Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'młodośc' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


  1. zaplątała w słów przeciętność powiew wiosny burzą myśli ogarnęła niemoc błogą by uśmiechem móc nakarmić niedorosłym nawet tych co szczęście mają już za sobą gdy zakwitła świat zmieniła absolutnie to co szare nagle mieni się barwami i to życie które do tej pory smutne i zmęczenie ciągłą walką z wiatrakami taka piękna choć w spojrzeniu tak niestała ile miała któż wie dała tylko tyle była wiosną i młodością była całą i jak tęcza pojawiła się na chwilę
  2. Za czerstwym chlebem kolejka szara zakręca młodość w dojrzałe smutki z gniazda wypadłe za wcześnie ptaki czekają z celem wczepionym w troskę W dole rodzice tęskniący cicho w szponach depresji leżą bez ruchu przez wojny wichry strąceni z dachu na losie piskląt niemocą piszą Życie na kartki za życiem stoi parami szybciej zdobędą szczęście wspólna historia dodane skrzydła odfrunąć z kluczem do dużej roli Em trzy spółdzielcze wersalka żądze miłość wiadomo jest dla dorosłych mówisz za mali, spójrz w głębię oczu szmat czasu wyrył dziesiątą wiosnę Nie dla każdego czas w tym samym tempie płynie. Wszystkie przedstawione wydarzenia są autentyczne.
  3. Ściskasz mnie tak mocno że nie potrafię oddychać Boję się że nie wypuścisz mnie z rąk I nie pozwolisz mi odejść Że twoje ciepło stopi mnie Rozpłynę się i przepłynę między Twoimi palcami Muszę się oderwać będzie to bolało Nas obie to nieuniknione
  4. Nowy Ja Niniejszą relację spisuję jako przestrogę (choć ciężko mi określić, przed czym konkretnie) i usprawiedliwienie mojego zachowania, które niektórzy mogliby uznać za tchórzliwe. Jest to pierwszy i najważniejszy powód. To powiedziawszy, muszę również przyznać, że prawdopodobnie nie zrobiłbym tego, gdyby nie motywacja ze strony osób, do których w pierwszej kolejności skierowane jest to sprawozdanie. Osoby te twierdzą, iż taka aktywność, jako forma terapii, może pomóc uporać się z tym, co doprowadziło mnie do obecnego stanu. Bez zbędnych szczegółów, pozwólcie, że rozpocznę od momentu, który rozpoczął całą tę przeklętą historię. Byłem bardzo podekscytowany nadchodzącymi dniami1. Skorzystałem z uprzejmości mojego starszego kuzyna, pozwalając się podwieźć z rodzinnej wsi do pobliskiego miasteczka, gdzie złapałem pociąg do oddalonego o trzydzieści kilometrów celu mej podróży. Tam byłem już umówiony z właścicielem mieszkania, które zamierzałem wynająć. Miał to być prawdziwy początek mojego dorosłego życia. Wraz z rodzicami doszliśmy do konsensusu dotyczącego mojej najbliższej przyszłości – mieli oni ufundować mój pierwszy miesiąc życia w nowym miejscu, podczas którego moim zadaniem było znalezienie i objęcie stanowiska pracy. Z dyplomem ukończenia studiów prawniczych pierwszego stopnia nie powinno to być problemem. Wizja usamodzielnienia się wydawała mi się naprawdę ekscytująca. Dlatego też, przemierzając okoliczne wsie, śniłem na jawie o barwnej przyszłości. Wyobrażałem sobie nowych znajomych, którzy odwiedzają mnie w częściowo udekorowanym mieszkaniu (uważam, że taki stan lokalu ma pewnego rodzaju urok - promieniujący niezliczonymi możliwościami); widziałem codzienne, nowe wyzwania w pracy, z którymi bohatersko sobie radziłem; wreszcie – samotne, ale ciepłe wieczory, z książką w dłoni lub filmem w telewizorze. Samotne na początku, a potem… – kto wie? Marzenia nie tylko podnoszą na duchu, ale również przyspieszają upływ czasu. Tym sposobem, zanim się obejrzałem, już byłem u celu. Wysiadłem na dworcu i powolnie spacerując, ruszyłem w kierunku feralnego mieszkania usytuowanego w centrum miasta. Mogłem