Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'święta' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o poezja.org
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 23 wyników

  1. Wózek zjechał z pochylni, odskoczył niedaleko i przy akompaniamencie duetu buczących motorów zakreślił w miejscu kilka kółek. Byłby wykręcał kółka aż do wyczerpania baterii, gdyby jakiś impuls nie pognał go slalomem między oponami ułożonymi rzędem na podłodze. Na końcu hali wózek zahamował przeciwprądem i czekał cierpliwie aż tester wymieni w nim sterownik. Fabrykę wypełniał coraz głośniejszy gwar maszyn i ludzi. Barbara od samego rana krążyła po stanowiskach. Wszyscy mogli ją łatwo rozpoznać po czerwonym fartuchu, odsłaniającym zgrabne kolana i drobne stopy w sandałach tego samego koloru. Zamieniała z każdym kilka słów i zapisywała coś na kartce. Czasem mrużyła niebieskie oczy, a idąc między stołami wtykała koniuszek palca w kosmyki złocistych włosów. Robiła wszystko, żeby dostać świąteczną premię. Za tę premię kupi sobie zieloną sukienkę bez ramiączek, pod spód założy bardotkę, żeby opalonych ramion nie psuć paskami od biustonosza. Tak ubrana, na pewno zwróci uwagę na przyjęciu noworocznym, na które została zaproszona z mężem. Podeszła policzyć obwody drukowane w stojaku na moim stole, a później zerknęła na karteczkę przyczepioną do jednego z nich. Coś jej nie pasowało, bo zapytała głośno, żeby pracujący obok wyraźnie ją słyszeli: — Czemu tylko tyle? Czułem dreszcze pod koszulą, byłem niewyspany, bolała mnie głowa. Przecież nie jestem maszyną, żeby zasuwać cały czas na jednakowych obrotach. Barbara oczekiwała wyjaśnień. — Dostałem rozwolnienia — skłamałem równie głośno, żeby świadkowie rozmowy nie zgubili żadnego słowa. Barbara wydęła wargi w nieświadomie pociągającym grymasie, pewnie rozmyślając, czy dziesięć minut nieplanowanej przerwy to nie za długo, żeby powstrzymać biegunkę. Moje uzasadnienie skwitowała kąśliwym uśmieszkiem. — Na drugi raz nie pożeraj tyle owoców kiwi, a jeśli już nie możesz bez nich żyć, obieraj skórkę przed zjedzeniem. Owoców kiwi? A cóż to za delicje? U Hindusa za rogiem tego nie widziałem. U Hindusa są odgrzewane burgery, parówki z przetworzonego mięsa, ale i tak wszyscy kupują chipsy smażone w przepracowanym oleju: dwa dolary za kilka garści zawiniętych w brudny, zatłuszczony papier. To dlatego byłem wypompowany i nie miałem na nic ochoty. Barbara należała do innego świata. Jej mąż był wykładowcą na uniwersytecie i zarabiał dwa razy średnią. Stać ich było na wyszukane jedzenie, chodzili w weekendy do restauracji, zimą wyjeżdżali w góry na narty. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadłem z Marią poza domem, ale z rozmyślań wyrwał mnie nie znoszący sprzeciwu głos Barbary: — To jak, będziesz pracować w święta? Kiwnąłem potakująco głową. — A w Nowy Rok? Rok temu pytała mnie o to samo. Rok temu również zostawałem po godzinach, pracowałem w każdą sobotę i niedzielę, ponieważ czterdziestogodzinny tydzień pracy wystarczał ledwie na pokrycie czynszu za mieszkanie. Nowy Rok chciałem spędzić z żoną i półtorarocznym dzieckiem, ale pieniądze były ważniejsze niż rodzina. — Będę — odpowiedział za mnie obcy głos. — Doskonale! — Barbara triumfowała. — Rób tak dalej, a może dostaniesz awans na testera. Nie słuchałem jej. Sięgnąłem do plastikowego pudełeczka i wyciągnąłem po omacku coś maciupeńkiego w kształcie walca. Przedmiot czujnie obserwował mnie krótkimi drucikami, sterczącymi z węższych stron, jak czułki owada. Obracałem przez chwilę drobiazg w palcach, patrząc na kolory paseczków namalowanych na brązowym tle. Czerwony czy zielony? Choć przez sekundę móc to widzieć normalnie. Nieprawidłowy rezystor to dodatkowa praca w przerwie na lunch. Kolory tańczyły mi przed oczami, zmieniały barwę, pulsowały tysiącem rozmaitych odcieni. Zawsze tak dokazywały na przedmiotach mikroskopijnych rozmiarów. Przybierały formę morskich fal, to znowu marmurków, a wtedy nie było sposobu, żeby je poukładać. Moi koledzy nie mieli z tym kłopotu. — Staniesz przy stole, wtedy zobaczysz różne cyfry, ułożone z kolorowych kropek. To całkiem proste — uspokajał mnie stojący z przodu. Proste dla niego, bo kiedy spojrzałem z bliska, nie widziałem nic oprócz mozaiki kolorów, zmieniających nieustannie miejsca, wirujących dookoła, jak moje rozdygotane myśli. Mógłbym przysiąc, nie było tam żadnych liczb. Pani doktor wiedziała w czym problem i na świadectwie napisała: „Nie widzi kolorów”. Po przeczytaniu tej uwagi, moja matka pobiegła roztrzęsiona do szkoły. — Co z nim teraz będzie? — zapytała drżącym głosem. — Tak dobrze mu idzie, ale jaka przyszłość go czeka? Doktor nie potrafiła wykrzesać odrobiny współczucia, co wcale nie było jej winą, ponieważ cierpiała na patologiczny wstręt do mężczyzn. Popatrzyła na mnie oskarżającym wzrokiem, jak na sprawcę wszelkich nieszczęść, a potem odparła z nieskrywaną satysfakcją: — Zostanie gryzipiórkiem! Matka nie zamierzała rezygnować tak łatwo i zamówiła wizytę u prywatnego okulisty. W jego gabinecie nie było liczb, tylko światełka zamontowane w metalowym pryzmacie i zapalane jak na sygnalizatorach ulicznych. Nie sprawiało mi to najmniejszych trudności, natomiast moja matka stanęła przed dylematem: komu wierzyć? — Pani syn widzi kolory jak wszyscy — pocieszał ją okulista. — Tylko jego mózg ustawia je inaczej. — Jak to „inaczej”? — zapytała przerażona matka i odtąd nie dowierzała już żadnemu lekarzowi. Inaczej nie znaczy źle; w końcu każdy myśli i czuje inaczej, a jak jest naprawdę, kogo to obchodzi? To był mój mały sekret, którego nigdy nie wyjawię, nawet gdybym miał przez to wystawić na szwank czyjeś życie, jak podczas pracy na statku. Egzaminy wstępne zdałem na piątki, ale później czekały mnie wymagające badania lekarskie, z których nie byłem pewien tylko jednego. Prędko jednak znalazłem wyjście: nakłoniłem znajomą internistkę, żeby pożyczyła mi książkę z tablicami Ishihary. Wykułem z niej liczby wzrokowo i każdą liczbę rozpoznawałem nie po kształcie, ale po palecie kolorów w tle: żółto-niebieski to 74, różowo-zielony to 68 i tak dalej. Przeglądałem tablice codziennie kilka razy, aż mogłem je czytać równie szybko, co ściągawkę podczas klasówki. W dniu testu sprawdziłem, czy tych samych tablic używają podczas badań. Uspokojony, chodziłem w stroju gimnastycznym długim korytarzem, czekając na swoją kolej. Gdy mnie wywołano, wszedłem do sali i od razu spostrzegłem młodą, atrakcyjną kobietę, siedzącą za stołem obok ubranych w białe fartuchy dwóch starszych panów. Nie mogłem sobie wyobrazić komisji kwalifikacyjnej w bardziej kontrastującym składzie! Patrząc na