ty siebie wyniszczasz.
- Tworząc innego siebie - wzruszyłem ramionami, choć nie były to banalne wyznania - Dawno temu przeczytałem pewien wiersz. Nie umiem go odtworzyć. Pamiętam tylko, że był o tym, że uprawiając jakąś sztukę, tworzymy równoległy, lepszy świat. Stwarzamy go dla siebie na nowo. Daje schronienie nadwrażliwcom, samotnikom i dziwakom, którym nie odpowiada to, co oferuje rzeczywistość.
- Więc i ja do nich należę.
Spojrzałem na nią zaskoczony. Na moment wydała mi się znajoma, jakbyśmy się już kiedyś spotkali, a potem o sobie zapomnieli. Zamilkłem, by wymusić od niej choćby słowo wyjaśnienia.
- Chciałabym, żeby mnie nie było - powiedziała, wolno cedząc słowa - Żebym nigdy nie dowiedziała się, że jestem, nie poczuła ogromu świata, nie zaistniała.
- I co? Od razu chciałabyś się znaleźć w świecie alternatywnym? - skrzywiłem się.
- No, nie.
- To sprawa wyboru, ale żeby go dokonać, trzeba mieć argumenty. Nie istniejąc, nie masz ich.
- Więc należę do innego świata - rzekła z mocą - Świata nicości. Gdybym mogła wybrać nieistnienie, nie wahałabym się ani chwili.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową.
- Ale przecież wiedziesz normalne życie.
- Bo nie mam innego wyjścia. Już zaistniałam. Jestem. I nie mogę się sprzeciwić takiemu stanowi rzeczy.
Zerwałem się z łóżka, sam nie wiedząc dlaczego. Atmosfera wokół mnie gwałtownie zgęstniała. Zaczynałem się dusić. Pośpiesznie otworzyłem okno i wetknąłem w nie głowę. Marta cierpliwie czekała. Kiedy się odwróciłem, pałałem żądzą pokonania transcendencji, która nas połączyła.
- Za dużo filozofujemy - rzekłem zdecydowanym głosem - Może nie trzeba niczego motywować. Wolałbym tak, ale ktoś stale pyta: dlaczego? dlaczego?
- Marzysz o bezsensie? - spytała bystro.
- Czasami - mruknąłem gniewnie - A piję również dlatego, żeby nie myśleć...



Podkurczyła jeszcze bardziej kolana, niczym modelka pozująca fotografikowi. Już nie była dla mnie manghą, ale też nie wzbudzała we mnie żadnych erotycznych wibracji. Wiedziałem tylko, że lubię na nią patrzeć.
- Czuję, że mogę się od ciebie wiele nauczyć - powiedziała zalotnie.
Poczułem błyskawicę gniewu przeszywającą mnie od serca na wszystkie strony. Pokręciłem szybko głową.
- Nie jestem żadnym mędrcem - żachnąłem się - Nie znam żadnych odpowiedzi, a mam tyle samo pytań, co inni. Może nawet więcej. Idź już.
Teraz dostrzegłem w jej spojrzeniu cień niedowierzania. Próbowała pokręcić głową, lecz w tej samej chwili jakaś myśl, nadzieja, duma; coś skłoniło ją, by się podporządkowała. Podniosła się powoli i otrzepała bluzkę z drobin tytoniowego popiołu. Rzuciła mi jeszcze jedno powłóczyste spojrzenie i znikła w drzwiach.
Byłem na siebie wściekły, że dałem się podejść. Kiedy trzeba coś tłumaczyć, zawsze okazuje się, że tak naprawdę wszystko ma banalne postawy. Także moje skłócenie z życiem, mój bunt. Trzeba umieć mieszać tropy, pozostawiać mielizny niedomówień, zadbać o margines wyobrażalności. Zmitologizować coś to znaczy nadać temu głębszy wymiar. Nie wolno o sobie zbyt dużo mówić, bo zatraca się czar osobowości, zabija wyjątkowość.
Wychodząc w miasto, przez przypadek strąciłem budzik. Trzasnął o ziemię i po raz nie wiem który splunął dającą mu życie baterią. Założyłem ją z powrotem i nagle stwierdziłem, że wskazówki poruszają się w przeciwnym kierunku. Usiadłem ciężko. Nie miałem ochoty tego faktu interpretować, jednak nie dawał mi spokoju. Nawet w środku nocy, wśród najbardziej zagorzałych wyznawców knajpowego życia, wciąż nie opuszczała mnie ponura myśl, że nie posuwam się ani o krok do przodu.