pojechać tramwajem, ale wolałem rozkoszować się widokiem ruchliwych ulic i wypełnionych kawiarni. Fascynował mnie kontrast pomiędzy światem rodzinnych stron i tym, w którym znalazłem się wtedy – światem metropolii. Po dłuższym spacerze dotarłem na miejsce. Dla pewności, jeszcze raz sprawdziłem adres – wszystko się zgadzało. Budynek wyglądał dość nietypowo. Był zbyt mały, aby nazwać go blokiem mieszkalnym, choć sprawiał wrażenie miniaturowej jego wersji. Zauważyłem dwa wejścia po przeciwnych stronach, otoczone niewielkim podwórkiem. Nie było na nich nic prócz pożółkłej trawy i rozpadającej się szopy. Wstąpiłem do pierwszej klatki. Skrzynki pocztowe informowały, że w środku znajdują się jedynie dwa mieszkania. Minąłem schody na piętro i podszedłem do jedynych drzwi na parterze. Widniała na nich cyfra jeden. Zapukałem. Drzwi otworzyły się natychmiastowo, jakby właściciel nie mógł się doczekać mojego przybycia. Przedstawił się jako Patches i uścisnął serdecznie moją dłoń. - Młodziutki jesteś. Przeprowadzka na studia, hę? - Do pracy. Studia już ukończyłem – uśmiechnąłem się lekko. - O! A nie wyglądasz. Mniejsza z tym, pewnie chcesz sobie obejrzeć mieszkanie. Pokażę ci co i jak – powiedział i wpuścił mnie do środka. Nie spodobało mi się jego zachowanie. Wyczułem fałszywą serdeczność, a jego słowa były zbyt spoufalające. Przestałem jednak o tym myśleć od razu, gdy spojrzałem na mieszkanie. Od wejścia prowadził krótki, jasny korytarz. Był spartańsko umeblowany. Niewielka komoda, nad nią lustro, w końcu lampa zwisająca u sufitu. Na jego lewej ścianie zauważyłem trzy wejścia. Najpierw do łazienki, potem kuchnia, a na końcu sypialnia. Weszliśmy do łazienki. Białe płytki. Umywalka, stara pralka i kabina prysznicowa. Ohydny, różowy dywanik. Łazienka jak łazienka. Przeszliśmy dalej, do kuchni. Niewielka kuchenka w rogu. Mały stół z dwoma krzesłami naprzeciwko wejścia. Kilka szafek i piecyk. Również bez szału. Wreszcie, sypialnia – miejsce, które potencjalnie będzie moją oazą, świątynią spokoju i schronem przed wszystkim i wszystkimi. Otworzyłem drzwi i ujrzałem kolejne szare pomieszczenie. Pojedyncze łóżko, biurko ze sklejki, brązowa szafa. Wszystko to otoczone poplamioną zielenią. No cóż, od czegoś trzeba zacząć. - Czy jest możliwość przemalowania ścian, przynajmniej w tym pokoju? – spytałem z nadzieją. - A co, nie podoba ci się? Taki ładny kolor, przecież zielony uspokaja. Jak pomieszkasz jakiś czas, to się zastanowimy. Wiesz, gdybym tak pozwalał każdemu lokatorowi przemalowywać ściany, to by nie zdążyli nawet dokończyć, a już by się kolejny wprowadzał – usprawiedliwiał się Patches. - Tak często się tu zmieniają lokatorzy? – spytałem podejrzliwie. - Czy ja wiem czy często – odpowiedział lekko speszony – tak często, jak wszędzie. - Rozumiem. No cóż, koszty już znam, więc zastanowię się i dam panu znać odnośnie decyzji wynajmu. - Nad czym się tu zastanawiać? Mieszkanie jak ta lala. A cena jaka dobra! Nigdzie pan nie znajdziesz lepszej oferty. Impertynencja nieciekawej osoby właściciela zaczęła działać mi na nerwy. Zawsze irytowały mnie takie narzucające się charaktery. Jednak, co do samej oferty miał rację. Cena była wyjątkowo atrakcyjna, więc lepszej nie znajdę. Mieszkanie co prawda, pozostawiało wiele do życzenia, ale w moich planach widniało ono jedynie jako okres przejściowy. Po krótkim czasie podjąłem więc najgorszą decyzję w moim życiu i zgodziłem się na wynajem. Niedługo potem rozpoczął się mój koszmar.
  5. Do Piotra, inżyniera z Warszawy rzekł diabeł: mam do ciebie dwie sprawy, po pierwsze daję ci młodość, i do tego z nową żoną. - Jeszcze raz? Mam dosyć tej zabawy.