jej piękną, lecz zdeterminowaną twarz, ogarnął mnie nagle niepokój: znowu byłem w podstawówce, oczekując werdyktu pani doktor-mizoandryczki. Korzystnie dla mnie, młoda lekarka wzbudzała zgoła odmienne uczucia. Przerzucała kartki automatycznie, nie podnosząc wzroku, a ja każdy obrazek kojarzyłem natychmiast z prawidłową liczbą. Tak mi łatwo szło, że odpowiedziałem zanim zdążyła przerzucić następną stronę. Spojrzała na mnie podejrzliwie, czy przypadkiem nie jestem jakimś jasnowidzem i czy równie bezbłędnie odgadłbym, jakiego koloru majtki nosi pod spódnicą. Taka zabawa w innych okolicznościach może przypadłaby jej do gustu, lecz tego dnia miała dość siedzenia przy taśmociągu, po którym przesuwano szereg młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn. Pewnie chciała jak najprędzej uciec do domu, być ze swoim chłopakiem, dotykać go, a nie tylko oglądać. Napisała krótko: „zdolny do służby na morzu” i kazała mi zjeżdżać. Przed końcem zmiany obliczyłem wynik: o trzy płytki więcej niż przewiduje norma, żadnej nie odrzucono. Kolory mnie nie zdradziły. Kiedy wsiadłem na rower, Barbara pożegnała mnie anielskim uśmiechem i już wiedziałem, że darowała mi niedyspozycję, a zarobek testera był bliżej niż kiedykolwiek. W domu zastałem Marię chodzącą po kuchni. Kasia siedziała na wysokim krześle z plastikowym śliniakiem pod szyją i paluszkiem rozmazywała na tacce pozostałość po obiedzie. Połowę miała rozsmarowaną na buzi, reszta leżała pod krzesłem na podłodze. — Umyj ją, to naleję ci zupy! — zawołała Maria znad garnków. Znowu barszcz. Dostanę rozwolnienia, tym razem na serio i Barbara mi nie daruje. Testerem zrobi Wahida z Bangladeszu, który genetycznie odporny na głód, wypróżniał żołądek raz w tygodniu. Przełykałem w milczeniu drobno pokrojone kawałki ziemniaków i jeszcze drobniejsze kawałki buraka. Maria siedziała obok, nie przeszkadzając mi w jedzeniu. Po jedenastu godzinach monotonnej pracy potrzebowałem pobujać chwilę w obłokach. Rozumiała to doskonale i byłem jej za to wdzięczny. — Chcesz więcej? — spytała, kiedy zacząłem skrobać łyżką po dnie. Dobra żona zawsze pomyśli o dokładce. Kończyłem jeść patrząc w pusty talerz, żeby uniknąć jej wzroku, a właściwie pytania, które zamierzała mi zadać od dłuższego czasu. Nie musiałem nic mówić, bo odpowiedź wyczytała z moich oczu. Zastygła w krześle i zagryzła usta. Wiedziałem, o czym myśli — miało nam tu być jak w raju: butikowe ciuszki, włoskie meble, mercedes, a jeździliśmy starym japońskim gruchotem, sprzęty kupowaliśmy w sklepach z używanym towarem, albo po garażach. Nie mogłem dłużej znieść tego zawzięcia z jakim powstrzymywała łzy. Złapałem za telefon i wykręciłem numer Barbary. Powiedziałem, że biorę urlop i wrócę dopiero po Nowym Roku. Barbara wpadła w furię, ale prędko odzyskała zimną krew. — Twoja decyzja narusza umowę o pracę — wyrecytowała oklepaną formułkę. — Jeśli będziesz przy niej obstawać, wystąpię z wnioskiem, żeby cię zwolniono. — Naprawdę? — zareagowałem wzburzonym głosem. — W takim razie sama sobie lutuj te cholerne płytki! — Rzuciłem słuchawką o stół, co nie uszło uwadze Marii. Ona w podobnej sytuacji nie straciłaby panowania nad sobą. Czułem jak mi dygoczą ręce… Że też mnie podkusiło powiedzieć w złości kilka słów, których nie można już cofnąć. Barbara mi nie wybaczy i do pracy nie mam po co wracać. Zapytałem Marię, jak długo damy radę wyżyć z oszczędności. — Dwa… trzy miesiące góra — odpowiedziała po krótkim przeliczaniu. Nie mogłem uwierzyć, że potrafiła odłożyć tak dużo z tak marnej pensji. Wkrótce żniwa, może znajdę pracę gdzieś na farmie, a jak nie, wystąpię o zasiłek. Dostaniemy dodatek na dzieci i mieszkanie i jakoś to będzie, z głodu nie umrzemy. Szkoda tylko tego mercedesa oraz własnego domu z garażem, w którym można by go zaparkować. Wyjechaliśmy wczesnym rankiem w dzień Wigilii. Trasa wiodła w poprzek wyspy przez Alpy Południowe, od Pacyfiku do zachodniego wybrzeża, nieco ponad trzysta kilometrów. Zaplanowaliśmy postój na przełęczy Lewis, będącej punktem szczytowym wspinaczki. Stamtąd droga opadała raptownie serpentynami prosto do Morza Tasmana. Stanąłem na poboczu szosy w cieniu wysokich paproci ponga i wypatrywałem w potoku pojazdów czerwonego Nissana Skyline, którym mieli jechać Kevin ze swoją przyjaciółką. Maria pozowała mi do zdjęcia na tle porośniętej buszem skały. Obok niej uchwyciłem w obiektywie nurt zamulonej rzeki, żłobiącej meandrem dno przełęczy. Znajomi nie nadjeżdżali, wobec tego ruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy dotarliśmy do celu, było jeszcze wystarczająco jasno, żeby poznać okolicę: zupełne odludzie; kilka domów rozrzuconych daleko od siebie nad brzegiem dużej zatoki, której koniec ginął w zmierzchu nad widnokręgiem. Wyszliśmy na szeroką plażę, zagrodzoną po bokach skałami. Pod stopami chrzęścił drobny piasek, wymieszany z wulkanicznym popiołem szarego koloru. Woda w morzu była niezbyt zimna, a fale spokojne, przynajmniej niedaleko brzegu. Po krótkim spacerze pojechaliśmy pod wskazany adres, gdzie zaraz przy plaży, na łagodnym wzniesieniu, przywitał nas duży, prostokątny dom. Szczęśliwy był to dom, postawiony w miejscu o jakim większość domów może tylko pomarzyć, zbudowany przez ludzi kochających swoją pracę. Wykonał ku nam ukłon lekko spadzistym dachem i białymi ścianami, otwierał w szczerym uśmiechu obszerne drzwi i okna o aluminiowych framugach, zapraszał na przestronną werandę z desek w naturalnym kolorze dębu, ułożonych starannie na betonowych wspornikach. Przód domu ozdabiał dobrze utrzymany trawnik, na nim efektowne kordyliny, nazywane przez Maorysów ‘tī kōuka’, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „kapuściane drzewko”. Schwyciłem Kasię na ręce, zapukałem kilka razy i nie czekając na odpowiedź, otworzyłem drzwi kluczem, wprowadzając za sobą Marię, która z ciekawością lustrowała wnętrze. Na stole w kuchni znalazła kartkę: „Zapraszamy do nas na Sylwestra. Wesołych Świąt”. Poniżej był adres motelu w Nelson. Najwyraźniej Kevin i jego przyjaciółka woleli spędzać święta osobno. W domu, który nam udostępnili były trzy sypialnie — ta największa z łóżkiem king size i osobną łazienką, duży salon z wygodną kanapą i przeszkloną ścianą, za którą widniała panorama na zatokę, oraz druga łazienka obok przedpokoju, również wyłożona kafelkami białego koloru; nie klinicznie białymi, ale z przyjemnym dla oka odcieniem szarości. „Wymarzone miejsce na świąteczne przyjęcie” — pomyślałem, lecz twarz Marii nie zdradzała zachwytu. — Nie zostawili nam nic do jedzenia — podsumowała przegląd lodówki i szafek w kuchni. — Za to z pragnienia nie umrzemy — próbowałem ją