Opublikowano

DUSZNE KLIMATY

Czytając ten tekst, powoli dochodziło do mnie, że spod nawału nikotyny, alkoholu i czegoś tam jeszcze, wyłania się główny bohater. Narracja pierwszoosobowa jest tak naprawdę mało subiektywna i intymna w przypadku tego opowiadania. Po prostu bohater nie wzbudza we mnie sympatii. Rzeczywistość przedstawiona to też jakaś Nibylandia, położona najwyraźniej w Krakowie. Ostatnio ktoś znajomy mówił mi o swoim rocznym pomieszkiwaniu w Krakowie.
Chyba dla ludzi niepozbawionych mózgu jest to trudne... Nie! Nie! Nie!
Nie kwestionuje umiejętności pisarskich autora ( sam tak nie potrafię ) ale bogowie nieznani!
chrońcie nas przed taką durnotą, jaką prezentuje główny bohater. Nie lubię go! Niech skończy w więzieniu ( bo przecież nie powiem, że jak Goebbels ) ;)
pozdrawiam

Opublikowano

mam zasadniczo odmienne zdanie od MH.

lubię bohatera, jest słaby i jest świadomy swoich słabości. poza tym lubi piwo (aczkolwiek dlaczego Żywiec??? :))

w opowiadaniu mam wrażenie, że są fragmenty bardzo dobre, które przeplatają się z nieco gorszymi.
wspaniałe wydają się być dialogi z MArtą, bardzo wciągają.

najbardziej natomiast "zgrzytają" chyba dwa pierwsze akapity.

poza tym nie przepadam za tym, jak popadasz w styl, nazwijmy go, a la Marcholt:) to chyba w tym fragmencie o byłym chłopaku Marty i trochę też w drugim akapicie

podsumowując, podobało mi się, chociaż nie jest idealnie.

Opublikowano

Dzięki, panowie. Pierwsza sugestia to miód na moje "kaprawe oczy". Właśnie o to mi chodziło. O ten stan ducha, tak ładnie opisany przez Pana Hipnotyzera. W Krakowie niektórzy na zawsze zostają studentami... Z Nibylandia bym nie przesadzał, bo się jeszcze Natalia obrazi. W więzieniu nie skończy, nie ten biegun. Michał, co to jest styl a la Marchołt??? Akapity poprawie, jak mi dasz jakąś sugestię antyzgrzytową... :)

Opublikowano

no też mi Nibylandię zadymiać?!
ale się nie obrażam :) dla wszystkich miejsca starczy

co do tektu podobał mi się najbardziej z Twoich dotychczas tu publikowanych, świetnie się czytało, ma niesamowity klimat, wciągający, wygodnie mi tam było, dajesz czytelnikowi bardzo dobre miejsce do obserwacji a nie zawsze się to zdarza, nawet przy pierwszoosobowej narracji. Cieszę się, że przeczytałam, warto było, co do bohatera, to trudno go nie lubić :)

Serdecznie pozdrawiam
Natalia

Opublikowano

Strasznie mi się spodobało to miejsce obserwatorskie dla czytelnika. To rzecz niezależna ode mnie, ale fajnie, że coś takiego istnieje. Jednak, że go lubisz, to dla mnie będzie już na zawsze zagadką. Dzięki. Nibylandii nie tykam i nie zadymiam... :)

Opublikowano

eh
ja w kwestii tego stylu
może się nie do końca ściśle wyraziłem, bo nie chodzi o sam styl, piszesz zupełnie inaczej. miałem raczej na myśli wtręty o dresach i kibolach. u Marcholta w "ustawce" były one głównym daniem i jako takie mogą ujść. a tutaj pojawiają się jako dopełnienie akcji, jakiś poboczny wątek - parę słów o byłym chłopaku Marty i jakoś mi to nieco przeszkadza.

ale widzę, że jestem odosobniony, więc może nie mam racji. sam już się zastanawiam:)

Opublikowano

Świetnie się czytało...''kognitywne umodelowanie psychiki" - pełnia wzruszeń:D

Natomiast fragment 'dresiarski', choć ważny, faktycznie najsłabszy.

Primo treść – historia pt. była dziewczyną dresiarza, rzuciła dresiarza nie pasuje do Marty - rozumiem, czasem ma się ochotę 'sproletaryzować' popełniając mezalians, ale brak mi psychologicznie satysfakcjonującego uzasadnienia, nie wierzę, że dla Marty 'silny facet' to dres (kibol whatever nie znam się), za mądra jest by 'zmądrzeć' dopiero po miesiącu.