  6. Jeszcze za wcześnie na wiersze schyłku Póki się rządzisz prawem młodości I niepokojem podszyty żywot Świat w twoich oczach – rozmach i przytup A twoja przyszłość przez światłość brodzi Jeszcze możliwe zdaje się wszystko Dopóki młodość w nas nie zakrzepła Póty za wcześnie biadolić w wierszach I zadomowić się w doczesności Jeszcze się wyśpisz, w końcu doczekasz Godzin świątecznych, weź je do serca Zanim szarówka Ci wzrok przesłoni
  7. W nieznaną wylewa się przestrzeń Ciąg dalszy, nieznany nam jeszcze Wykracza nad wielkie pytania Wyłaniać się lubi z kontekstu Zdań długich, pozornie bez sensu I zgłupieć mądremu pozwala Lecz dobrze pozostać w tej matni Tam człowiek w człowieku potrafi Tak długo, dobitnie się przejrzeć Rozwiązać niezbędne równania Ogarnąć umysłem arkana Aż pojmie, że lepiej nie wiedzieć
  8. Lato świetności ma już za sobą Nimb przygasł, tli się wśród mokrych włosów Wzdychając pisze (a wzdycha srogo) Ciska bluzgami po wylot grotu By przedziurawić niebieskim BIC’iem I poczuć mocniej to ciebie-niebie Na brzegu kartki pet przygasł, tli się Nucąc przemienił to niebie w siebie
  9. Pisząc zahaczam o hieroglif To stary wiersz, z tamtej epoki Gdzie lament, trud i brudu pełno Gdziem uprawiała beznadziejność Aż nadszedł kres tamtych wypocin Z czasem tak trzeba, po dobroci Gdy się wymiesza dzień z godziną Może zapomni Nam przeminąć
  10. Urodziny. Dziewiętnaste. Dziś obchodziłbym je z przyjaciółmi na pikniku, gdzieś w górach, na ukrytej w lesie polanie, pod fioletowym baldachimem jakarandy, albo na jednej z plaż, których jest tutaj więcej niż kin i teatrów: każda wykuta w piaskowcu, oddzielona od następnej niczym alkowa stromymi skałami — skały obsuwają się prosto do morza i zagradzają drogę nieproszonym gościom. Najcenniejsze są te, do których nie ma dojścia od strony lądu i trzeba płynąć wzdłuż brzegu, zakotwiczyć łódź w malowniczym miejscu, położyć się na materacu z kolorowej pianki, kołysać w rytmie fal z twarzą zwróconą ku słońcu. W takich chwilach należy przestać myśleć o czymkolwiek i wyczuwać instynktownie pluskające wokoło życie, wchłaniać je każdą tkanką ciała, otworzyć się na wszystko bez obaw, jak muszelka kryjąca najdroższą perłę… Ale kiedy kończyłem dziewiętnasty rok, takie magiczne chwile były mi nie znane. Otaczał mnie chłód poranka, ścieląca się nad wilgotną ziemią mgła, mokre od deszczu ulice, w których odbijają się światła sunących powoli, kopcących białym dymem samochodów. Bokami ulicy szli ludzie: pochyleni nisko, grubo opatuleni w szare ubrania, nie patrzący sobie w oczy, niczym konie ciągnące na grzbiecie ciężar jeszcze jednego dnia udręki zwanej życiem. Jesienny wiatr strącający zeschłe liście z drzew, zimowa plucha, w której dziewiczy śnieg stapia się w błotnistą breję. Promyk słońca, suchy kąt, jej oczy wypatrujące tego samego… Jedyne co miałem naprawdę to młodość i choć było to więcej niż wszystko co przyszło później, nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy. Tak samo nie potrafiłem patrzeć na siebie z boku, obserwować skąd przychodzę, czemu idę właśnie tam, a nie gdzie indziej? Dawali jeść, to wymiatałem talerze do czysta; polewali, wypijałem do dna; a gdy zagrali, tańcowałem do utraty tchu. Wystarczył nieśmiały uśmiech, a goniłem ją za siódmą górę, aż zaczęli dzwonić w kościołach, bić na alarm, strzelać na postrach, a ja się z tego śmiałem i goniłem ją z jeszcze większą ochotą dalej. Dlatego gdy dziś myślę o tym młodym człowieku, którym byłem niegdyś, nic do niego nie czuję, nic mnie z nim nie łączy, oprócz nazwiska i dnia urodzenia. Tym łatwiej jest mi o nim pisać: słowa przychodzą same, bez emocji, obojętność to mój sprzymierzeniec, sędzia, któremu pozostawiam jego losy. Czekałem zniecierpliwiony długie chwile na telefon. Pamiętam, że założyłem granatowy garnitur, ale co mnie do tego skłoniło, nie potrafię w żaden sposób wytłumaczyć. Paczka z liceum rozpierzchła się na cztery strony świata, nowych znajomości nawiązałem niewiele, bo większość kolegów z roku szła zaraz po zajęciach zakuwać intensywnie do akademika. Z tej posuchy towarzyskiej usiłował wyratować mnie brat cioteczny, Jurek, który obiecał zaprosić dziewczyny, o jakich mógłbym sobie tylko pomarzyć: studentki z czwartego roku. — Będziesz się mógł od nich sporo nauczyć — powtarzał przy każdej okazji. Dopiero po ósmej zadzwonił uprzedzić, że są jakieś problemy, ale żebym się nie martwił, bo wszystko idzie zgodnie z planem. Po kilku papierosach i szklance mdłej herbaty rozległ się dzwonek u drzwi, w których zamiast studentek ujrzałem Jurka z kolegą. Stali na chwiejących się nogach i przyglądali zdziwieni: Kim jestem i czemu ich zaprosiłem? Kolega taszczył na plecach pękaty worek, jakiego Mikołaj używa do transportowania prezentów pod choinkę, tylko tym razem worek pobrzękiwał szkłem od butelek z francuskim winem la’patique. Połowę zdążyli już wypić po drodze, ale z tego co zostało, wciąż można było nieźle się narąbać. Usiedliśmy przy stole, każdy z nosem w butelce i zasępioną miną: jest co wypić, ale nie ma się z kim bawić. Na górnym piętrze grała głośno muzyka, dolatywało znad głowy rytmiczne walenie butami w sufit, co nas wpędzało w jeszcze podlejszy nastrój. Po bliższym rekonesansie ustaliłem, że mój sąsiad spędza wieczór w towarzystwie dwóch koleżanek z pracy, które również są w nie najlepszym nastroju, pewnie z tego samego powodu, co my. Wprawdzie były to nie studentki, ale po krótkiej wizycie nabrałem przekonania, że również od nich będę mógł się nauczyć czegoś pożytecznego — oczywiście w kontekście doświadczenia, którego w obchodzeniu się z kobietami wciąż nie miałem. Moje koleżanki z liceum należały do innego świata: nie przywiązywały uwagi do muskułów, wprost przeciwnie — mięśniak kojarzył się im z jakimś nieoczytanym matołkiem, nie szukały facetów nadzianych, bo kasa kojarzyła się z półświatkiem, za to sięgnąć w odpowiednim momencie po Hellera, mówić jak bohater „Gry w klasy”, czymś takim można było nawet najpiękniejszej zawrócić w głowie. Niestety żadnej z tych od sąsiada, bo choć urody im nie brakowało, książkowe zaklęcia nie zdawały się na nic. Cytowałem najlepsze kawałki z Cortázara, a ona w kółko, że ładne włosy, takie gęste i pozawijane, ma większą przyjemność przeczesywać je palcami, niż słuchać mojej opowieści, a tyle w niej przecież artystycznej bohemy! Widocznie na co dzień w pracy otaczali ją starzy, bezbarwni ludzie, a jedyne co im w życiu wyszło, to właśnie włosy. Jacuś bajerował tą drugą, do czego miał wrodzony talent, a Jurek siedział w kącie z ponurą miną, bo widok roześmianych twarzy budził w nim zawiść. Patrzyłem ze zgrozą, jak kipi pod spodem, krew napływa mu do oczu i lada moment wybuchnie z siłą wulkanu. Poderwał się z miejsca i jednym skokiem złapał mojego sąsiada za gardło. Starałem się ich rozdzielić, powstrzymać od idiotycznej konfrontacji, która rozdzierała mi serce, bo Jurka kochałem jak brata rodzonego, ale również lubiłem sąsiada, za to, że choć starszy o kilka lat, zapraszał mnie do siebie i opowiadał przy piwie o swoich przygodach podczas prowadzeniu pociągów szlakami PKP. Poza tym podobała mi się jego siostra, która na szczęście tego wieczora bawiła u swojego narzeczonego, sierżanta milicji. Patrzyłem z żalem jak sąsiad zabiera koleżanki na górę, ale przynajmniej bratu wrócił humor. Złapał za telefon i wydzwaniał po znajomych, bełkotał coś do słuchawki, dopóki nie zmorzył go błogi stan pijaństwa. Nad ranem wyrwał mnie z odurzenia alkoholem natarczywy dzwonek naciskany kilka razy — w drzwiach stała jakaś kobieta: twarz jak u aktorki na amerykańskim filmie, jasne, farbowane włosy, długie, ciemne rzęsy, mocno pomalowane usta. Bluzkę na piersiach wypychał biust w kształcie okrągłych piłek, na ramionach miała biały płaszcz z lisa, rozpięty na całej długości, żebym nie przeoczył zgrabnych nóg. Taksowała przez chwilę moją zmęczoną twarz, ale chyba nie przedstawiałem większej wartości, ponieważ odsunęła mnie na bok i ruszyła korytarzykiem prosto do kuchni. Usiadła na taborecie, otworzyła lodówkę i schwyciła za pieczone udko indyka. Zajadała się tym udkiem, później resztą indyka, nie pytając mnie o pozwolenie i tak łapczywie, jakby od kilku dni nie miała nic w ustach. Po jedzeniu oblizała palce, zrzuciła płaszcz i patrzyła na nas badawczo: który ma pójść na pierwszy ogień? Jurek i Jacek wymieniali głupkowate spojrzenia, czy czasem nie popsuję im tej kretyńskiej zabawy, a