rozweselić, pokazując na nierozpieczętowany karton piwa oraz dwie butelki wina, które przytaskałem z drugiej chłodziarki w garażu. Z tego co zdołaliśmy przywieźć, przygotowaliśmy wigilijną kolację. Wielkiego wyboru nie było, dlatego już po godzinie mogliśmy usiąść do stołu. Nad rankiem wyrwała mnie ze snu krzątanina po kuchni. Maria nuciła jakąś melodię. Wracał jej humor. Kobieta to taka niezwykła istota, co nawet opustoszałą chatę potrafi w krótkim czasie zamienić w domowe ognisko. Po śniadaniu nabraliśmy ochoty na kąpiel w morzu. Płynąłem crawlem wzdłuż plaży, Maria obok mnie, robiąc okropną śrubę lewą nogą, lecz wkrótce zawróciła w stronę brzegu, a ja podpłynąłem do skały, której wcześniej tutaj nie było. W pobliżu zauważyłem kilka innych skał, wynurzonych z wody niczym kolumny zatopionego amfiteatru. Podpłynąłem bliżej i dotknąłem oślizgłej, oblepionej porostami powierzchni. We wstęgach morskiej trawy dryfowały owalne muszelki ciemnoniebieskiego koloru. Głęboko pod wodą było ich najwięcej. Poszedłem do domu po nóż, a po drodze zabrałem wiaderko, którym Kasia stawiała babki z piasku. Poczekałem na odpływ i ponownie wskoczyłem do wody. Połów trwał niecałą godzinę, a morze wynagrodziło mi szczodrze każdą chwilę. Maria wyszła z wody i siedziała na brzegu, zagrzebując nogi w mokrym piasku o kolorze błota. — Co tam niesiesz? — Rzuciła okiem na wypełnione po brzegi wiaderko. W odpowiedzi wyjąłem jedną z muszelek i rozwarłem ją nożem. Włożyłem do ust oderwany ze środka miąższ i przeżuwałem go ze smakiem, jakby to była czekoladka z marcepanem. Patrzyła na to z obrzydzeniem. — Ale dzikus z ciebie! Przełknąłem i sięgnąłem po następną. — Wiesz, na co to pomaga? — Nie muszę wiedzieć, to nie mój problem. Po przyjściu do domu przystąpiłem do przygotowania lekkiego posiłku, Maria tymczasem nakrywała do stołu. Wypłukałem małże i oczyściłem je przy pomocy noża z nitek po wodorostach. Potem nalałem wody do garnka, dodałem białego wina i soli. Brak zielonej cebulki skompensowałem większą ilością czosnku, który przezorna Maria zabrała ze sobą. Wrzuciłem kilka garści małży, położyłem przykrywkę i podkręciłem ogień, żeby syczał wesoło, aż wszystkie muszelki otworzą skorupy, wtedy dorzuciłem do garnka kawałek masła i kilka listków bazylii oraz kolendry rosnących w ogródku koło domu. Zdjąłem garnek z ognia, nałożyłem małży do miseczek i postawiłem je na stole. Maria patrzyła na to z dezaprobatą. — Spróbuj, to nie trucizna — zachęcałem ją. — To bardzo delikatna potrawa, po niej będziesz lekka jak motylek. W końcu odrzuciła uprzedzenia i zjadła zawartość wszystkich muszelek w miseczce, ale na więcej nie miała ochoty. — Dwa dni świąt będziemy zapychać brzuchy mięczakami? — wyrzuciła z pretensją w głosie. — Przed ślubem czarowałeś, co takiego nie potrafisz, to teraz wykombinuj coś porządnego do żarcia. Przed ślubem można gadać różne rzeczy. Czułem sytość, po dwóch piwach wpadłem w błogi nastrój i siedząc w wygodnym fotelu na werandzie, mógłbym patrzyć w morze przez resztę dnia. Ale do tanga potrzeba dwojga, dlatego zaproponowałem odwiedzić miasteczko nieopodal. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. — Przecież wszystkie sklepy zamknięte… — Sklepy tak, ale nie kościół — odparłem, choć nie chciałem zdradzić, o jaki „kościół” mi chodzi. Kraina, w której przyszło nam spędzać święta była jednym z najbardziej wyludnionych regionów świata, pozbawionym przez wiele lat śladów człowieka. Dopiero gorączka złota w roku 1864 i wydobywanie węgla rozpoczęte kilka lat później, ściągnęły ludzi obietnicą prędkiego zysku. Na wzmiankę o złocie, Maria odzyskała energię. — Może nie wykopali wszystkiego? Jaka naiwna — żeby znaleźć kilka ziarenek złota, trzeba przesiać tonę skały, łamać sobie palce, narażać na degenerację stawów. Na gorączce złota najwięcej zarobili właściciele hoteli oraz sprzedawcy szpadli i sit. Jednak nie przekonałem jej, bo wciąż patrzyła na mijane pagórki podekscytowanym wzrokiem, czy aby ich wnętrze nie kryje przedwcześnie porzuconych kopalni, pełnych skarbów, po które wystarczy wyciągnąć rękę. Zatrzymaliśmy auto przed pierwszym kościołem na drodze. Wyglądem przypominał salon z bujanymi drzwiami i słupkami do uwiązywania koni, jak w kowbojskim miasteczku, tylko zamiast koni stało przed nim kilka zakurzonych samochodów kombi. Weszliśmy do środka. Kazałem Marii zostać z Kasią w przedsionku, ponieważ prawo nie zezwalało nieletnim podchodzić do ołtarza, bliżej niż na kilka kroków. Na nasz widok parafianie zamilkli i odwrócili głowy. Gdybym patrzył na stado bydła wypasane na łące, ujrzałbym to samo: obraz cielęcych oczu bezmyślnie utkwionych we mnie. Potem przyszła kolej na Marię — badano ją wzrokiem, jakby była pierwszą kobietą odwiedzającą ten przybytek od wielu lat, do tego z takim brzuchem. Osłupienie trwało dopóki wierni nie zaspokoili ciekawości i nie wrócili do modlitwy. Podszedłem do kapłana stojącego za kontuarem. Zmierzył mnie wzrokiem, podniósł pustą szklankę i wykonał gest, jakby chciał zapytać, z którego źródełka ma nalać. Powstrzymałem go ruchem ręki, po czym naśladując najwulgarniejszy angielski z regionu Canterbury, zapytałem: — Szefie, macie coś na przekąskę? Słysząc to, barman uniósł brwi. — Że niby co? — przeprosił mnie, wymawiając słowa dziwacznym akcentem, jakiego nigdy nie słyszałem. Dłuższą chwilę wytężał głowę, co mnie tu przygnało, razem z kobietą w piątym miesiącu ciąży i małym dzieckiem. Właśnie ciekawskie oczy brzdąca, zaglądającego w tym momencie do środka izby stropiły go najbardziej. Ruszył niepewnie w kierunku schodów prowadzących na piętro i skinął na nas, czy przypadkiem nie szukamy pokoju na noc. Powtórzyłem pytanie. Tym razem barman słuchał co mówię, bo czerwoną, zarośniętą twarz rozjaśnił mu uśmiech, jakby rozpoznał w nas dalekich krewnych. Z jedzenia mieli tylko wołowy filet, frytki i smażoną dynię, ale sprzedał nam porcję surowego mięsa, żebyśmy upiekli sobie w domu. Przed powrotną drogą wypadało liznąć coś dobrego. Na sali nie było czym oddychać, bo wypełniał ją gęsty dym z kadzideł, czyli fajek wystających gościom z pożółkłych zębów. Za to można było pić spokojnie, bez obawy, że siekiera zawieszona pod sufitem spadnie komuś na głowę. Maria wiedziona matczynym odruchem zabrała dziecko i usiadła przy stole na zewnątrz. Zamówiłem dwa piwa z tamtejszego browaru, co patroni przyjęli z aplauzem, jakbym przeszedł na ich wyznanie. — Przecież wiesz, że nie powinnam pić alkoholu — zaprotestowała Maria, gdy tylko postawiłem przed nią szklankę. — Jeden łyk ci nie zaszkodzi. — Popatrzyłem na jej brzuszek, coraz bardziej rozpychający ciasnawą bluzkę. — Temu w środku, również. Spróbowała, lecz