Secundo forma – natłok 'gadżetów' – adidasy, kij, całkiem konkretna koszulka, telegraficzny, bezrefleksyjny, 'suchy' zapis akcji – nie pasują do stylu narratora i są opowiedziane mniej ciekawie/soczyście niż pierwsze lepsze dywagacje na temat filmów video.

Zastanawiam się przy okazji czy i jak w tak konsekwentnie prowadzonym zapisie doświadczeń/przemyśleń bohatera wkomponować historie zapośredniczone, relacje z relacji...

Ukłony

Opublikowano

Może faktycznie "dresy" mało ciekawe som. Sprawę przemyślę i psychologicznie przerobię. Relacje z relacji - fantastyczny pomysł! MOże zrobię tak, że gość najpierw udaje, a potem wyłazi z niego cały syf. Przecieżto się zdarza, prawda miłe panie?

Opublikowano

Ojej, nieodkrywczy będzie ten mój komentarz.
Nie lubię się wsączać w zagadnienia treści, ale skojarzenie Marty z dresem też ani trochę mnie nie przekonało. Chyba że za bardzo wierzę w kobiety.
Fakt, czytało się zdecydowanie lepiej od poprzedniego Podstawionego, złośliwostki i dialog w ogródku fantastyczne, bohater jest jakoś bardziej erotyczniewisielczy niż poprzednio, za co oczywiście oklaski ;) Rozbił mnie fragment o Oli - "gdzie mnie ciągniesz bestio" z dowcipu o anemiku, ściąganie martensów i sukienki - zaszkliło mi oczy...
(panie piszące o miłości niech biorą przykład!)

Mędrkowanie bohatera nie wzbudziło mojej sympatii, bo mędrkuje, ale przedstawione bardzo dobrze, bez przyczepki. Pierwsze dwa akapity nie zgrzytają. Kraków niekraków bez zarzutu. Szczecin pozdrawia ;)

Opublikowano

ho ho
przeczytałam
dobre!

ale mam kilka pytań:
po 1: jak ten główny bohater widział martę kiedy z nią siedział bez okularów - że może opowidać
uśmiechnęła się tak i tak itp?

po 2: to co już wcześniej powiedziane - ten dres jakoś mnie też wydał się sztucznawy, może mniej niż innym, ale jednak

po 3: ta marta niestety wcale nie wygląda mi na taką przebojową ;) ale to rzecz gustu
a dialogi naprawdę wciągające

po 4: sprawy czysto techniczne:
*idiolekt - co to jest? bo nie mam bladego pojęcia?
*Zdarzały się chwile, że nie zawahałbym się ani chwili,
Zasnąłem w chwili,
- tu chyba za dużo tych chwil w kupie...możnaby to jakoś?