wtedy pociągnęła mnie do najmniejszego pokoju. Był tak nieduży, że poza biurkiem i wąskim tapczanem nie dało się w nim postawić nic innego. Złapała mnie bez ceregieli za rozporek, rozpięła zręcznym ruchem guziki i już miała włożyć rękę do środka, gdy ktoś otworzył kluczem drzwi i do mieszkania wszedł mój ojciec. Prędzej bym się spodziewał trzęsienia ziemi! Stał w przedpokoju i rozglądał się zdumiony: czy to rzeczywiście jest jego mieszkanie, czy może trafił przez pomyłkę do sąsiada, bo wszystkie drzwi w budynku wyglądają identycznie. Utkwił wzrok na półce pod ścianą i natychmiast wszczął dochodzenie: gdzie się podziały butelki z drogim alkoholem, kto zrobił plamy na perskim dywanie i czemu wszędzie jest taki chlew? Na szczęście nie zadał sobie trudu, by zajrzeć do środka i zobaczyć turlające się po podłodze puste butelki, naczynia z kryształu i porcelany zapchane niedopałkami, a co najgorsze: spaloną firankę w balkonowych drzwiach. Rzuciłem okiem na pianino i szybko odetchnąłem z ulgą — było wciąż w jednym kawałku. Tymczasem kobieta, której imienia nie znałem, a z którą miałem zawrzeć tak bliską znajomość, podeszła do mojego ojca i zarzuciła mu niespodziewanie ręce na szyję. — Czy pan jest właścicielem mieszkania? Zdezorientowany ojciec patrzył na nią, potem na mnie, to znowu na jej słodko uśmiechniętą buzię. Wiedziałem, że usiłuje zachować fason, chociaż wszystko w nim się gotuje. W innych okolicznościach pokazałby co potrafi: zakręciłby kółeczko, stuknął w parkiet obcasem, może nawet zagrał na pianinie coś ckliwego, ale skrępowany naszą obecnością, ledwie odpowiedział na jej uśmiech, pogroził mi palcem i zniknął prędko w mroku klatki schodowej. Nie pozostawało nic innego, tylko zabrać się za sprzątanie. Moja nowa koleżanka zdążyła zgłodnieć, bo znowu powędrowała do kuchni. Opróżniła w ciągu godziny zawartość lodówki, zjadając zapasy, które mnie i ojcu miały wystarczyć na tydzień. Nie żywiłem o to pretensji, nawet czułem coś w rodzaju sympatii: pod mocnym makijażem musi się kryć zwykła, uciekającą od nudy dziewczyna. Jackowi było najwyraźniej przykro, że przyjęcie się nie udało i postanowił postawić mi na pociechę urodzinowego jeża. Przyniósł z łazienki plastikowe wiadro i powkładał do środka butelki po winie, szyjkami do dołu. Potem zapalił papierosa i wpatrywał się jak reszta wina skapuje powoli z każdej butelki do wiadra. Kiedy przestało kapać, zaczerpnął z dna chochlą i podsunął mi ją ostrożnie pod nos, żeby nie uronić jednej kropli. Poczułem wstrętny odór, skręcający mi kiszki i zmuszający do wymiotów, ale pogardzić takim wspaniałomyślnym gestem byłoby niewybaczalną obrazą. Wychyliłem całą zawartość, a wtedy zadowolony z siebie Jacek złapał za wiadro i przytknął je do ust. Wyssał jeża do sucha, otarł dłonią grube usta i mrugnął do mnie tajemniczo okiem. — Pora usunąć świadków! To mówiąc, pozbierał puste butelki i poszedł wyrzucić je do śmietnika. Gdy zszedł na parter, rozległ się nagle dźwięk tłuczonego szkła, jakby butelki spadały po schodach, a moment później usłyszałem przekleństwa i odgłos szamotaniny. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do mieszkania wpadł Jacek. Trzymał się ręką za czoło, z którego spływała krew. — Zamykaj! — krzyknął w moją stronę. — To jej alfonsiak! Rozglądał się przerażony po mieszkaniu, które miejsce nadaje się najlepiej na kryjówkę, a potem podbiegł do kobiety, będącej przyczyną zamieszania. Zareagowała na to spokojnym głosem: — Uregulujcie należność i nie ma sprawy. — Ile? — Dwa tysiące złotych. — Co?! — ryknął mój brat. — Za otwarcie rozporka? Ta uwaga nie zbiła jej z tropu, bo zrobiła minę, jakby chodziło o pranie bielizny lub mycie okien. — Liczymy od godziny. Jacek spojrzał na Jurka, ten na mnie. Nie śmierdzieli groszem, a ja również byłem spłukany. Wprawdzie matka przysyłała mi trochę zielonych, lecz ostatni przekaz przeznaczyłem w całości na zakup magnetofonu w Pewexie. Niech go zabiera i wynosi się razem ze swoim naganiaczem, ale jej to nie wystarczało. Noc zmarnowana na podśmiechujki z jakimiś gnojkami, którzy chcą ją teraz odprawić z kwitkiem. Nie wpraszała się tutaj, przyszła na zlecenie i jeszcze podpadnie swojemu pracodawcy. Fakt, uczciwa zapłata