zaraz wykrzywiła usta. — Ale wstrętne! Jak możesz to pić? Na szczęście pogrążeni w modlitwie nie zauważyli jej braku wiary. Przyniosłem chyłkiem z baru dwa duże puchary wypełnione kostkami mango w jogurcie, z dodatkiem banana i soku pomarańczowego. Obie panie piły szybko; Kasia przez słomkę, żeby nie poplamić ubrania. Z dworu napływało wilgotne powietrze i czułem, że koszulę mam przyklejoną do pleców. Pachniało deszczem, który padał tu tak często, że nikt nie zwracał na to uwagi, najwyżej traktowano to jako darmowy prysznic. Wieczorem upiekłem steki na gazowym barbecue pod daszkiem, z tyłu domu. Nigdy przedtem nie widziałem Marii zajadającej tak łapczywie. Zaraz po obiedzie, gdy Kasia usnęła, znowu usiedliśmy w wiklinowych fotelach na werandzie, lecz uczucie błogości sprzed kilku godzin minęło bezpowrotnie. Zastąpiły je jakieś niespokojne rozmyślania — co będziemy robić jutro, jak pożegnamy ten rok, co przyniesie następny. Deszcz ustał, było ciepło i bezwietrznie. Maria nie odrywała oczu od miejsca, gdzie przed chwilą zaszło słońce, a teraz jaśniał tam skrawek nieba, wciśnięty między białe grzywy fal i purpurowy obłok, rozciągnięty na setki mil. — To najgorsze święta w moim życiu — rzekła rozgoryczona. — Jestem tutaj… jak, jak… — wyjąkała zdenerwowana — jak rozbitek na bezludnej wyspie. Zaczynałem żałować, że nie zostałem w pracy. Nie musiałbym wysłuchiwać tych narzekań, Barbara byłaby zadowolona. Ciekawe jak ona spędza święta? Pewnie na jakimś wystawnym party, otoczona gronem adoratorów. — Żałujesz, że tu przyjechaliśmy, czy tak w ogóle, że tutaj mieszkamy? Maria zwlekała z odpowiedzią, czekała aż niebo na horyzoncie zgaśnie, jakby żegnała przyjaciela wyruszającego w daleką podróż. — Nie wiem… Stąd wszędzie tak daleko. Kiedy będę mogła zobaczyć swoich rodziców? Tęskniła za rodziną, do której mnie nie zaliczała, byłem pechowym facetem, co zwichnął jej życie, może nawet przeklina dzień, kiedy mnie poznała. Drugiego dnia świąt otwarto sklepy i mogliśmy uzupełnić zapasy. Maria nalegała, żeby upiec indyka. Zabrało jej to pół dnia. Ptak był olbrzymi. Jedliśmy go na zimno w drodze do Nelson i w sylwestrowy wieczór, a mimo to wcale go nie ubywało: cały zarumieniony i soczysty, jak w chwili gdy Maria wyjmowała go z brytfanny. — Pierdol sze! — przywitał mnie Kevin jedynymi słowami po polsku, jakie zdołał zapamiętać. Poprosiłem, żeby pożyczył mi wóz, którym zabrałem Marię na przejażdżkę po okolicy. Pomknęliśmy wzdłuż morza, do miejsca gdzie droga prowadzi na szczyt marmurowej góry, kryjącej osobliwe jaskinie i leje kresowe, wyrzeźbione kapryśną pogodą. Zaparkowałem z dala od szosy, gdzie nie było nas widać. Pociągnąłem ją na bok, chciałem pocałować, ale nie miała ochoty na czułości. — Przestań mnie obmacywać, nie jestem kurą! Była wciąż zła za nieudane święta, czy w ogóle miała dość życia ze mną? Może dlatego, że nie zarabiałem tyle co mąż Barbary. Nagle straciłem ochotę na dalsze wakacje. Towarzystwo Kevina i jego nadętej pindy przestało mnie bawić. Cały wieczór Maria nie zamieniła ze mną słowa, a noworoczne życzenia składała głosem zimniejszym niż szampan nalewany z butelki. Tylko od Kasi małymi nóżkami szła radość. Postanowiłem wracać o świcie, żeby nazajutrz zdążyć do pracy. Jechaliśmy dłuższą, za to mniej pokręconą trasą, wzdłuż wschodniego wybrzeża, zmieniając miejsce za kierownicą, by zaoszczędzić na postojach. W miejscu gdzie droga biegnie przy samym brzegu morza, a drugą stronę zagradzają strome skały, wskoczyła nam na zderzak jakaś ciężarówka-cysterna. Gubiliśmy ją na drodze pod górę i zakrętach, ale na zjazdach ciężarówka nas doganiała, jakby jej kierowcę bawił ten pościg. Minęliśmy z dużą prędkością serię tuneli wydrążonych w skale, lecz intruz gonił nas nadal. W końcu dałem za wygraną i tam gdzie wąskie urwisko przechodzi w nieco obszerniejszy nasyp, zatrzymałem samochód. Podniosłem maskę, ostrożnie odkręciłem przez szmatę wlew do chłodnicy. Zasyczało, buchnęły kłęby pary, a gdy zajrzałem do środka, po chłodziwie nie było śladu. Nasikałem do plastikowej butelki, skąd przelałem zawartość do zbiornika. Maria patrzyła na to oniemiała. — Co robisz? — Schładzam silnik. — Moczem? — Masz coś lepszego? Zacięła usta i wygarnęła z innej beczki: — Na drugi raz, nie rób tego przy dziecku. — Myślisz, że ona coś zapamięta? Nie odpowiedziała. Uniosła głowę i patrzyła na górskie szczyty, których odbicie pływało w oceanie, razem ze śniegiem, wciąż pokrywającym najwyższy wierzchołek. Zanim odjechaliśmy ze skalistego przylądka, siedzieliśmy chwilę w zupełnej ciszy, obserwując mewy walczące o resztki świątecznego indyka. Za pierwszą osadą na drodze, Maria zatrzymała samochód. Widocznie dojrzała odrobinę wody — jakiś staw, strumyk, rzeczkę i od tego widoku poczuła nadmiar płynu w sobie. Wstałem z siedzenia, żeby rozprostować kości. Na dworze zmierzchało. Kasia spała, wtulona w fotelik na tylnym siedzeniu. Wzdłuż drogi uprawiano winnice, pośrodku stał obszerny, parterowy dom, chyba jeszcze bardziej szczęśliwy niż tamten nad zatoką poszukiwaczy złota. Od blado oświetlonego podwórka dobiegał przytłumiony dźwięk dzwoneczków. — Co to? — Zdziwiona Maria zwróciła w tamtym kierunku głowę. Niedaleko domu, wewnątrz niedużej zagrody, skubało trawę kilkanaście merynosów. Były pokryte krótką wełną, która nie zdążyła odrosnąć po wiosennym strzyżeniu. Maria nie mogła oderwać od nich oczu. — Jak ja bym chciała mieszkać w takim miejscu… Zapytała, ile lat musiałbym pracować, żeby odłożyć na podobny dom. Zacząłem obliczać, lecz szybko straciłem rachubę, więc tylko wzruszyłem ramionami. Chyba już łatwiej policzyć gwiazdy, wpierw te czerwone, potem fioletowe… Maria nie mogła uwierzyć, że widzę je inaczej. — Od kiedy to masz? — Jak daleko sięgam pamięcią. — Żeby tylko nasze dzieci… — zasłoniła dłonią usta. Nie podzielałem jej obaw. Kasia była do mnie niepodobna. Nawet nie miałem pewności, czy to moja córka. Podobno co trzeci mężczyzna wychowuje nie swoje dziecko, nieświadom tego. Następnego dnia siedziałem już przy warsztacie z lutownicą w ręku, uziemiony antystatycznym paskiem na nadgarstku. Barbara zapytała, czy wakacje były udane. Jakie wakacje? Przecież nigdzie stąd nie wyjechałem. Tamtej rozmowy przez telefon nie było. Miesiąc później odłączyłem pasek od gumowej maty na stole i nikomu nic nie mówiąc, wskoczyłem na rower. Barbara wybiegła z pakamery i goniła za mną po chodniku: z rozwianymi włosami, w rozpiętym fartuchu, sandałach spadających ze stóp. Nie patrzyłem wstecz. Po latach zapomniałem jej twarz. W umyśle została mi po niej zielonkawa szmatka, krzycząca mnogością odcieni.
  2. Rafael Marius