na 5
pozdrawiam

  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • a woło pałac cała połowa  i krowa a worki 
    • Facet to ma w życiu przerąbane. Uchodzi za chuligana lenia itp. Przejawem tych uprzedzeń jest dowcip: „Gdzie można znaleźć idealnego mężczyznę? Takiego, który chodzi spać o 21.00, wstaje o 6.00, sam ścieli swoje łóżko? W więzieniu.” Kiedyś to słyszałem, a niedawno znalazłem to znowu w internecie. I czuję się przez taką narrację trochę dyskryminowany jako mężczyzna. I dlatego zacząłem się zastanawiać, czy nie może to dotyczyć także idealnej kobiety… . Aż w końcu sam doświadczyłem, jak to może być za sprawą … mojej żony.   Z Agnieszką jesteśmy małżeństwem od trochę ponad trzech lat. Ja mam lat 37, jestem bibliotekarzem i nauczycielem akademickim, Agnieszka ma 30 lat i jest dziennikarką. Nie żebym chciał uchodzić za takiego całkiem „grzecznego chłopczyka”, ale to jednak moja małżonka ma większe skłonności do lekkomyślności i ... do alkoholu. Nie, żeby była alkoholiczką albo pijaczką, ale jednak, jak to się mówi, „lubi sobie wypić”. O tej jej lekkomyślności mogą opowiedzieć coś ci, którzy poznali jej styl jazdy samochodem. Ja natomiast doświadczyłem tego jej podejścia do życia, kiedy gdzieś razem szliśmy, ja stawałem na czerwonym świetle, a ona, jak gdyby nigdy nic, właziła na jezdnię. Dzieci, póki co, jeszcze nie mamy. I dlatego miałem nadzieję, że uda mi się Agnieszkę przed pojawieniem się naszego pierwszego dziecka trochę wychować w kierunku nieco bardziej odpowiedzialnego zachowania. Aż zdarzyło się coś, co mnie w znacznej mierze wyręczyło w tych wysiłkach wychowawczych.   Któregoś wiosennego wieczoru Agnieszka była na imprezie urodzinowej swojej redakcyjnej koleżanki. Wszystkie dziewczyny miały wypite i dlatego oczywiście pod koniec imprezy zostały wezwane taksówki. Kiedy jedna z taksówek mocno się spóźniała, moja Agnieszka, będąc w stanie zdecydowanie nietrzeźwym, uparła się, żeby koleżankę, dla której była przeznaczona ta spóźniająca się taksówka, podwieźć do domu samochodem gospodyni przyjęcia. Ponieważ moja żona w stanie upojenia alkoholowego stawała się bardzo stanowcza, natomiast dziewczyna, u której była impreza, pod wpływem alkoholu popadała w stan daleko idącego zobojętnienia, mojej żonie udało się wyciągnąć od niej kluczyki od samochodu i tak zaczęła się feralna jazda.   W stanie nietrzeźwym Agnieszka nie była w stanie jechać prosto i tak zjechała na lewy pas i uderzyła w bok samochodu stojącego przy lewym pasie jezdni, w którym nikogo nie było. Była to bardzo mała ulica, na której nie było prawie żadnego ruchu, znalazł się tam natomiast przypadkowo patrol drogówki, który bez najmniejszego problemu podjął czynności, ponieważ Agnieszka po tej kolizji nawet nie próbowała dalej jechać. No i okazało się, że miała 0,6 promila we krwi i dlatego sprawa trafiła do sądu, który był nieubłagany. Pomimo starań obrońcy Agnieszki, żeby sąd orzekł karę w zawieszeniu, moja żona została skazana na sześć miesięcy bezwzględnego pozbawienia wolności za jazdę w stanie nietrzeźwym. Sędzia, mężczyzna na oko w wieku przedemerytalnym, argumentował, że lepiej za pierwszym razem stosunkowo surowo ukarać i w ten sposób dać wyraźny sygnał zarówno oskarżonej, jak i całemu społeczeństwu, jak bardzo niebezpieczne jest takie zachowanie i w ten sposób powstrzymać rozwój szkodliwych skłonności u podsądnej. Pan sędzia był poinformowany o mandatach, jakie Agnieszka dostała nie tak dawno temu za przekroczenie prędkości i przechodzenie na czerwonym świetle. Przekonywał w uzasadnieniu, że Agnieszka wymaga bardziej intensywnego wysiłku wychowawczego, niż byłoby to możliwe w warunkach wolnościowych. Najwyraźniej argumentacja sędziego przekonała Agnieszkę, bo zrezygnowała z odwoływania się od wyroku. Wyrok się uprawomocnił i po jakimś czasie Agnieszka dostała wezwanie do zakładu karnego.   