się należy, gdybym tylko mógł znaleźć sposób, jak się jej odwdzięczyć, a ona widząc moje rozterki, spuściła z tonu. Zrozumiałem, że tak naprawdę chodzi jej nie o pieniądze, tylko odrobinę ciepła i kąt, gdzie mogłaby przytulić głowę do poduszki. Włożyła płaszcz i opuściła bez słowa mieszkanie, dając mi szansę zapomnieć o całym zajściu i wrócić do porządkowania bałaganu, lecz zanim zdążyłem schwycić za odkurzacz, usłyszałem jej krzyki. Wyszedłem na balkon i zobaczyłem jak jakiś drab okłada ją pięściami po twarzy: raz za razem, coraz wścieklej, jeszcze raz w drugi policzek, żeby pamiętała za co. Nie mogłem uwierzyć, że można bić kobietę tak bezkarnie za nic, na podwórku przed moim blokiem, na moich oczach. Przewrócił ją i szarpał za włosy, i kopał z każdej strony, kulącą się od uderzeń, wołającą o pomoc. Złapałem za słuchawkę. — Dzwonię po milicję! — Daj spokój. — Powstrzymał mnie mój brat. Rozłączył telefon, po czym dodał cichym głosem: — Tak będzie lepiej. Dla niej i dla ciebie. Krzyki nagle ustały. Nie miałem odwagi wstać i sprawdzić, czy wciąż tam leży. Dopiero po dłuższej chwili podszedłem do okna. Na podwórku nie było nikogo, za to wiatr szeleścił liśćmi w trawie. Coś do mnie szeptały: pożółkłe, wyschnięte, strząsane mroźnymi podmuchami z gałęzi…
  11. kto by zatrzymał nas w chacie gdy były nasze wakacje a życie śniło się młodo i każdy dzień był przygodą zaszyliśmy się pamiętasz gdzie kusił niczym przynęta zielony groszek na tyczkach i w grochy twoja spódniczka pęczniały strąki od słońca a ziemia była gorąca w roślinne skryci zasłony cieszyliśmy się skradzionym pierwszym pachnącym tak słodko splątanym nieco za mocno zielonym groszkiem na tyczkach gdy spadła twoja spódniczka wieś drżała bardzo daleka cień się na tyczki nawlekał jaśniej się słońce toczyło wszystko się jakoś kleiło wiatr gonił fale po łąkach a nas pochłaniał bez końca zielony groszek na tyczkach i w grochy twoja spódniczka grały nam świerszcze i trzmiele dzwon się rozdzwonił w kościele skowronek śpiewał nad nami w nieba bezkresnej otchłani i choćbym chciał go zapomnieć to wraca ciągle ten do mnie zielony groszek na tyczkach i w grochy twoja spódniczka młodość minęła czas leci super masz męża i dzieci więc może tego nie było i wszystko sobie zmyśliłem niebo niebieskie i słońce ziemię pachnącą gorącem zielony groszek na tyczkach i w grochy twoją spódniczkę
  12. Niezdrowe to ani pachnące, lecz przyjemność mi wielką to sprawia. I czuje jakbym była w niebie, pod koniec udanego lata. W raju tym moim spotkać można anioły. lecz nie te piękne, białe, lśniące, Z złotą aureolą na głowie. Tylko szare, bezkształtne, przez wiatr rozdmuchiwane. Wtedy raz jeden drugi próbuje płuca zapełnić magicznym pyłem, od którego w głowie mi się kręci. Nagle widzę że już koniec tej zabawy i że muszę wrócić na lekcję do znienawidzonej Pani
  13. Młody ze mnie człowiek, który wygłupiać się lubi Nie chcę stabilizacji ani popaść w długi Pragnę muzyki co przeszywać mnie będzie Kaca moralnego co czai się wszędzie Wykrzyczę na głos „Miłość jest głupia” A przyznana samotność to nie skrucha Pocałunek złożę na każdym chłopaku Co radość mi sprawii na rodzinnym gmachu Mówią mi że swoich wybryków będę żałować Mają może rację, ale czy to jest powód by się schować? By zaprzestać to co fajne? No cóż teraz będę kląć jak popadnie
  14. Ile kroków zrobiłem? Usiadłem na kamieniu milowym. W ciszy wspominam przeszłą drogę, By nie zapomnieć za chwilę. Mama. Gwiazda Polarna nieba. Jest przy każdym moim kroku. Uczyła wierzyć Bogu. Więcej mi słów nie trzeba. Dzieciństwo. Zdarte kolana i wyobraźnia. Nieśmiertelna ciekawość. Nigdy człowiek nie miał dość. I miłość. Też była ważna. Młodość jak kliper herbaciany Przez burze i flauty Kochając szanty. Smutek leczyła mama. Potem cały świat. Otworzył się piękny. Serce biło i kochało jak szalone. Jedną po drugiej traciło żonę. A później mroczne zabiły bębny. Zanim czerw uderzył zrywając aorty, Dotknąłem nieba, słuchałem Boga, Dwa serca otuliła miłość błoga, Razem zwiedzaliśmy wielkie świata porty. Wtedy uderzył. Wszystko w pył. Kosmos był. Żył. Policzyć je było najprościej. Tyle zrobiłem kroków. Wszystkie były ku Bogu. Pół kroku mi tylko brak do miłości.