    Grudniowo

    Promocji zbytku głaski po stronie ofiar nadętych balonowych potrzeb mikołaj łapie do worka pragnienia dusz zaklętych w złotej klatce portret Wróżka z galerii kodem wysyła urok zwietrzały przecenionych czarów kuszącym mrukiem markowych wzruszeń mysz nad pułapką wyrok pochyla
  3. TAKIE SOBIE WYPOCINY, MOŻE WAM SIE SPODOBAJĄ (przepraszam a wszystkie literówki) Nim wzięłam z jej upiornych dłoni kopertę, moją uwagę przykuł uśmiech. Był on nadwyraz sztuczny jak usta cioci Beti. Na moje nieudolstwo w końcu otworzyłam i wyciągnęłam zdobiony list. - Wy jeszcze tego nie czytaliście? - zapytałam sarkastycznie z jak zawsze kamienną twarzą. - A jeśli to nie jest miła wiadomość? - przerwałam kładąc z impetem pustą kopertę na kawowy stolik. - A co jeśli będzie napisane, że dziadek Gerwazy zmartwychwstał? - podniesłam wzrok na moje ofiary. - Nie! - krzyknęli równocześnie ojciec z babcią, z lekka podnosząc się. A ja już miałam kolejny szantaż na języku. - Albo wezwanie do wojska. Ups! Czy ja to powiedziałam? Chyba tak, bo Pugsley spadł z sofy i zaczął się miotać. Tak jak zawsze dostawał wstrząsu na tę myśl. - Tylko nie wojsko! - krzyknął w opętaniu, drapiąc co popadnie. A ja drapałam struny nerwowe matki śmiejąc się głęboko w jednej komórce mózgowej. - Nie chcę znów na Sybir! - nie dawał nikomu do siebie podejść. - Weź głęboki wdech Pugsley! - zainterweniował wujek Fester. - Po prostu czytaj. - Odparła Matka, wskazując swoim długim palcem poskładaną kartkę papieru. Tajemniczą kartkę, która jest powodem mego niezadowolenia. Chyba muszę otworzyć puszkę Pandory. - A więc, - rozłożyłam list i zaczęłam czytać. - To zaproszenie. - zdołałam oznajmić przełykając ślinę. - Czytaj. - kazała. Pugsley popatrzył na mnie ze świeczkami w oczach. Wujek Fester poklepywał go po plecach. Kocham znęcać się nad nim psychicznie. Jednak zaproszenie nie może tyle czekać, prawna opiekunka chyba też. Zaciskała swoimi szponami krawędź wygodnej staroświeckiej sofy. A w diabelskim wzroku odbijał się płomień z kominka. Zaczęłam bez żadnego zaangażowania. - Dnia roku pańskiego, 20 grudnia 2022 roku, odbędzie się 139 zjazd rodzin Addamsow na gwiazdkę. - W głowie zaświtała czerwona dioda, wykrywająca kłamstwo. Bardzo dużo kłamstw. Kontynuowałam. - Wiedząc, że wasza rodzina zawsze odrzuca propozycje zaproszenia, prosimy o niezwłoczną odpowiedź czy i w tym roku też tak będzie. Podpisano, Ebenezer Addams. - skończyłam z zamiarem podarcia tej kartki, ale rodzicielka ostrożnie wyjęła ją z moich dłoni patrząc oczami chciwości. Na ten moment przychodzila mi tylko jedna myśl, a raczej słowo. Słowo na ten moment to CHIENA. - Nie, nie odrzucamy w tym roku zaproszenia. - podyktowała i napisała na odwrocie kartki. A ja udałam się w powrotną podróż po schodach. - Nie chcesz wiedzieć? - zapytała patetycznym tonem. - Tak, chce wiedzieć. - odwróciłam się. - I się dowiem 20 grudnia. - zakończyłam ciszą, stąpając do swojego pokoju. Pokój Wednesday: - Co robisz? - weszłam do swojego przytułku jak zawsze. Rączka zaczął nieopamiętanie klepać o krawędź wydrapanego biurka. - Ja cię nie straszę, tylko wchodzę do własnego pokoju. A ty masz ten przywilej przesiadywania w nim i ... - zerknełam na okładkę magazynu. - i masz przywilej przeglądania magazynów z kremami do dłoni. - Dokończyłam z rozczarowaniem w głosie. Dłoń zaczęła stukać palcami naprzemiennie w harmonijnym stylu. - Niczym się nie martwię. - Usiadłam na twardym łóżku o on przestał stukać. - Naprawdę niczym się nie martwię. Po prostu jestem lekko zdezorientowana. - stuknął serdecznym palcem. - No bo moja rodzicielka zepsuła mi plany na te święta. - wstałam, a rąsia sobie klepnął. - No jak to jak? Normalnie w te święta wyjeżdżamy. Szczerze powiedziawszy nie wiem gdzie, ale wiem po co. Wyjeżdżamy na mdławe rodzinne spotkanie. - rączka przewrócił się na drugą stronę. - Co proponujesz? - rąsia wstał. - Że niby ja mam ten nudny bal ożywić? Przecież wiesz, że ja jestem na wpół martwa, a cyrograf podpisałam w wieku trzech lat. - Z kim tak rozmawiasz? - usłyszałam zza drzwi Pugsleya. Stanęłam na środku mojego nadpalonego dywanu. - Z moimi jaźniami. Wszystkie zgodnie żałują, że nie zrzuciły cię z balkonu gdy miałam 4 lata. - odparłam patrząc się na Rąsie. - Acha. - ruszył się spod drzwi. - A ty co? ... Przeglądaj te swoje magazyny. - wskazałam na stos papieru. Rąsia coś tam machnął i się odwrócił tyłem. Życie jest zbyt uporczliwe, aby żyć. Grzebałam w szufladzie rozmyślając. Nie mam pojęcia czego tam szukałam, zawsze z uporczliwymi myślami pomagało mi grzebanie. Jednak szuflada pełna syfu nie jest w stu procentach odzwierciedlić zwłok kota. Gdybym wiedziała gdzie to jest poczytałabym o tym miejscu, i przygotowała się psychicznie. A może.. - Muszę się dowiedzieć gdzie to jest. - rąsia nawet nie drgnął. - cena jest wysoka. - dodałam a on nachylił się w moim kierunku. - Zrobię ci pedicure. - dłoń powolnie klepnęła trzy razy. - Nie szantażuj. Bo zrobię wszystko sama, a ty pedicure nie będziesz mieć. - określiłam granicę. Rąsia wstał, zeskoczył z biurka i popędził obrażony za drzwi. - Cholera. - popatrzyłam na otwarty katalog, który przed chwilą czytał Rączka. - A zatem muszę udawać dobrą córkę, aby uzyskać informacje. - zabolało. Z moimi relacjami międzyludzkimi to może być trudne. Nie lubię być lalką rodziców, lalki są słabe i ucina się im głowy. Co do czego, nie chce stracić głowy, bo to słaba śmierć. Podczas śmierci trzeba cierpieć, bo to śmierć. Rąsia wszedł i podał kartkę z napisanym adresem. Zaskoczona nie dowierzałam, że jest taki naiwny i za jeden pedicure jest wstanie tyle dla mnie zrobić. - Skąd to wziąłeś? - machnął - Tajemnica? Jak sobie to czytam to brzmi jak jakaś północ Kanady. - Rąsia stuka. - Mówisz że to jest północ Kanady? Przecież tam będzie noc polarna. - Rączka stuknął małym palcem o posadzkę. - Już ci robię te pedicure. - westchnęłam z niezadowolenia idąc po potrzebne przybory. Tak, mam przybory do pielęgnacji swoich paznokci. To, że jestem Addamsem to nie znaczy, że mam chodzić jak fleja.
  4. Jeszcze za wcześnie na wiersze schyłku Póki się rządzisz prawem młodości I niepokojem podszyty żywot Świat w twoich oczach – rozmach i przytup A twoja przyszłość przez światłość brodzi Jeszcze możliwe zdaje się wszystko Dopóki młodość w nas nie zakrzepła Póty za wcześnie biadolić w wierszach I zadomowić się w doczesności Jeszcze się wyśpisz, w końcu doczekasz Godzin świątecznych, weź je do serca Zanim szarówka Ci wzrok przesłoni
  5. Pogroziłeś nam palcem o Panie. Bo jak to zrozumieć inaczej Dziś twych urodzin rocznica Noc spokój i cisza, Nagle błyski zza rolet Niebieskie takie znajome Służby ratownicze tej nocy Na nogi zostały postawione. Na szczęście tym razem spokojnie Wszyscy przeżyli incydent. Tylko godziny na dworze. Swąd spalenizny nie zginął. Ona lubi se łyknąć Ach to jest najważniejsze, Flaszka , papieros, zmęczenie I senne ukojenie. Potem płomienie pod sufit Przecież tego nie chciała, Winnym jest ktoś inny Znów bez niczego została. 26.12. 22r
  6. kwintesencja

    Chrypka

    Z zacisza domostw uchodzi spokój Grudzień rozstraja ostatnią strunę Żywiczny szpaler na długość kroku Sypie igliwiem, jedynie nucę Treść pastorałki, pęcznieją uszka W polewce z barszczu gniotą przeponę Lichy półchórek nie dotrwa jutra Wypadł już z taktu i w bieli tonie
  7. Chcesz, żeby jodła nie została ścięta? Kup ją w doniczce i zwróć po Świętach.
  8. M_arianna_