Tego dnia, kiedy Agnieszka udawała się do więzienia, żeby odbyć karę, ja nie miałem czasu jej odprowadzać. Pożegnaliśmy się rano, jak zwykle, szybkim całusem. Potem, przez następne dwa tygodnie, kontaktowaliśmy się ze sobą przede wszystkim telefonicznie. Ale te rozmowy telefoniczne były raczej zdawkowe. Aż wreszcie po dwóch tygodniach doszedłem do wniosku, że w zasadzie nic o tym nie wiem, jak Agnieszka w tym więzieniu żyje i zacząłem myśleć o jej odwiedzeniu. Nie, żebym się o Agnieszkę bał… To nie było w stylu naszego małżeństwa, żeby się bać o siebie nawzajem. Po prostu byłem ciekaw, a nawet bardzo ciekaw, jak tam leci u żony. O więziennictwie, także tym dla kobiet, miałem bardzo blade pojęcie. Jakieś tam migawki w telewizji, jakieś newsy ze zdjęciami w internecie, kiedyś może jakiś reportaż, ale poza tym nic… A więc tym bardziej byłem ciekaw, jak tam teraz wygląda.   Tym bardziej byłem ciekaw, jak to jest w takim więzieniu dla kobiet, że Polska się bardzo mocno zmieniała. Po kolejnych przejściach politycznych w zasadzie całkowicie załamał się system pookrągłostołowy. Budowanie wpływów sił globalistycznych, jakie nam towarzyszyło od początku transformacji ustrojowej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, a może i wcześniej, zostało przerwane, a jego efekty w znacznej mierze zniweczone, chociaż nie wszyscy to otwarcie przyznawali. W debacie publicznej główne siły polityczne zaczęły otwarcie negować ideę doganiania przez Polskę dobrobytu, czy to krajów zachodniej Europy, czy Ameryki Północnej, czy też jakichkolwiek innych tzw. krajów wysokorozwiniętych. Zaczęto nawet w dyskusji głównego nurtu negować ideę wzrostu gospodarczego! Coraz częściej zaczęto natomiast głośno domagać się własnej polskiej drogi w sprawach nie tylko polityki gospodarczej, ale wręcz rozwoju cywilizacyjnego. To wszystko byłoby podawane w otoczce ideowo-politycznej będącej mieszanką zarówno pierwiastków chrześcijańsko-demokratycznych i konserwatywnych, jak i radykalnie lewicowych, przy czym w tym wypadku kojarzenie radykalnej lewicy z ruchem LGBT jest błędem. Zarówno Unia Europejska, jak i Stany Zjednoczone straciły w naszej polityce zagranicznej w znacznej mierze na znaczeniu, czemu, wbrew temu, czego można by się spodziewać, nie towarzyszył wzrost znaczenia dla Polski takich mocarstw, jak Chiny i Rosja. Raczej Polska wzmacniała swoje relacje z chrześcijańskimi krajami tzw. Globalnego Południa, a na gruncie europejskim oczywiście z krajami Międzymorza. Wszystkie znaczące siły polityczne uznały za strategiczny cel daleko idącą autarkię gospodarczą Polski. Dla polityki gospodarczej oznaczało to wzmożony interwencjonizm państwowy, który w znacznej mierze wyparł międzynarodowe koncerny z polskiego rynku, w których miejsce weszły przedsiębiorstwa państwowe, oraz wzmocnienie pozycji małej i średniej przedsiębiorczości, między innymi przez zagwarantowanie w konstytucji, że daniny takie, jak składki zusowskie muszą być proporcjonalne do dochodu danego przedsiębiorstwa. Poza tym zniesiono wszystkie restrykcje odnośnie uprawy konopi, czy to naszych rodzimych, czy też indyjskich. W ogóle co rusz wychodziły na jaw różne globalistyczne układy, którymi Polska była dotychczas zniewolona i teraz nasz kraj je wypowiadał. Mógłbym jeszcze długo opowiadać o tym, jak Polska z dnia na dzień robiła się coraz bardziej autarkiczna, demokratyczna, chrześcijańska, prospołeczna i wolnościowa zarazem, jak porzucała zglobalizowany i oligarchiczny kapitalizm, ale nie o tym chcę tu opowiadać. Musiałem jednak zrobić ten wtręt, bo żadne małżeństwo i żadna miłość nie istnieje w próżni społeczno-politycznej. O więziennictwie w tej naszej nowej, polskiej, coraz bardziej odległej od mieszczańskiego społeczeństwa konsumpcyjnego rzeczywistości też była mowa. Miało ono mieć funkcję coraz bardziej moralizującą. Padały wręcz takie określenia, że zakład karny powinien być, jak klasztor. Co z tego jednak dokładnie miało wynikać, nie miałem za bardzo