  15. To nie było tak ze cię nie kocham Bo nie umiałam ci powiedzieć Bo wiesz przez co przechodziłam I na prawde po tym wszystkim mówisz ze to bez znaczenia? Dla mnie to trudne słowa nie każdemu je powiem Nie na każdego spojrzę z odwaga J się przytulę Bo się boje Tylko jeśli komuś ufam to się staram Byłaś dla mnie wszystkim, jesteś już niczym Nie wracaj do mnie bo cię nie chce Po co mnie szukasz skoro cię nie chce Chodzisz mi po głowie nocami wiem ze źle zrobiłam ale nie chciałam Czasem żałuje ze tak się stało albo się śmieje Nie wiem co lepsze bo znowu cierpię
  16. Młodość, to jak się chce, a starość - gdy już nie.
  17. Kocham siebie. I są ludzie, którzy mnie kochają Czemu więc w piersi mej smutek? Gorycz Gorycz Gorycz W ustach... Bo brak mi młodości, Będąc w młodym ciele Może powinienem być już stary Może dzieckiem? Tak... niewinnym, Nietkniętym dzieckiem! Szczęśliwym z zabawki, Szczęśliwym z tego, że posmakowało Niewinnej czekolady... ƺ A tak zamknięty jestem Między młodością i starością I nie dla tych równym, I nie dla tych kolegą To komu jestem bratny? Chyba już nikomu...
  18. Do młodości. Coraz bliżej matur, coraz więcej stresu, więcej niepewności. Niepewności związanej ze wszystkim, bo matury to w końcu furtka do zupełniej innej rzeczywistości. Tak nam mówią. Zadecydują one o tym, jak będzie wyglądać nasze życie, nieprawdaż? Czy pójdę na studia? Czy pójdę do pracy? Jak będą wyglądały moje wakacje? Pytania kłębią się po głowie. To wszystko stresuje. Obraz w mojej głowie jest wyklarowany na następny miesiąc i nie dłużej. Nie wiem nawet gdzie iść, bo jakie jest moje powołanie? Czy to nie jest życie każdego nastolatka? Przepełnione niepewnościami i zagubieniem. My chcemy się w końcu bawić, a każdemu z nas zakłóca to inna troska. Jednym finanse, drugim rodzina, trzecim zupełnie inna wartość. My nie możemy żyć, jak chcemy, mimo bliskiej dorosłości. Żyjemy pod kloszem społeczeństwa. Nie radzimy sobie w dorosłym życiu, ponieważ skutecznie bronią nam go poznawać. Śnimy na jawie, ale tylko w swojej głowie. Zapatrujemy się w coraz to nowsze kompleksy i próby pozbycia się ich. Odkrywamy nowe rzeczy, lecz są dla nas zakryte. Wszystko wkoło się zmienia, ale nie zmienia się u nas. Brakuje nam stabilności, pewności i wsparcia. Zabijają naszą osobę, ale bez wykroczeń. Dorastamy i widzimy nasze martwe marzenia, szary dzień za oknem. Przemija to wszystko tak szybko, aż budzimy się w fotelu na ganku, widząc śmierć zaglądającą przez nieśmiertelną duszę. I co mamy zrobić? Czy nam odpowiesz?
  19. raz po raz smagana wiatrem, miesza ciepło łez z chłodem deszczowych kropel, wzbiera w niej niewysłowiona gorycz, a kres sił kształtuje jej niemy wyraz, otworzywszy swe oczy, błądzi po podniebnym bezkresie swej udręki, na wskroś przeszyta chłodnym pomrukiem burzy, łka, brodząc kolanami we łzawym marzeniu. gwałtowną myślą sięga do swego wnętrza, jak gdyby szukała nienazwanego źródła wszystkiego, co teraz pomimo jej krzyków i płaczu, bezlitośnie odziera ją z naiwnego snu, zostawiając jedynie z tlącym się w sercu wspomnieniem twej bliskości i bolesną ułudą tego czym niegdyś dla niej była.
  20. Na cztery strony, nie w maratonie, od teraz.... Biegnijmy!! Młodość jest jedna.... Szybciej i pewniej, szydząc z niemocy, w bezdechu.... Biegnijmy!! Młodość jest jedna.... Świat u stóp dzisiaj, jutra nie czekać, za słońcem.... Biegnijmy!! Młodość jest jedna.... Starość rozkaże przypomnieć błędy, tymczasem.... Biegnijmy!! Młodość jest jedna....