    Jaśmin

    nadeszły święta pierwsza gwiazdka na niebie jaśmin rozkwita
  9. ...ale i tak WAS pozdrawiam - trzymjacię się
  10. W ten czas na dole świąteczna krzątanina odbywała się bez liku, talerze dźwięczały, kolejne potrawy witały na stole i apetycznie parowały cząsteczkami zapachowymi, za oknem pociemniało na dobre. Kamila, wieczny głodomór, nie mogła powstrzymać ślinotoku, ciągnęła za sobą po podłodze bardzo długie sznury śliny, gdziekolwiek tylko się udawała. Zygmunt zaproponował, że zadzwoni do kolegi dentysty Andrzeja i ten przywiezie ssawkę dentystyczną do odsysania śliny, ale stanęło na tym, że Aneta wręczyła córce miseczkę od moździerza, aby tam wydzielina z ust bezpiecznie skapywała. Moździerz był pod tym dachem bezużyteczny, więc nie szkoda go było nijak brudzić. Natalia poniekąd się zregenerowała i zeszła na dół, gdy prawie wszystko było gotowe. Na arenę konsumpcyjną właśnie wkroczył kompot, przyniesiony przez podchmielonego już dość mocno wuja, choć subiektywnie był bardzo trzeźwy. Dziewka zastała kuzynów Sieciecha i Jessikę oraz siostrę Kamilę przylepionych do szyby w salonie. Kamili oczywiście zwisała liana ze śliny do miseczki. Natalia dojrzale wsparła ramiona na oparciu fotela, skrzyżowała nogi jak femme fatal. – No i co wy tam bobaski – rzuciła przez salon do krewniaków – pierwszej gwiazdki wypatrujecie? – Ćśś, Nats – zganiła Jessika. – Zaburzasz świąteczne pole. – Patrzcie, jest – Kamila wypatrzyła jako pierwsza. Pałka władzy wybitnie dobrze leżała tego roku w dłoniach Królowej Mrozu, bowiem dokładnie w Wigilię, dokładnie gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda z nieba posypał się również pierwszy śnieg. – Och, śnieg pada. Czysta radość – westchnęła Jess. – Jak dawno nie było śniegu na święta… – To kwestia pałki władzy – sprecyzował Sieciech obcykany w obrządkach różnych kultur. Pokiwał głową z uznaniem. – Szacunek dla zimy, no i dla pałki. Zapowiada się im dobra współpraca w tym roku. – Tak, Siecieszku – rzuciła Natalia. – Po świętach zapiszemy cię do psychiatry, już nie musisz nas o to na okrętkę prosić. – Oj, Nati – odparł tylko – jak ty nie kminisz obrządkowości, to nie mam pytań. Wreszcie uczta się zaczęła, wymogła to Kamila i to w dwojakiej manierze: po pierwsze błagalnymi strąkami śliny, a po drugie nagabywaniem, że tradycji musi stać się zadość, gdyż pierwsza gwiazda migoce, więc rychło w czas, aby do wieczerzy zasiadać. Potrawy jakoś szybko minęły, desery weszły na salony. Sieciech nie cierpiał kompotu i gdy tylko dzban znajdował się bliżej niego, dusił się na pokaz, aby przypomnieć krewnym, co by nie wlewali mu mętnej cieczy do szklanki, bo nie wiadomo, jakim atakiem może się to skończyć: szału czy paniki. Szklankę z bałwankiem wolał gorliwie zapełniać colą. Natalia miała nieszczęście siedzieć naprzeciwko Kamili – Kamila co chwila brała dwie, trzy kostki czekolady i patrząc w oczy siostry, trzaskała czekoladą, szeroko otwierając memłające usta. Dobrze wiedziała, że to wpienia Natalię, kakaowa miazga w paszczy siostry to nieapetyczny widok. Natalia odłożyła w pewnym momencie widelec i przestała jeść Stefankę. Napisała Kamili krótkiego SMS-a: Zamykaj mordę, jeśli nie chcesz mieć wykrojonego kolana. Kamila odczytała i kulturalnie zaśmiała się do siostry przez stół, zaraz po tym wzięła osiem kostek i wszystkie zgruchotała, mlaszcząc, pracując szczęką w zakresach maksymalnych i miło kierując oczy ku siostrzyczce. Natalia miała dość, wzięła wielki nóż do krojenia ciasta i wpełzła pod stół. – Mamo, tato! – Kamila krzyknęła. – Natalia weszła pod stół! – Jezu, dziecko, czego ty tam szukasz – skarcił Tomek. Natalia musiała zawrócić, tuż przed wbiciem ostrza w rzepkę siostry. Dyszała, zmęczona przeprawą pod sklepieniem stołu, rozpalona gniewem. Piorunowała spojrzeniem Kamilę i nie wypuszczała z dłoni noża trzymanego na sztorc. Tak minął deserek, odbyły się rytualne szeleszczenia worami z prezentami. Po nacieszeniu zmysłu Thorina bogactwami materialnymi czwórka najmłodszych biesiadników udała się na spacer, co by chłonąć rzadkie ostatnimi czasy zjawisko pogodowe – opad śniegowy. Śnieg na drodze pierdział pod stopami, gdy kierowali się naturalną ścieżką rowerową w stronę ławek leśnych pod daszkiem. Natalia zmarkotniała – jeśli opad się utrzyma, nici z jej rolkowych wypraw, nici z relaksu, rolkowe opony nie będą już nabrzmiałe, stracą na sprężystości, sflaczeją jak uszy goblina. Natychmiast jednak zadarła hardaszczo podbródek, patrzyła w niebo i mimo, że śnieżynki dokonywały abordażu oczu, ni w jedno mrugnięcie nimi nie poszła. Nie dam się pokonać. Śnieg mnie nie powstrzyma. Będę jeździć choćby po ślizgawicy. Walenia skrytego w mej piersi nie ujarzmi ni czekolada siostry, ni śnieg nieba, ni żaden nawet żywioł najgroźniejszy. Tak mi dopomóżcie wielorybie śpiewy podmorskie. Po drodze toczył się ożywiony dyskurs o życiu rozpłodowym borsuczyc i nie ustawał aż do ławeczek pod daszkiem. Gdy zasiedli na chłodnym drewnie, chuchając w dłonie dla optymalizacji przepływu cieplnego w organizmie, Jessika ponownie wyraziła żal nad ojcem – iż musiał trwać zakuty w łańcuchach działkowych. – To go wykończy psychicznie… – Mówiłam – próbowała uciąć Kamila – sam sobie zasłużył. Nabroił i teraz odpokutowuje. – No tak, ale biedny on. W sumie to nie do końca prawda, co powiedziałam, że on taki miejski wilk. On jakby nigdzie nie ma miejsca, jego jedynym domem są dalekie krainy i nieustanny ruch. Ławeczki z dwóch stron ochraniały drewniane ścianki, dając trochę schronienia. – Zamieć, jakby wkurwiony olbrzym chuchał – ozwał się Sieciech, opatulając kurtką. Wnet na żerdzi łączącej słupy podtrzymujące daszek usiadł cichutko wróbel, zerkał na ludzi głodnymi oczyma, wyczekując chlebowych zrzutek. – Ptaki to majestat – rzekła Jess. – Prawda – potwierdził Sieciech. – Natalio, a wiesz, co jeszcze jest majestatyczne? – Nie wiem… oliwka smażona na patelni? – Nie, Natalio, chodzi mi o jazdę figurową na łyżwach. Zawiało, przez chwilę śnieg padał ukośnie, daszek leciutko skrzypnął pod naporem wietrznej siły. – Siostro, czemu z nami nie jeździsz? – spytała Kamila. – Brakuje nam twego pierwiastka osobniczego. Aby wyzwalać progres, wzniecać artyzm, aby nasze siły witalne trwały i aby pożywiał on nasze mięśnie z żelaza. Musimy trwać na lodzie razem, jako drużyna. – I ten ptak, Natalio – dodała Jessika. – Nie chcesz być lekka, wolna i piękna jak on? Właśnie to da ci jazda figurowa. Właśnie to. – Jeźdźij z nami, jeździj – poprosiła siostra. Wróbel obrócił główkę, przeskoczył parę razy po żerdzi. Zawiało, kurtka Sieciecha łopotała, skrytego w mroku młodziana owiewały tumany wślizgującego się pod dach śniegu, nos pochylonej głowy sterczał ponuro spod kaptura. – Bo nigdy nie będziesz jak ten ptak – dokończył. Wróbel zerwał się do lotu, zniknął w drzewach. Natalia miała wrażenie, jakby wgapiali się w nią zakapturzeni sekciarze. – Jestem kimś więcej niż ptakiem – wyrzekła, tłumiąc dziwny szloch. Natalia w głębi piersi była niewzruszonym waleniem, gdzie tam jej do lekkości, ona zakrzywiała przestrzeń samą swoją masą. Pompa tłocząca krew przetransformowała kształtem w małego wieloryba, który tryskał z otworu czaszkowego posoką, by dalej zasilać krwioobieg. Kamila stanęła przed nią. – Zatem kim, kim jesteś, siostro? Dziewka wycelowała hardaszczyj podbródek w bok, spojrzała przez zawieję śnieżną na odległe wzgórza zasnute puszystym kożuszkiem mlecznej mgły. – Jestem Natalią. Osobowość dziewki nigdy wcześniej nie była tak spójna. – Jestem waleniem. Święta mijały pod znakiem miłości, ciepła i serdeczności, a wszystko to nie działoby się gdyby nie, a i podsycane było