pojęcia. W końcu człowiek nie może zajmować się wszystkim…   A więc, wracając do sprawy odwiedzin u Agnieszki, zadzwoniłem do zakładu karnego i spytałem się, kiedy mogę odwiedzić żonę, a następnie wziąłem na ten dzień wolne w pracy. Żeby dotrzeć więzienia, gdzie Agnieszka odbywała karę, trzeba było jechać około godziny PKSem do miejscowości położonej nieopodal naszego miasta. Zaplanowałem podróż odpowiednio wczesnym autobusem, żeby mieć zapas czasu i wyszedłem z domu odpowiednio wcześnie, żeby kupić bilet na autobus w kasie. Jeżeli jakaś zmiana w kraju rzucała się szczególnie w oczy, to stosunkowo duża liczba żołnierzy na ulicach. Zarówno pojedynczych żołnierzy, jak i żołnierzy w zwartych formacjach i to w dosyć różnym wieku. Szeregowi w wieku 50+ nie byli niczym nadzwyczajnym. W ramach prosuwerennościowych reform w miejsce obowiązku obrony ojczyzny przywrócony został powszechny obowiązek obrony. Jakkolwiek nie została odwieszona zasadnicza służba wojskowa, to jednak stworzono taki system ćwiczeń wojskowych, że w zasadzie żaden w miarę zdrowy i sprawny face między 19 a 55 rokiem życia nie mógł się od tego wywinąć. No i żebym nie zapomniał: dotychczasowa kategoria D została z automatu zamieniona na kategorię A. Kto może w czasie wojny iść do wojska, ten może i w czasie pokoju – taka była oficjalnie głoszona logika. Ja też dostałem wezwanie na ćwiczenia i miałem się stawić do jednostki za dwa tygodnie. Przezornie zacząłem znowu biegać, robić pompki, wspinać się itd. Chodziły słuchy, że starszym rocznikom rezerwy mogą nawet dawać większy wycisk, niż młodemu wojsku, żeby takiemu n.p. czterdziestoośmiolatkowi na „dzień dobry” wybić z głowy jakiekolwiek myśli, że jest już stary, że to „już nie te lata”, itd. Trochę nawet rozumiałem takie myślenie. Oby tylko nie przegięli w tym kierunku…   Podczas całej tej podróży do Agnieszki musiałem się zająć myśleniem o właśnie takich i nieco innych sprawach, oglądaniem otoczenia, żeby się jakoś wyluzować, no bo jednak napięcie we mnie było. Pierwszy raz udawałem się do takiego miejsca, jak więzienie, które kojarzy się mimo wszystko raczej negatywnie, a w takim miejscu była właśnie moja żona… Po opuszczeniu autobusu i dotarciu do zakładu karnego, zostałem, po okazaniu dowodu osobistego, tam wpuszczony i zaprowadzony do pokoju, gdzie usiadłem na jednym z krzeseł i czekałem na Agnieszkę. Na ścianie wisiał jakiś regulamin, a nad nim nasz herb państwowy, orzeł biały w formie znanej z czasów PRL i Trzeciej Rzeczypospolitej, tyle, że z koroną zamkniętą z krzyżem na górze – efekt ostatnich prosuwerennościowych zmian. Nad wejściem wisiał krzyż. Po kilku minutach usłyszałem na korytarzu kroki – jedne bardziej ciche, inne bardziej klekoczące. Po chwili funkcjonariuszka wprowadziła Agnieszkę. „Macie Państwo godzinę czasu na widzenie”, powiedziała łagodnym głosem strażniczka. Ja na widok Agnieszki poderwałem się z krzesła, wymieniliśmy parę szybkich całusów, a następnie siedliśmy na krzesłach. „Jak tam, Marek, dajesz sobie radę beze mnie”, rozpoczęła Agnieszka rozmowę z radosnym uśmiechem na twarzy. „Jak zawsze wtedy, kiedy ciebie nie ma w domu” odpowiedziałem z lekką nutą obojętności, żeby z góry uciąć wszelkie sugerowanie mi jakiejś męskiej niezaradności. „Lepiej to ty powiedz, co tam u ciebie nowego. Widzę , że masz nową kreację...” powiedziałem do Agnieszki z lekkim ironicznym uśmiechem o delikatnym odcieniu złośliwości. „A co, podoba ci się” odparła Agnieszka rezolutnie, nie dając się poirytować. Ja się dalej przyglądałem tej jej „nowej kreacji”, która, sądząc po literach „ZK”, czyli „zakład karny” na piersi, była ubraniem więziennym mojej żony. Agnieszka ubrana była w zieloną drelichową kurtkę, w drelichową spódnicę tego samego koloru, a na nogach miała białe drewniaki. Mniej więcej takie, jakie dziewczyny nosiły latach 90. XX wieku, z tyłu otwarte z przodu zamknięte, tyle, że bez paska w poprzek stopy, natomiast