  21. MANIFEST WIOSNA 2021 Młodzi, Wiosna nadchodzi! Niech błyskawice błysną na niebie Nie dajcie się dłużej niewolić, Przejmijcie Polskę! Dla siebie! Młodzi! Odbijcie ten kraj Z rąk podłych wolności siepaczy Rozwalcie mury zaprzaństwa Niech słowo prawda – Prawda niech znaczy. Niech żaden biskup w sukience Nie gwałci bezkarnie dzieci Nie mówi, co wolno, a co Wam nie wolno Stargajcie duszące, zmurszałe sieci! Krzywoprzysięzcę przegońcie z pałacu Niech dłużej Ojczyźnie nie szkodzi… On złamał umowę najświętszą Na którą przysięgał służyć Wam, Młodzi! Przegońcie ze swojej ojczyzny Alfonsów, złodziei, partaczy Których tylko kasa jednoczy A Polska dla nich już nic nie znaczy Chcecie żyć w państwie prawa Nikt za Was tego nie sprawi I nie czekajcie w udręce Aż się wam zbawca jakiś objawi! Młodzi! Odbijcie ten kraj! On się wam po prostu należy Tu wasza przyszłość się rodzi A z kośćmi przodków – historia leży. Rozliczcie sprzedajnych prokuratorów Hańbiących urzędy państwowe Skundlonych sędziów, złodziei, ministrów- I zaprowadźcie porządki nowe. Święte jest prawo do życia i szczęścia Do wolnej i światłej ojczyzny Oczyśćcie tę ziemię raz i na zawsze Ze starej, zmurszałej zgnilizny Wy dla nas, starych, nadzieją jesteście Że Ona wciąż nie zginęła Póki Wy – jeszcze - tutaj żyjecie! I póki zaraza was nie dotknęła! Niechaj przemówi głos do Was poety I Niech to ogłoszą wawelskie dzwony Na świat, na Ziemi całe oblicze: Tu będzie - i ma być - Wasz kraj! – ULUBIONY! Gdy zaś nikczemników zastępy Zechcą Was znowu zniewalać Wtedy naplujcie im w twarze Krzycząc: Wy - Stąd - Wypierdalać! Utwór ten oraz jego wykonanie dedykuję Natalce, która jako dziesięcioletnia dziewczynka była wielokrotnie gwałcona przez księży katolickich oraz współpracujących z nimi biznesmenów. Ci mężczyźni nigdy nie ponieśli kary za swoje zbrodnie i nigdy w żaden sposób nie zadośćuczynili swoim ofiarom. A także tym wszystkim, którzy nieugięcie i odważnie walczą o prawa osób LGBT do godnego i pozbawionego lęku życia w naszym kraju i na całym świecie. LP
  22. Wiosnę raz się przeżywa, raz gra się w zielone, Raz błękit płynie w żyłach i raz słońce wstaje. Raz tylko się planuje podbić świata kraje, Raz tylko twoje ciało nie jest pochylone. O przewrotna młodości, zdradzieckie twe drogi! W twoim ciele trwa równo piękno i pogarda! Ty jesteś wzniosła Diana, tak lotna jak harda, Dla tych, którzy jesieni przestępują progi. Największa zbrodnia przeciw twej świętej godności To wyrzec się z umysłu i serca młodości. Karzesz za to surowo- jesień raz zasiana Łamie równo tak starca, jak byle młodziana Po czym w posąg ze spiżu człowieka obraca, Bo wiosna raz skończona nigdy nie powraca.
  23. Pąk piwonii rozwarł płaty, W dniu imienin małolaty, Która w swym młodzieńczym pędzie, Sukno życia igłą przędzie, Nie wiadomo czy się ziści, Jej marzenie o kokardzie, Którą igłą namiętności, Z przędzy prządź poczęła hardzie, A gdy z oka nić się zgubi, A i igła w trawie zniknie, O kokardzie ogród życia, Wnet pamiętać będzie nikle, I by z lekka zaoszczędzić, Na straconym życia czasie, Wtem kokardę pozostawi, na spękanym kontrabasie, Owy, swym basowym głosem, (lecz nad wyraz poszarpanym), Uświadomi jej - kokardzie, Swoj charakter zapomniany, A nim mrok i świt nadejdą, W rytm historii instrumentu, Już kokarda zdąży pojąć, Swoją przyszłość nieugiętą, I zostanie z kontrabasem, W parze tej - dobranej zmyślnie, Przy piwonii gęstym krzewie, Wieść się będzie im pomyślnie. ----- Jestem tu nowy, chętnie nauczę się więcej. Proszę o wskazówki dot. wiersza
  24. Bez utraty tchu biegniemy, Zatopimy świat w marzeniach, Dumę swoją pogrzebiemy, My, ideolodzy świata, Byle wiatr nas nie przewróci, Rozwiniemy życia skrzydła, Nikt z nas tutaj już nie wróci, Odlecimy łaknąc życia, Każdy z nas chce kiedyś dotknąć, Gwiazdy i anielskie lica, Lecz nam przyjdzie w żarze spłonąć, Nim zdążymy obrać drogę, Bośmy tylko z porcelany, Kruche ciała, kruche dusze, Świat nasz wielce pozłacany, Rdzy nie widzi nasze oko, Ale kiedyś prysną czary, Przyjdzie koszmar dorosłości, Obraz będzie tylko szary, Nasze serca zaś ze skały.
  25. Usta miękkie jak jedwab przysięgły. Obietnice młodości drogę przetarły. Niespełnione w dorosłość z impetem się wbiły. Gdy zawiodą, zostanie milczenie, potwierdzające głupotę naiwności.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...