przez, notoryczny alkoholizm. Sieciech drugiego dnia świąt rzygał już kolędami i jak najwięcej się alienował, nie pozwalał Kamili, by plotła mu mikro-kiteczki, na których zawiesiłaby bombki. Próbował zamówić fryzjera do domu, by prawilnie skrócić włosy i odciąć tym samym kuzynce możność maltretowania go kiteczkami – byłoby to zagranie na miarę Obrony Sycylijskiej czy też Odrzuconego Gambitu Hetmańskiego, patrząc przez pryzmat szachów – jednak plan spełzł na niczym, gdyż żaden obcinak fryzur nie kwapił się do pracy w czasie świątecznych uniesień. Jessika zaś i Natalia objadały się opłatkiem na umór i wypłakiwały się jak bobry nad zrujnowaną przez przypływ tamą – tak były szczęśliwe. To znaczy Natalia miała ducha świąt w dupie, ale udawała dla kuzynki, chciała zyskać sobie sojusznika w walce z Kamilą i trzaskającą czekoladą, które nawiedzały ją i przez okres świąteczny. Nie wiedziała jeszcze, jak konkretnie kuzynka ma jej pomóc, ale siała powoli ziarno, by zebrać plon, jak to często bywa, w najmniej spodziewanym momencie. Zbratali się we czwórkę, oraz zakopali wszelkie topory czy kiteczki wojenne, około godziny piętnastej, gdy już zmrok powoli zapadał, by trochę ponakurwiać sobie w siatkówkę. Natalii się nie chciało, ale jakoś jej wyperswadowali, że i się uspołeczni, i rozrusza kości, a i spali część świątecznych kalorii. Poszli do garażu napompować pompką piłkę. – Ja napompuję! – zadeklarowała się Natalia, gdy Kamila przymierzyła się do wbicia igły w kulę. – Oho, dlaczego to? Jakiś podstęp? Wpompujesz tam wodę, by sabotować siostrzano-kuzynowski turniej? – Nie, skądże. Gdzież bym śmiała. Po prostu lubię pompować. – Spoglądali na nią nieufnie. – Proszę. – No dobra, bierz pompkę, my pójdziemy się rozgrzać w ogródku już. Natalia wtłaczała powietrze powoli, zahipnotyzowana sykami, uśpiona wilgocią garażu. Zakorzeniła się w jamie jak wielkie obrośnięte bluszczem kamienne monstrum i chłonęła przyjemne dźwięki pompujące, przymykając rozanielone skalne powieki. Lekko się przy tym poruszała, wraz z każdym długim oddechem odpadały z niej drobinki gleby i staczały się małe kamyczki. Dokładnie tak samo pompowała kółka swych rolek terenowych. Marzyła już o chwili, kiedy śnieg ustąpi i wreszcie ulokuje stopy w pojazdach, by odciąć się od niesnasek żywota i zaleczyć czekoladową nerwicę. W taki sposób pompują właśnie tylko skalne walenie. Grali Sieciech z Natalią przeciw Jessice i Kamili, stałe składy. W ogródku nie stała siatka, ale korzystali z wyimaginowanej. Boisko zaś mentalnie utworzyli możliwe daleko od niskich drzewek Tomka. Sapali, oziębłe przedramiona nakurwiały bólem, gdy przyjmowali piłkę, paliczki przy odbiciach prawie się wyłamywały, ale dla sportowców nie ma czegoś takiego jak niedogodne warunki. Jessika na długie spodnie założyła sportowe szorty, aby wspierać morale swoje i swej współzawodniczki. Sieciech zagryzał szczęki, moc szortów była powalająca, nie dość, że polepszała im technikę i wytrzymałość, to, musiał przyznać, gnoiła jego i Natalię. Umiejętnie jednak to kompensował – dodawał mocy kuzynce wypiętymi w nią pośladkami, zawsze gdy serwowała. Zaliczyła dzięki temu parę asów i nieźle to właśnie wyrównywało potęgę szortów. Zarządzili przerwę na nawodnienie. – Kamila, nieźle, widzę poprawę w elastyczności nadgarstka przy ścinach – docenił kuzyn. – Och, może to ten obóz łyżwiarski ostatni. Jak ty i Jess spaliście, ja chodziłam na siatkówkę. Po pijaku odkrywa się zupełnie na nowo możliwości swego ciała. – Ja nie spałem. Chodziłem pić na bilardzie. Więcej piłem, niż grałem. – Ja też nie spałam – wtrąciła Jess. – Piłam z paroma łyżwiarzami nad rzeką. – Widzisz, widzisz, ile tracisz, siostro, nie ćwicząc z nami łyżew? Natalia przepchnęła się do butelki z wodą. – Dajcie mi się napić, padam na pysk. Wracamy już na chatę? – Natalio… – Kamila beształa. – Nie jesteśmy nawet w połowie meczu. – Dupa, cycki, dupa, cycki. Dajcie mi odsapnąć chwilę chociaż. Grzmotnęła tyłkiem o murek zjazdu do garażu i odpaliła sobie jakiś filmik na telefonie. – Tylko nie za długo! – Jessika upomniała palcem i przestąpiła z nogi na nogę, falując zaczepnie szortami. – Ja już się palę, by sprzedać wam łupnia. – Ty tak nie szeleść tymi szortami na pokaz, siostro. – Sieciech pochylił głowę, której czubek parował dymem zła. – Na śniegu łatwo o wywrotkę, więc lepiej stać stabilnie. Bo się szorty poprują i będzie płacz. – Oj tam, już dobrze – załagodziła rosnące napięcie Kamila. – Natalia, nasiedziałaś się, gramy dalej! Wznowili grę, przewaga Jessiki i Kamili urosła. To spowodowało, że Sieciech musiał uciec się do ostateczności. – Time! Time! – zawołał i ułożył T z rąk. – Potrzebujemy narady. – Że potrzebujecie, to oczywiste – zakpiła Kamila. – Nic wam nie da, ale proszę bardzo, skoro chcecie przeciągać swoją sromotę. Natalia i Sieciech kucnęli z boku. – Słuchaj, to może wydać ci się głupie, ale… no sama przyznasz, że moje wypięte pośladki dają ci kopa! – No… w sumie chyba tak. – Dobrze, bardzo dobrze. – Sieciech kiwał głową. – Więc teraz zastosujemy silniejszą technikę, nauczyłem się tego od Rosjan na obozie łyżwiarskim, a oni, mówię ci, życie biorą garściami. Natalia trochę się spięła. – Tuż przed twoim serwisem teraz wypnę się i dodatkowo puszczę bąka, dzięki temu… – Nie, Sieciech, nie! Nie było gatki. – Ale to zadziała, uwierz! Z Rosjanami działało! Natalia sapnęła. – A rób, co chcesz, kuzynie mój drogi, ja chcę już do ciepełka, wypić herbatkę i poczytać kryminał. Skończmy to i tyle. Wrócili na pozycje. Natalia podrzuciła piłkę i nim ją uderzyła cichy gaz Sieciecha wytrącił ją ze skupienia, spodziewała się czegoś bardziej dosadnego ze strony kuzynowskich wnętrzności. Ale i tak – łupnęła w piłę jak nigdy! Niesamowita moc rosyjskiej techniki pognała przez kości i wsiąknęła aż w sam szpik. Z tym że zagrała potężnie niecelnie. Piła trafiła w drzewko, które Tomek sadził z miłością, gdy kiedyś dawno stawiali ten dom. Gałązki zawyły z bólu, piłka przefiltrowała się przez nie i głucho opadła w zaspę śnieżną. – A co to się stało? – zaniepokojony rwetesem Tomek wyjrzał przez salonowy balkon. – Nic takiego! – rzuciła Natalia. Dziewkę opanowała bladość niemożebna, drżała jak osika, a palce memłały nerwowo przestrzeń powietrza, była sprawdopocona, czyli pociła się tudzież organizm jej różnorako inaczej odreagowywał stres, gdy próbowała zataić niewygodną prawdę. – Jak to nic, no chyba delirek nie mam i coś słyszałem. – Oj, bo wiatr się wzmógł! Niemożebny wiatr… oj, ale dziś wieje! – Prawdopociła się dalej. – Tak, tak. To wiatr – w miarę naturalnie potwierdziła Jess. Tomek coś tam mruknął i schował się w salonie, a Natalia otarła sprawdopocone czoło. – Wracajmy, dupa, cyce! Obwieszczam pożal się Boże turniej za zakończony! Natalia przerwała dziką zabawę na mrozie, brutalnie wyżywając się kopniakiem na piłce.
  11. Święta minęły w kwietniu następne, czas na refleksję w kolejce stoi. Obsesją żarcia wszedłem na Olimp, zaś jeden annus przybiłem stemplem. Bóg, przy okazji... gnuśność na stole, barek z wolnością w kolejce stoi. Łyk zawstydzony - polej do woli, czeka butelki jeszcze półtorej. Pasterka... wirus i msza podobnie, a sen nadobny w kolejce stoi. Chrapanie słychać niekształtnej doli i co tu dalej, jak wierzch na spodzie. A teraz spacer, las już bez liści, rozmowa z brzozą w kolejce stoi. O jeden więcej na drzewie słoi, gaju przecudny chciej mnie oczyścić. Baterie znowu - naładowane, walka i praca w kolejce stoi. Abyś za roczek wrócił do swoich, cały i zdrowy jak zmiękczysz kamień. "Jedyne co trzeba zrobić, to zająć miejsce w kolejce sukcesu i nie dać się z niej wypchnąć." - Brian Tracy.
  12. AnnaWiola