biały wierzch każdego drewniaka po tej stronie, gdzie się wkłada stopę, miał niebieski margines. Ponadto na białym wierzchu każdego drewniaka widniały czarne litery ZK. Na głowie Agnieszka miała natomiast zawiązaną białą chustkę, spod której wystawał kawałek warkocza. „ Czy mi się podoba...” powiedziałem lekko zalotnie. „Jakoś tak staromodnie...” „No bo mamy konserwatywną rewolucję, to i ubrania więzienne są bardziej staromodne” odparła Agnieszka z lekką nutą ironii. „ Jakoś tak skromnie, wręcz siermiężnie wyglądasz...” powiedziałem. „No bo więźniarki powinny wyglądać skromnie. To właśnie przez brak skromności dziewczyny schodzą często na złą drogę. Ja jestem tego akurat przykładem” odrzekła moja żona teraz lekko zamyślona. „A możesz też chodzić we własnych ciuchach” drążyłem dalej temat. „No właśnie nie. I dlatego przypomnij mojej mamie, żeby mi tu żadnych ubrań i żadnej bielizny nie przysyłała, bo i tak tego nie mogę tu nosić. Jeszcze nie tak dawno temu te zasady nie były aż takie surowe. Ale teraz... Sam pewnie słyszałeś… Więzienie ma być jak klasztor...” Nasza rozmowa, która rozpoczęła się w radosnej atmosferze spowodowanej spotkaniem po dłuższym czasie, teraz stała się bardziej poważna. Mimo to, delikatny uśmiech nie schodził z twarzy Agnieszki. Ja byłem coraz bardziej ciekawy i dlatego drążyłem sprawę ubioru Agnieszki coraz bardziej. „A chustka na głowie to obowiązkowa?” „Tak, obowiązkowa. Musimy ją nosić właściwie wszędzie. Szczególnie na widzeniach. Co najwyżej w celach nam to odpuszczają.” Mówiąc to schowała wystający kawałek warkocza pod chustkę. „Dziewczyny lubią prezentować swoje fryzury. Dlatego za karę zabrania się im tego” powiedziała Agnieszka i zaśmiała się. Więzienny strój Agnieszki nie przestawał mnie intrygować. „A te twoje drewniaki...” zacząłem drążyć, „dawno już takich butów nie widziałem”. „No i właśnie o to chodzi, żebyśmy tu wyglądały niemodnie” usłyszałem z ust Agnieszki. „Mamy wyglądać skromnie i siermiężnie, żeby nas w ten sposób odciągać od współczesnego konsumpcjonizmu.” „A te drewniaki to twoje jedyne buty” dopytywałem dalej. „No nie całkiem. Te tutaj to nosimy wewnątrz budynku, a jak wychodzimy na zewnątrz to zakładamy takie same, tylko z czerwonymi literami ZK. I to są wszystkie buty, które nam wolno nosić.” Po chwili dodała: „Trochę ciężko tak chodzić cały dzień w tym twardym obuwiu, ale co tam… Dajemy radę...Wychowawczyni nam zawsze powtarza: Jak dawniej dziewczyny z biedoty w czymś takim chodziły, to wy też możecie”. „A tak w ogóle, to mamy tu żyć ascetycznie, jak zakonnice” dodała po chwili z fikuśnym uśmiechem. „Niedawno zresztą kodeks karny wykonawczy został uzupełniony o taki zapis. Dokładnie go teraz nie zacytuję, ale tak mniej więcej to brzmi...” wyjaśniła po chwili. To ostatnie stwierdzenie Agnieszki zrobiło nam mnie największe wrażenie. A więc ta medialna retoryka, że więzienie ma być jak klasztor, to jednak nie był pic na wodę. Mamy XXI wiek, a jednak władza wprowadza zakładach karnych jakieś porządki kojarzące się z jakąś dawno minioną epoką. Przez chwilę rozmarzyłem się… Zapatrzyłem się w Agnieszkę. Zacząłem w niej widzieć taką zakonnicę „na czas określony”, taką niesforną dziewuchę zamkniętą za karę w „klasztorze”. Popołudniowe słońce i zazielenione gałązki drzew zaglądające przez zakratowane okno tworzyły jakąś taką romantyczną atmosferę… Nie wiem, jak długo się tak wpatrywałem w Agnieszkę. W każdym razie po jakimś czasie usłyszałem jej pogodny i jednocześnie rezolutny głos: „Marek, obudź się. Nie mamy aż tak dużo czasu. Może porozmawiamy jeszcze o czymś innym. Nie tylko o więzieniu. Co tam na przykład u mojej mamy?” „U twojej mamy? Ach nic takiego...Oczywiście się bardzo przejmuje tym, że ty tutaj jesteś. Powiedziałem jej, że jadę do ciebie, więc kazała, żebym zaraz potem zadzwonił do niej.” „Przyzwyczai się” odpowiedziała Agnieszka wyluzowanym głosem. „A tak w ogóle to życie toczy się, jak zawsze. To lepiej ty opowiedz jeszcze coś o tym, jak tutaj, za kratami, życie wygląda. Nie boisz się żadnej ze współwięźniarek?” „No co ty” usłyszałem w odpowiedzi. „Wszystkie dziewczyny tutaj są w porządku. Zresztą to wygląda tak, że na początku więźniarka jest w pojedynczej celi, a potem, w czasie, kiedy cele są otwarte i możemy się swobodnie poruszać po oddziale, poznaje inne więźniarki i dziewczyny dobierają się, jaka z którą by chciała siedzieć w celi.” „Ale opowiedz mi trochę, co tam w szerokim świecie” dodała po chwili. „Bo my tutaj mamy tylko godzinę czasu dziennie, żeby skorzystać, czy to z internetu, czy z telewizji, czy z radia. A tak poza tym, to same gazety. Widzisz, to jeszcze jeden element tej ascezy.” No i zacząłem Agnieszce przekazywać różne informacje społeczno-polityczne, aż w końcu usłyszeliśmy miły, łagodny głos funkcjonariuszki: „Proszę państwa, musimy kończyć.” Wstaliśmy więc oboje z krzeseł, Agnieszka z radosnym spojrzeniem wyściskała mnie, ja ją zresztą też. Następnie żwawym krokiem ruszyła razem z funkcjonariuszką do wyjścia. Przed wyjściem spadł jej ze stopy więzienny drewniak. Agnieszka żwawym ruchem wsadziła stopę z powrotem do drewniaka, obróciła się szybko w moim kierunku i z rozpromienioną twarzą posłała mi całusa. Następnie funkcjonariuszka z Agnieszką zniknęły mi z oczu. Na korytarzu słyszałem jeszcze łagodne odgłosy kroków strażniczki oraz trzaskanie więziennych chodaków mojej żony.   Rozmarzony opuściłem pokój widzeń, a następnie teren zakładu karnego. I byłem taki rozmarzony najpierw w drodze z więzienia do autobusu, potem podczas jazdy autobusem, a potem w drodze z autobusu do domu. Wokół siebie widziałem ludzi mniej lub bardziej modnie ubranych, a tam za murami więziennymi moja żona praktykowała jakiś ideał ascezy chyba na miarę jakiejś innej epoki...Może ta epoka miała dopiero nadejść? Zafascynowało mnie, że moja żona, dotąd imprezowa dziewczyna, najwyraźniej odnalazła się w tym, jakże innym od jej dotychczasowego życia, świecie. Jako dziennikarka pragnęła doświadczać tego, co nowe, niezwykłe. Ale może był jeszcze jakiś inny powód. Na przykład jej pochodzenie szlacheckie. Myślę, że w Polsce, gdzie odsetek szlachty był stosunkowo duży, wiele osób może wywodzić się ze szlachty i o tym nie wiedzieć, ale akurat w rodzinie Agnieszki pamięć o tym była żywa. Tak sobie myślałem, że przecież szlachta to stan wojskowy, którego etos nastawiony jest na poszukiwanie przygód, a nie na drobnomieszczańską stabilizację. Agnieszka dotąd szukała przygód w imprezowym życiu, a teraz tę więzienną rzeczywistość także zaczęła traktować jako przygodę. I chyba ten jej sarmacki indywidualizm nie pozwalał jej traktować pobytu w zakładzie karnym tak, jak to nakazywały w znacznej mierze akceptowane normy społeczne: czyli jako czegoś wstydliwego, jako swego rodzaju dziury w życiorysie. Takie luźne i nie aspirujące do ścisłości myśli towarzyszyły mi podczas drogi od Agnieszki do domu. Po opuszczeniu autobusu spojrzałem na mój telefon komórkowy i zauważyłem, że teściowa próbowała się do mnie dodzwonić. Żeby nie zaczynać pod koniec dnia jakiejś długiej rozmowy, wysłałem teściowej tylko SMSa: „U Agnieszki wszystko w miarę w porządku. Porozmawiamy jutro. Marek.” Chociaż bałem się, że po takim dniu pełnym przeżyć trudno mi będzie zasnąć, to jednak dobra lektura szybko sprowadziła na mnie sen. A kiedy spałem były sny. Na przykład, jak Agnieszka zdejmuje kolorową sukienkę i szpilki i zakłada zieloną więzienną spódnicę i drewniaki...
    • @Nata_Kruk Dziękuję, pozdrawiam. 
    • @wierszyki Znajomość elfich obyczajów chyba nie jest powszechna:) Dziękuję. 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Jestem przygotowany. Mam cukier, sól, mąkę, czekam aż piękna sąsiadka wpadnie coś pożyczyć :) :) :) Przyznaję, że potrafisz tchnąć dobrym humorem. Dzięki za odwiedziny :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...