    Pogrzeb karpia

    W dzień grudniowy pięknie słoneczny brutalnie ze świata swojego wyrwany dusił się konając przez wiele godzin nim miłosiernie został dobity i oskrobany wigilijny wieczór choinka i gwiazdka wokół uśmiechy dużo dużo radości a na stole cierpienie i karpia zwłoki po którym za chwilę już tylko ości
  13. Bardzo dobra jest wigilia u mojego przyjaciela Ma(te)Uszka z barszczem. A ponieważ wiara rodzi się ze słuchania to musisz zjeść jak najwięcej Uszek. A jak zjesz jeszcze więcej potraw to następnego dnia na pewno poczujesz czym były bóle porodowe przy narodzinach małego Jezuska. Ten kto wymyślił 12 potraw miał poczucie humoru........niech jedzą jak najwięcej to zrozumieją czym jest poród i nawet mężczyżni także to przeżyją. Po to właśnie 12 potraw żebyś się napełnił/a i urodził/a. Takie miały być święta piękne a wielu z nas spędziło je na trenowaniu pozycji najazdowej. A jak jeszcze były mocne wiatry to niektórzy wchodzili na belkę startową i schodzili wiele razy :-) Za rok obiecuję mocne postanowienie poprawy i zjem tylko uszka u przyjaciela Mateuszka. A może nawet mniej niż muszka.
  14. Przy świątecznym stole Nie wierć się matole, Nie zaglądaj do fejsbuka, Bo przegapisz, gdy zapuka Do twych drzwi wędrowiec głodny Chyba… Że ci z tym wygodnie!? Przy zakrytym suto stole Dziewczę, skup się na rosole, Komu ten sms piszesz? Przecież on ci nie odpisze!
  15. eMy

    Choinka

    Gęste drzewko stoi w rogu pokoju pięknie przystrojone otulone w świecidełka mieni się tysiącem kolorów Przyjmuje swoją najlepszą pozę i zamiera w bezruchu pozwala na siebie patrzeć Wszystko ku uciesze swoich obserwatorów Czy ktoś spytał je o własne zdanie? nawet jeśli nie było w stanie udzielić odpowiedzi przecież jest tylko drzewem nie umie mówić a może odpowiedziało? przecież Tylko po swojemu a oni czasem nie rozumieją nawet siebie A może... Wszystko jest mu obojętne wyzbyło się uczuć i już wcale nie protestuje? Wyrwane ze swojego środowiska skazane na śmierć odwleczoną w czasie obserwowało swoich pobratymców siekanych bestialsko nie dając po sobie poznać bólu znikali, dokąd? Teraz zna już odpowiedź nie wie tylko kto był pierwszy i dlaczego?
  16. Motto: "Trzej Królowie wichry ciszą i krzyżyki na drzwiach piszą" Wenecjo przeszklona laguno gdzie woda kołysana stopą Nic dla mnie z twoich dreszczy usypanej stłuczki szklanych dzwonów lub piękna jak stalagmit - - - - - - - - - - - - - - - - Wybrałam żar kaflowego pieca - Bezlistny pejzaż niebieskiej oddali domowej makatki w niej tańczące wiatraki sierotka Marysia skrzaty i sześć kucharek
  17. Olśniona szczodrym wieczorem przepastną nocą - światełka – żarówki latarenki migoty - z iskrami skierki iluminacje - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Tańczą rozjarzone smużące a rozwirowane Wiatr gałęzie przesuwa na lewo w prawo - na środek gdzie śpi zakręcona fontanna ze słonecznym zegarem 4.01.2018
  18. Boży dar Uśmiecham się do lustra - nieskazitelna tafla, nieskalane poczęcie, niepojęte przez wielu. Dostąpiłam zaszczytu, zrozumiałam i kocham - to ciepło dłoni Matki, dobro Jezusa Boga. Witam gości u żłóbka pastuszków oraz królów. Józef pomocą służy barankom i osiołkom Moja ufność do lustra do chleba i do wina jest constans dzięki Ojcu - pozwolił na taki czar. Wiem, że mamidłem nie jest dobroci zmartwychwstanie. Złość wrzucić do wora i zaszyć świerkową igłą. J. A.
  19. Nie ma go i nie ma Już nawet nie wciąż tylko co rok głębiej szarzy pustką w czerń idąc z niegdysiejszej miękkiej bieli I nie chodzi, że dziś raczej daję niż dostaję, nie Może to trochę z powodu innych niż kiedyś wokół stołu ścian Bo krzeseł, dziękuję od 30 lat bezzmiennie Znaczy doszły ale żadnego nie jest brak I z rąk do rąk podajemy talerzyki, opłatki, półmiski, życzenia Jednak jakoś tak ''jakby'' zerkając ukradkiem na zegarki wychodzimy A on już nie przychodzi I nie przyjdzie Od wczoraj w końcu wiem Bez wiary... Żadnymi ozdobami, prezentami nie wykupię sobie szans na świąteczny klimat *********** ps. widzę, że większość z nas tu, na gorąco, tak myślę, świąteczne refleksje w słowa ubiera. więc czemu nie, dołączam swoje ości z karpia...
  20. Fred

    Wigilijny dialog

    Cisza przegryzła orzech milczenia. Barszczyk czerwony Nastawia uszka Kapusta z grochem Ludzkim głosem przemówiła.
  21. Fred

    Marry Christmas

    Internet śnieży wirtualnymi płatkami po każdym ekranie karpie stłoczone w lodowej kaszy rozchylają nieme pyszczki do wymandrzania Stada choinek w pękatych kokonach z pniem odrąbanym zakrzepłym żywicą szklistą martwą W odległym schronisku jakiś rotweiller zaszczekał po niemiecku Nic dziwnego one dziś podobno mówią ludzkim głosem Się kręci złociutki, każdy ma swoja robotę Globalny model dziadka mroza nuci uparcie Marry Christmas do wyczerpania baterii
  22. Fred

    Zaproszenie

    Chodź zrobimy coś dobrego dla zlęknionych i samotnych niech się nikt nie boi złego niech poczuje ciepła dotyk Aby w wielu smutnych sercach zakrzepiony lód odtajał niech się wszyscy cieszą z wiersza, niech uwierzą w Mikołaja Nikt nie będzie więcej smutny niech marzenia powracają. skoro w lipcu bywa luty, niechaj gwiazdka będzie w maju! Ruszmy z posad świata bryłę Wyśpiewajmy równo, składnie niech co dobre rośnie w siłę, a zło milknie i przepadnie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...